Kapelan omal nie przypłacił życiem śmierci Nately'ego. Kapelan Tappman w okularach na nosie siedział w swoim namiocie i coś pisał, kiedy zadzwonił telefon i zawiadomiono go z lotniska o zderzeniu w powietrzu. Wnętrzności momentalnie zamieniły mu się w suchą glinę. Drżącą ręką odłożył słuchawkę. Druga ręka też mu zaczęła drżeć. Nieszczęście było tak wielkie, że nie mieściło się w głowie. Dwunastu zabitych – jakie to straszne, jakie to potworne! Czuł, jak narasta w nim przerażenie. Modlił się żarliwie, żeby wśród ofiar nie było Yossariana, Nately'ego, Joego Głodomora i pozostałych jego przyjaciół, ale zaraz zganił się ze skruchą, gdyż modlić się o ich bezpieczeństwo znaczyło modlić się o śmierć innych, nie znanych mu nawet młodych ludzi. Było za późno, żeby się modlić, ale było to jedyne, co umiał robić. Serce waliło mu z hałasem, który zdawał się dochodzić skądś z zewnątrz, i wiedział, że nigdy już nie usiądzie w fotelu dentystycznym, nie spojrzy na lancet chirurga, nie będzie świadkiem wypadku samochodowego i nie usłyszy krzyku w nocy, żeby nie odczuć tego samego gwałtownego łomotania w piersi i lęku przed śmiercią. Nigdy nie będzie mógł obserwować bójki bez obawy, że zaraz zemdleje i roztrzaska sobie czaszkę o krawężnik albo że dozna śmiertelnego ataku serca lub wylewu krwi do mózgu. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś ujrzy żonę i trójkę swoich małych dzieci. Zastanawiał się, czy w ogóle powinien zobaczyć się jeszcze z żoną, po tym jak kapitan Black zasiał w jego sercu tak poważne wątpliwości co do wierności i charakteru wszystkich kobiet. Uważał, że wielu innych mężczyzn mogłoby ją lepiej zaspokoić seksualnie. Kiedy teraz myślał o śmierci, myślał zawsze o swojej żonie, a kiedy myślał o żonie, zawsze myślał o tym, że może ją stracić.
Po minucie na tyle odzyskał siły, że wstał i poszedł z ponurą niechęcią do sąsiedniego namiotu po sierżanta Whitcomba. Pojechali jeepem.
Kapelan zacisnął dłonie w pięści i oparł je o kolana, żeby mu się nie trzęsły. Zacisnął też zęby, usiłując nie słuchać ożywionej paplaniny sierżanta Whitcomba na temat tragicznego wydarzenia. Dwunastu zabitych oznaczało dwanaście następnych listów kondolencyjnych z podpisem pułkownika Cathcarta, które można było wysłać za jednym zamachem, co dawało sierżantowi Whitcombowi nadzieję, że artykuł o pułkowniku Cathcarcie ukaże się jeszcze w wielkanocnym numerze “The Saturday Evening Post".
Na lotnisku panowała grobowa, wykluczająca wszelki ruch cisza, jakby tępe, bezwzględne zaklęcie spętało jedyne istoty mogące mu się przeciwstawić. Kapelan był wstrząśnięty. Nigdy w życiu nie widział tak wielkiego, przerażającego bezruchu. Prawie dwustu zmęczonych, sponiewieranych ludzi trzymając spadochrony stało w ponurej, nieruchomej gromadzie przed namiotem odpraw, a ich twarze wyrażały różne odcienie oszołomienia i przygnębienia. Wyglądali, jakby nie chcieli odejść, nie mogli ruszyć się z miejsca. Kapelan zbliżając się odczuwał ogromne skrępowanie z powodu cichego odgłosu swoich kroków. Jego oczy pośpiesznie, gorączkowo przeszukiwały nieruchomy labirynt bezwładnych postaci. Wreszcie ku swojej wielkiej radości dostrzegł Yossariana, ale zaraz szczęka opadła mu powoli z nadludzkiego przerażenia, gdyż zauważył na twarzy Yossariana żywy, bolesny, zacięty wyraz dotkliwego, nieprzytomnego cierpienia. Zrozumiał od razu skręcając się z bólu i potrząsając głową przecząco i błagalnie, że Nately nie żyje. Ta świadomość wprawiła go w stan odrętwienia. Z gardła wyrwał mu się szloch. Krew odpłynęła mu z nóg i przestraszył się, że zaraz upadnie. Nately nie żył. Wszelka nadzieja, że się pomylił, została zgaszona dźwiękiem nazwiska Nately'ego wyłaniającym się wyraźnie raz po raz z ledwie słyszalnego pomruku głosów, jaki nagle dotarł do jego świadomości. Nately nie żył: zabili chłopca. W krtani kapelana narastał skowyt, broda zaczęła mu się trząść, łzy napłynęły do oczu i zapłakał. Ruszył na palcach w stronę Yossariana, żeby przy jego boku opłakiwać Nately'ego i dzielić z nim swój niemy ból. W tym momencie jakaś dłoń chwyciła go brutalnie za ramię i ostry głos spytał:
– Kapelan Tappman?
Odwrócił się zdziwiony i zobaczył zażywnego, zadzierzystego pułkownika z dużą głową, wąsami i gładką, rumianą cerą. Widział go po raz pierwszy w życiu.
– Tak. O co chodzi? – spytał. Palce zaciśnięte na jego ramieniu sprawiały mu ból i kapelan na próżno usiłował uwolnić rękę.
– Proszę z nami.
Kapelan cofnął się zaskoczony i przestraszony.
– Dokąd? Dlaczego? Kim pan jest?
– Niech ksiądz lepiej pójdzie z nami – z pełnym szacunku smutkiem odezwał się z drugiej strony kapelana chudy major o orlim profilu. – Reprezentujemy rząd i chcemy zadać księdzu kilka pytań.
– Jakich pytań? O co chodzi?
– Czy to pan jest kapelan Tappman? – spytał otyły pułkownik.
– To on – odpowiedział sierżant Whitcomb.
– Niech pan z nimi idzie – krzyknął kapitan Black z wrogim, pogardliwym uśmieszkiem. – Dobrze panu radzę, niech pan wsiada z nimi do auta.
Kapelan nie miał siły oprzeć się ciągnącym go rękom. Chciał wezwać na pomoc Yossariana, ten był jednak za daleko, żeby go usłyszeć. Niektórzy z bliżej stojących zaczynali spoglądać na niego z zaciekawieniem. Kapelan pochylił płonącą ze wstydu twarz i pozwolił się wepchnąć na tylne siedzenie sztabowego samochodu, gdzie posadzono go między grubym pułkownikiem o dużej, różowej twarzy i chudym, uroczystym, posępnym majorem. Odruchowo wyciągnął ku nim przeguby, myśląc przez chwilę, że będą chcieli go zakuć w kajdany. Trzeci oficer siedział już na przednim siedzeniu. Wysoki żandarm w białym hełmie i z gwizdkiem zasiadł za kierownicą. Kapelan nie odważył się podnieść wzroku, dopóki kryty samochód nie opuścił terenu lotniska, popiskując kołami na nierównym asfalcie drogi.
– Dokąd mnie zabieracie? – spytał kapelan głosem cichym ze wstydu i poczucia winy, wciąż jeszcze ze spuszczonym wzrokiem. Przyszło mu do głowy, że winią go za zderzenie w powietrzu i śmierć Nately'ego. – Co ja zrobiłem?
– Może byś tak zamknął jadaczkę i pozostawił nam zadawanie pytań? – powiedział pułkownik.
– Niech pan tak do niego nie mówi – włączył się major. – Nie bądźmy brutalni.
– No to niech mu pan sam powie, żeby zamknął jadaczkę i pozostawił nam zadawanie pytań.
– Może ksiądz uprzejmie zamknie jadaczkę i pozostawi nam zadawanie pytań – namawiał go grzecznie major. – Tak będzie dla księdza lepiej.
– Nie ma potrzeby tytułować mnie księdzem – powiedział kapelan. – Nie jestem katolikiem.
– Ja też nie, proszę księdza – powiedział major. – Jestem po prostu człowiekiem bardzo religijnym i lubię zwracać się per ksiądz do wszystkich duchownych.
– On nawet nie wierzy, że w okopach są ateiści – kpił pułkownik, rubasznie trącając kapelana w żebra. – Niech mu ksiądz powie, czy w okopach są ateiści.
– Nie wiem, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan. – Nigdy nie byłem w okopach.
Oficer z przedniego siedzenia odwrócił szybko głowę z zadziornym wyrazem twarzy.
– W niebie też pan nigdy nie był, prawda? A jednak pan wie, że niebo istnieje, prawda?
– A może nie? – spytał pułkownik.
– Popełnił ksiądz bardzo poważne przestępstwo – powiedział major.
– Jakie przestępstwo?
– Jeszcze nie wiemy – powiedział pułkownik. – Ale dowiemy się. I jesteśmy pewni, że to coś bardzo poważnego.
Samochód z piskiem opon zjechał z drogi przy sztabie grupy, nieznacznie tylko zwalniając, i mijając parking zajechał pod tylne wejście. Trzej oficerowie i kapelan wysiedli. Idąc gęsiego sprowadzili go po chwiejnych drewnianych schodach do wilgotnego, ponurego pomieszczenia w piwnicy z niskim betonowym sufitem i gołymi kamiennymi ścianami. We wszystkich narożnikach wisiały pajęczyny. Ogromna stonoga przemknęła po podłodze do kryjówki przy rurze wodociągowej. Posadzono kapelana na twardym, prostym krześle przed małym, pustym stolikiem.
– Proszę, niech się ksiądz czuje jak u siebie w domu – zaprosił go serdecznie pułkownik i włączywszy oślepiający reflektor, skierował go wprost na twarz kapelana. Na stoliku położył pudełko zapałek i mosiężny kastet. – Chcemy, żeby czuł się ksiądz zupełnie swobodnie.
Kapelan wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Zęby mu szczękały, czuł bezwład w rękach i nogach. Był jak sparaliżowany. Uświadomił sobie, że mogą z nim zrobić wszystko, co zechcą; ci brutale mogą go zatłuc tu w piwnicy i nikt nie ruszy nawet palcem, żeby go ratować, nikt być może z wyjątkiem religijnego i okazującego mu sympatię majora z ostrą twarzą, który właśnie odkręcił kran, żeby woda głośno kapała do zlewu, a potem położył na stole obok mosiężnego kastetu kawał grubej gumowej rury.
– Wszystko będzie dobrze, proszę księdza – dodał mu otuchy major. – Nie ma się czego obawiać, jeżeli ksiądz jest niewinny. Czego się ksiądz obawia? Przecież ksiądz jest niewinny, prawda?
– Jasne, że jest winny – powiedział pułkownik. – Winny jak cholera.
– Winny czego? – dopytywał się kapelan, czując coraz większe oszołomienie i nie wiedząc, kogo prosić o laskę. Trzeci oficer nie miał żadnych dystynkcji i milczkiem trzymał się na uboczu. – Co ja zrobiłem?
– Właśnie zaraz się dowiemy – odpowiedział pułkownik popychając blok papieru i ołówek przez stolik ku kapelanowi. – Napiszcie nam swoje nazwisko, dobrze? Swoim własnym charakterem pisma.
– Moim własnym?
– Tak jest. Wszystko jedno w którym miejscu. – Kiedy kapelan skończył, pułkownik wzią} blok i porównał go z kartką wyjętą z tekturowej teczki. – Widzisz? – zwrócił się do majora, który stanął za nim i z powagą zaglądał mu przez ramię.
– Są różne – przyznał major.
– Mówiłem ci, że to on zrobił.
– Co zrobiłem? – spytał kapelan.
– To dla mnie wielki wstrząs, proszę księdza – oskarżył go major tonem głębokiego ubolewania.
– Ale co?
– Nie potrafię wyrazić, jak mnie ksiądz rozczarował.
– Czym? – dopytywał się kapelan gorączkowo. – Co ja zrobiłem?
– Tym – odpowiedział major i z wyrazem zniechęcenia i obrzydzenia rzucił na stolik blok, w którym kapelan napisał swoje nazwisko.
– To nie jest charakter pisma księdza. Kapelan zatrzepotał powiekami zdumiony.
– Ależ to jest mój charakter pisma.
– Nie. Znowu ksiądz kłamie.
– Ależ to ja pisałem! – krzyknął kapelan bliski rozpaczy. – Sam pan widział, jak to pisałem.
– O to właśnie chodzi – powiedział major z goryczą. – Sam widziałem, jak ksiądz to pisał. Nie może ksiądz zaprzeczyć, że sam to pisał. Nie można zaufać człowiekowi, który fałszuje charakter pisma.
– Kto tu fałszuje charakter pisma? – spytał kapelan zapominając o strachu w przypływie gniewu i oburzenia, jaki w nim nagle zakipial.
– Czy pan oszalał? Co panowie wygadujecie?
– Prosiliśmy, żeby ksiądz napisał swoje nazwisko swoim własnym charakterem pisma, a ksiądz tego nie zrobił.
– Jak to nie? Czyim charakterem pisałem, jeżeli nie swoim?
– Kogoś innego.
– Kogo?
– Właśnie zaraz się dowiemy – zagroził pułkownik.
– Niech ksiądz się przyzna.
Kapelan spoglądał to na jednego, to na drugiego z narastającym powątpiewaniem i histerią.
– To jest mój charakter pisma – upierał się żarliwie. – Jeżeli to nie jest mój charakter pisma, to jak wygląda mój?
– Tak – odpowiedział pułkownik i z wyniosłą miną rzucił na stolik fotokopię listu Wojskowego, w którym było zamazane wszystko prócz słów “Kochana Mary”, a cenzurujący go oficer dopisał: “Tęsknię za tobą tragicznie. A. T. Tappman, kapelan Armii Stanów Zjednoczonych". Pułkownik uśmiechnął się szyderczo patrząc, jak twarz kapelana oblewa się purpurą. – No i jak, kapelanie? Wiecie, kto to napisał?
– Nie – odpowiedział kapelan po dłuższej chwili, gdyż rozpoznał pismo Yossariana.
– Umiecie chyba czytać, prawda? – ciągnął pułkownik sarkastycznie. – Autor jest podpisany.
– Tam jest moje nazwisko.
– A więc wy jesteście autorem. Q.E.D.
– Ale ja tego nie napisałem. To nie jest mój charakter pisma.
– To znaczy, że znowu podrobiliście czyjś charakter pisma
– odparł pułkownik wzruszając ramionami. – I to wszystko.
– Ależ to śmieszne! – krzyknął kapelan, nagle straciwszy cierpliwość. Zerwał się na równe nogi płonąc furią, z zaciśniętymi pięściami.
– Mam tego dosyć! Słyszycie? Dopiero co zginęło dwunastu ludzi i nie mam czasu na wasze głupie pytania. Nie macie prawa trzymać mnie tutaj, a ja ani myślę się z tym godzić.
Pułkownik bez słowa pchnął kapelana w pierś, rzucając go z powrotem na krzesło, i kapelan nagle znowu był słaby i przestraszony. Major wziął do ręki gumową rurkę i zaczął uderzać się nią znacząco po otwartej dłoni. Pułkownik podniósł pudełko zapałek, wyjął jedną zapałkę i przyłożył ją do draski, czekając z płonącymi oczami na następny przejaw buntu ze strony kapelana. Kapelan pobladł i skamieniał niezdolny do najmniejszego ruchu. Po chwili jaskrawy blask reflektora zmusił go do odwrócenia głowy; kapanie wody z kranu rozlegało się coraz głośniej i stawało się nieznośnie denerwujące.
Kapelan pragnął dowiedzieć się, czego od niego chcą, żeby wiedzieć, do czego się przyznać. Obserwował z napięciem, jak trzeci oficer na sygnał pułkownika odrywa się od ściany i siada na stoliku tuż przed nosem kapelana. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, oczy miał przenikliwe i zimne.
– Wyłączcie lampę – rzucił przez ramię niskim, spokojnym głosem. – Trudno z tym wytrzymać.
Kapelan posłał mu słaby uśmiech wdzięczności.
– Dziękuję, l kran też, jeżeli można prosić.
– Kran zostawcie – powiedział oficer. – To mi nie przeszkadza.
– Podciągnął nieco nogawki spodni, jakby chciał zachować ich nienaganny kant. – Czy można wiedzieć – spytał obojętnie – jakie wyznanie ksiądz reprezentuje?
– Jestem anabaptystą.
– Nie sądzi ksiądz, że to dosyć podejrzana religia?
– Podejrzana? – naiwnie spytał zaskoczony kapelan. – Dlaczego?
– Po pierwsze, ja nic o niej nie wiem. Z tym musi się ksiądz zgodzić, prawda? Czy to nie jest dosyć podejrzane?
– Nie wiem – wyjąkał dyplomatycznie kapelan. Brak dystynkcji na mundurze oficera wprawiał go w zakłopotanie, gdyż nie bardzo wiedział, jak się do niego zwracać. Kto to jest? I jakie ma prawo poddawać go przesłuchaniu?
– Uczyłem się kiedyś łaciny, proszę księdza. Myślę, że dobrze będzie uprzedzić księdza o tym, zanim zadam następne pytanie. Czy słowo anabaptysta nie znaczy po prostu, że nie jest ksiądz baptystą?
– Nie, proszę pana. To znaczy dużo więcej.
– Czy ksiądz jest baptystą?
– Nie.
– Więc ksiądz nie jest baptystą?
– Nie.
– Nie rozumiem więc, po co ksiądz się o to sprzecza. Sam ksiądz to przyznał. Jednak fakt, że nie jest ksiądz baptystą, nie mówi nam jeszcze nic na temat tego, kim ksiądz jest, prawda? Może ksiądz być wszystkim lub niczym. – Pochylił się nieco, przechodząc na ostry, znaczący ton.
– Może ksiądz być nawet Washingtonem Irvingiem, prawda?
– Washingtonem Iryingiem? – powtórzył kapelan zdumiony.
– Nie wygłupiajcie się, Washington – wtrącił się gniewnie korpulentny pułkownik. – Dlaczego nie wyłożycie kawy na ławę? Wiemy, że ukradliście tego dorodnego pomidora.
Po krótkim szoku kapelan zachichotał z nerwową ulgą.
– Ach, więc o to chodzi! – zawołał. – Teraz zaczynam rozumieć. Ja nie ukradłem tego dorodnego pomidora, panie pułkowniku. Dał mi go pułkownik Cathcart. Może go pan nawet spytać, jeżeli mnie pan nie wierzy.
W drugim końcu pokoju otworzyły się drzwi i pułkownik Cathcart zjawił się w piwnicy, jakby wyszedł z szafy.
– Czołem, pułkowniku. On twierdzi, że pan dał mu tego dorodnego pomidora. Czy to prawda?
– Dlaczego miałbym mu dawać dorodnego pomidora? – odpowiedział pułkownik Cathcart.
– Dziękuję panu, pułkowniku. To wystarczy.
– Nie ma za co, pułkowniku – odpowiedział pułkownik Cathcart i wyszedł z piwnicy zamykając za sobą drzwi.
– No i co? Co ksiądż ma teraz do powiedzenia?
– On mi go dał! – wysyczał kapelan zawziętym i zarazem pełnym strachu szeptem. – On mi go dał!
– Chyba nie zarzuca ksiądz kłamstwa przełożonemu?
– Dlaczego przełożony miałby panu dawać dorodnego pomidora?
– Czy dlatego usiłował go pan podsunąć sierżantowi Whitcombowi? Dlatego że był kradziony?
– Nie, nie, nie – zaprotestował kapelan zastanawiając się rozpaczliwie, dlaczego tamci nie rozumieją. – Dałem go sierżantowi Whitcombowi, ponieważ nie wiedziałem, co z nim zrobić.
– To po co go ksiądz ukradł pułkownikowi Cathcartowi, jeżeli nie wiedział ksiądz, co z nim zrobić?
– Ja go nie ukradłem pułkownikowi Cathcartowi!
– Gdyby go ksiądz nie ukradł, to nie byłby ksiądz winien.
– Ja nie jestem winien.
– Nie przesłuchiwalibyśmy księdza, gdyby ksiądz nie był winien.
– Nie wiem – jęknął kapelan wyłamując palce i potrząsając opuszczoną, umęczoną głową.
– On myśli, że mamy za dużo czasu – warknął major.
– Proszę księdza – podjął oficer bez dystynkcji swobodniejszym tonem, wyjmując z otwartej teczki zapisany na maszynie arkusz żółtego papieru – mam tutaj podpisane zeznanie pułkownika Cathcarta stwierdzające, że pan mu ukradł tego dorodnego pomidora. – Odwracając arkusz przełożył go na drugą stronę teczki i wziął następną kartkę. – A tutaj mam notarialne oświadczenie sierżanta Whitcomba, który stwierdza, że poznał, iż pomidor jest kradziony, po sposobie, w jaki ksiądz usiłował się go pozbyć.
– Przysięgam na Boga, że go nie ukradłem – zarzekał się kapelan w udręce, bliski łez. – Daję panu moje najświętsze słowo, że to nie był kradziony pomidor.
– Czy ksiądz wierzy w Boga?
– Tak jest. Oczywiście, że wierzę.
– To dziwne, proszę księdza – powiedział oficer wyjmując z teczki następną żółtą kartkę zapisaną na maszynie – ponieważ mam tutaj w ręku inne oświadczenie pułkownika Cathcarta, w którym stwierdza on pod przysięgą, że odmówił ksiądz prowadzenia modłów w sali odpraw przed każdym lotem bojowym.
Kapelan przez chwilę spoglądał nieprzytomnie, ale zaraz skinął głową przypomniawszy sobie sprawę.
– To było niezupełnie tak, proszę pana – pośpieszył z wyjaśnieniem. – Pułkownik Cathcart sam zrezygnował z tego pomysłu, z chwilą kiedy uświadomił sobie, że szeregowcy modlą się do tego samego Boga co oficerowie.
– Co zrobił? – wykrzyknął oficer nie wierząc własnym uszom.
– Co za bzdury! – oświadczył rumiany pułkownik odsuwając się od kapelana z godnością i obrzydzeniem.
– Czy on liczy na to, że mu uwierzymy? – zawołał major z niedowierzaniem.
Oficer bez dystynkcji roześmiał się kwaśno.
– Czy ksiądz się aby nieco nie zagalopował? – spytał z pobłażliwym, nieprzyjaznym uśmiechem.
– Ależ to prawda! Przysięgam, że to prawda.
– Tak czy owak, nie ma to większego znaczenia – odpowiedział oficer nonszalancko i znowu sięgnął do otwartej teczki pełnej papierów. – Nie pamiętam już, czy w odpowiedzi na moje pytanie ksiądz powiedział, że wierzy w Boga?
– Tak jest. Tak powiedziałem. Wierzę w Boga.
– W takim razie to naprawdę bardzo dziwne, ponieważ poiadam tutaj inne oświadczenie pułkownika Cathcarta stwierdzające, iż powiedział ksiądz do niego, że ateizm nie jest karalny. Czy przypomina ksiądz sobie, żeby wygłaszał podobne zdanie wobec kogoś?
Kapelan kiwnął głową bez namysłu, uważając, że w tej sprawie stoi na pewnym gruncie.
– Tak jest – powiedział – wypowiadałem takie zdanie. I to jest prawda. Ateizm nie jest karalny.
– Ale to jeszcze nie powód, żeby to rozgłaszać, prawda, proszę księdza? – odparował oficer cierpko i marszcząc czoło sięgnął do teczki po kolejną notarialnie potwierdzoną stronicę. – A tutaj mam inne złożone pod przysięgą zeznanie sierżanta Whitcomba stwierdzające, że był ksiądz przeciwny jego planowi wysyłania listów kondolencyjnych z podpisem pułkownika Cathcarta do najbliższej rodziny poległych, rannych lub zaginionych żołnierzy. Czy to prawda?
– Tak jest, byłem temu przeciwny – odpowiedział kapelan. – I jestem z tego dumny. Te listy są nieszczere i nieuczciwe. Ich jedynym celem jest przysporzenie chwały pułkownikowi Cathcartowi.
– A co to za różnica? – odpowiedział oficer. – Ważne jest to, że przynoszą ulgę i pocieszenie rodzinom, które je otrzymują. Rozumowanie księdza jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe.
Kapelana zatkało i nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Zwiesił głowę czując się przybity swoją nieumiejętnością wysławiania się i naiwnością.
Rumiany, zażywny pułkownik energicznie zrobił krok do przodu tknięty nagłym olśnieniem.
– A może by mu tak wytrząsnąć ten cholerny mózg? – zaproponował ze zdrowym entuzjazmem.
– Racja, rri)0żna by mu wytrząsnąć ten cholerny mózg – zgodził się major o or)im profilu. – To tylko anabaptysta.
– Nie, najbierw musimy stwierdzić, że jest winny – powstrzymał ich leniwym ruchem dłoni oficer bez dystynkcji. Ześlizgnął się zręcznie ze stolika, przeszedł na drugą jego stronę i wsparty oburącz o blat wpatrywał się w kapelana. Oblicze oficera bez dystynkcji przybrało wyraz złowrogi i bardzo surowy, sprawiedliwy i groźny. – Księże kapelanie – oświadczył z urzędową powagą – niniejszym oskarżamy was o to, że jesteście Washingtonem Irvingiem i że dopuściliście się nieodpowiedzialnych i niedozwolonych wyskoków przy cenzurowaniu listów oficerów i szeregowców. Czy przyznajecie się do winy?
– Jestem niewinny. – Kapelan oblizał wyschnięte wargi suchym językiem i przesunął się na brzeżek krzesła, pochylony do przodu w pełnym napięcia oczekiwaniu.
– Winien – powiedział pułkownik.
– Winien – powiedział major.
– A więc jest winien – zauważył oficer bez dystynkcji i zapisał to słowo na nowej stronicy w teczce. – Księże kapelanie – kontynuował podnosząc wzrok – oskarżamy was także o popełnienie zbrodni i wykroczeń, o których jeszcze nie wiemy. Czy przyznajecie się do winy?
– Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć, czy jestem winien, jeśli nie mówicie mi, o co jestem oskarżony?
– Jak możemy wam powiedzieć, jeżeli sami nie wiemy?
– Winien – zdecydował pułkownik.
– Jasne, że winien – zgodził się major. – Skoro to są jego zbrodnie i wykroczenia, to znaczy, że on je popełnił.
– A więc jest winien – zaintonował oficer bez dystynkcji i odszedł na bok. – Teraz należy do pana, pułkowniku.
– Dziękuję, to była czysta robota – pochwalił pułkownik i zwrócił się do kapelana: – Okay, kapelanie. Zabawa skończona. Może ksiądz spływać.
– Co mam zrobić? – nie zrozumiał kapelan.
– Zjeżdżaj stąd, powiedziałem! – ryknął pułkownik, gniewnie wskazując kciukiem za siebie. – Zmiataj stąd, do cholery.
Kapelan był zaszokowany gniewnymi słowami i tonem pułkownika i, ku swojemu zdumieniu i zaskoczeniu, głęboko dotknięty, że go puszczają wolno.
– Jak to, więc nie zostanę ukarany? – spytał z pretensją i zdziwieniem.
– Jasne, że cię ukarzemy. Ale na pewno nie pozwolimy ci tu sterczeć, kiedy będziemy decydować, jak i kiedy to zrobić. Dlatego wynoś się stąd. Zbieraj tyłek w troki.
Kapelan wstał niepewnie i zrobił kilka kroków.
– Więc mogę odejść?
– Na razie. Ale niech ksiądz nie próbuje opuszczać wyspy. Mamy księdza numer. I niech ksiądz nie zapomina, że obserwujemy go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Kapelanowi nie mieściło się w głowie, że mogą mu pozwolić odejść. Ruszył w stronę wyjścia niezwykle ostrożnie, oczekując, że w każdej chwili zostanie wezwany z powrotem nie znoszącym sprzeciwu głosem albo zatrzymany w pół kroku potężnym ciosem w ramię lub w głowę. Nie robili nic, aby go powstrzymać. Zatęchłym, mrocznym, wilgotnym korytarzem doszedł do schodów. Chwiejąc się na nogach i ciężko dysząc wyszedł na dwór. Gdy tylko poczuł się wolny, natychmiast przepełniło go uczucie wołającej o pomstę do nieba krzywdy moralnej. Był wściekły, był wściekły na potworności tego dnia, jak jeszcze nigdy w życiu. Przemknął przez obszerny, wypełniony echami hali budynku w nastroju krańcowego wzburzenia i mściwej urazy. Nie będzie tego dłużej tolerować, powtarzał w duchu, po prostu nie będzie tego dłużej tolerować. Dochodząc do wejścia ujrzał ku swej radości pułkownika Korna wbiegającego samotnie po szerokich stopniach. Kapelan głęboko zaczerpnął tchu i ruszył odważnie, aby przeciąć mu drogę.
– Panie pułkowniku, nie będę tego dłużej tolerować – wypalił z determinacją i zobaczył z przerażeniem, że pułkownik wbiega dalej po schodach nie zwracając na niego uwagi. – Panie pułkowniku!
Beczkowata, rozlazła postać jego przełożonego zatrzymała się, odwróciła i wolnym truchcikiem zbliżyła do niego.
– O co chodzi, kapelanie?
– Panie pułkowniku, chciałbym z panem porozmawiać o tej porannej katastrofie. To okropne, po prostu okropne!
Pułkownik Korn milczał przez chwilę, obserwując kapelana z błyskiem cynicznego rozbawienia w oku.
– Tak, kapelanie, to rzeczywiście było okropne – powiedział wreszcie. – Nie mam pojęcia, jak o tym zameldować, tak żeby nie mieli do nas pretensji.
– Nie to miałem na myśli – osadził go kapelan ostro, bez najmniejszego lęku. – Niektórzy z tych dwunastu ludzi mieli już na swoim koncie po siedemdziesiąt akcji bojowych.
Pułkownik Korn zaśmiał się.
– Czy byłaby to mniej okropne, gdyby wszyscy byli nowi? – spytał zjadljwie.
I znowu kapelan zapomniał języka w gębie. Amoralna logika za każdym razem zbijała go z tropu. Mówił dalej z mniejszą pewnością siebie i nieco drżącym głosem:
– Panie pułkowniku, to nie jest sprawiedliwe, żeby w naszej grupie zmuszać ludzi do odbywania osiemdziesięciu lotów, podczas gdy w innych grupach odsyła się ludzi do kraju po pięćdziesięciu albo pięćdziesięciu pięciu.
– Rozpatrzymy tę sprawę – powiedział pułkownik Korn z wyraźnym znudzeniem i ruszył w swoją drogę. – Adios, padre.
– Co to znaczy, panie pułkowniku? – nalegał kapelan głosem, w którym zabrzmiała natarczywość.
Pułkownik Korn zatrzymał się z nieprzyjemnym wyrazem twarzy i zszedł o stopień niżej.
– To znaczy, że zastanowimy się nad tym, padre – odpowiedział z sarkazmem i pogardą. – Nie chce pan chyba, żebyśmy robili cokolwiek bez zastanowienia, prawda?
– Nie, panie pułkowniku, chyba nie. Ale już się przecież nad tym zastanawialiście.
– Tak, padre, zastanawialiśmy się. Ale żeby zrobić panu przyjemność, pozastanawiamy się jeszcze trochę i jeżeli zmienimy decyzję, pan będzie pierwszą osobą, którą o tym zawiadomimy. A teraz, adios. – Pułkownik Korn obrócił się na pięcie i szybko zaczął się oddalać.
– Panie pułkowniku! – Na okrzyk kapelana pułkownik Korn zatrzymał się ponownie. Powoli zwrócił w stronę kapelana twarz z wyrazem ponurego zniecierpliwienia. Słowa wylewały się z kapelana niespokojnym strumieniem. – Panie pułkowniku, proszę o pozwolenie zwrócenia się z tą sprawą do generała Dreedle. Chcę udać się z protestem do sztabu skrzydła.
Grube, czarniawe policzki pułkownika Korna nadęły się niespodziewanie tłumionym śmiechem i odpowiedział dopiero po chwili.
– Dobrze, padre – odparł ze złośliwą uciechą, z trudem usiłując zachować powagę. – Ma pan moją zgodę na zwrócenie się do generała Dreedle.
– Dziękuję, panie pułkowniku. Sądzę, że powinienem pana uprzedzić, iż jak mi się wydaje, mam pewien wpływ na generała Dreedle.
– To ładnie, że mnie pan uprzedził, padre. A ja sądzę, że powinienem pana uprzedzić, iż nie zastanie pan w sztabie generała Dreedle. – Pułkownik Korn uśmiechnął się szyderczo, a potem zaniósł się tryumfalnym śmiechem. – Generał Dreedle odszedł, padre, a przyszedł generał Peckem. Mamy nowego dowódcę skrzydła.
Kapelana zatkało.
– Generał Peckem! – powtórzył.
– Tak jest, kapelanie. Czy ma pan jakieś chody u niego?
– Ależ ja w ogóle nie znam generała Peckema – zaprotestował żałośnie kapelan.
Pułkownik Korn zaśmiał się znowu.
– To wielka szkoda, padre, bo pułkownik Cathcart zna go bardzo dobrze. – Pułkownik Korn z lubością chichotał spokojnie przez chwilę, a potem urwał gwałtownie. – A nawiasem mówiąc, padre – ostrzegł zimno, tknąwszy kapelana palcem w pierś – skończyły się wasze konszachty z doktorem Stubbsem. Dobrze wiemy, że to on przysłał pana na skargę.
– Doktor Stubbs? – Zdumiony kapelan potrząsnął głową na znak protestu. – Nie widziałem się z doktorem Stubbsem, panie pułkowniku. Przywieźli mnie tutaj jacyś trzej obcy oficerowie, którzy bezprawnie zaciągnęli mnie do piwnicy, gdzie mnie przesłuchiwali i obrażali.
Pułkownik Korn ponownie tknął kapelana palcem w pierś.
– Pan dobrze wie, że doktor Stubbs opowiadał ludziom w swojej eskadrze, że nie muszą latać, jeżeli mają zaliczone siedemdziesiąt akcji. – Roześmiał się chrapliwie. – Teraz, padre, będą musieli latać dalej, gdyż przenosimy doktora Stubbsa na Pacyfik. Więc adios, padre. Adios.