Yossarian przestał się interesować tym, gdzie spadają jego bomby, chociaż nie posuwał się tak daleko jak Dunbar, który zrzucił swoje bomby kilkaset jardów za wioską i mógł stanąć przed sądem polowym, gdyby mu udowodniono, że zrobił to naumyślnie. Nie mówiąc ani słowa nawet Yossarianowi Dunbar umył ręce od całej sprawy. Po upadku w szpitalu albo doznał objawienia, albo wszystko mu się pomieszało; nie sposób było odgadnąć.
Dunbar rzadko się teraz śmiał i marniał w oczach. Powarkiwał zaczepnie do starszych stopniem oficerów, nawet do majora Danby, był obcesowy, gburowaty i nie przebierał w słowach, nawet w obecności kapelana, który teraz unikał Dunbara i również marniał w oczach. Pielgrzymka kapelana do Wintergreena zakończyła się fiaskiem; jeszcze jedna świątynia okazała się pusta. Wintergreen był zbyt zajęty, aby przyjąć kapelana osobiście. Jego bystry pomocnik przyniósł kapelanowi w prezencie kradzioną zapalniczkę Zippo i poinformował go z wyższością, że Wintergreen zbyt jest pochłonięty działaniami wojennymi, żeby zajmować się tak drobnymi sprawami, jak norma lotów bojowych. Kapelan martwił się o Dunbara i drżał o Yossariana, zwłaszcza od czasu, kiedy zabrakło Orra. Kapelanowi, mieszkającemu samotnie w obszernym namiocie, którego spiczasty wierzchołek pogrążał go co noc w ponurej samotności jak wieko trumny, wydawało się nieprawdopodobne, aby Yossarian naprawdę wolał mieszkać sam, bez współlokatora.
Yossarian został znowu prowadzącym bombardierem i jego samolot pilotował McWatt, co było pewnym pocieszeniem, choć nie zmniejszało poczucia bezbronności. Nie miał się czym bronić. Ze swego stanowiska w dziobie nie widział nawet McWatta i drugiego pilota. Widział jedynie Aarfy'ego, do którego napuszonej, pyzatej nieudolności stracił ostatecznie wszelką cierpliwość, a potem przeżywał w powietrzu rozpaczliwą, bezsilną wściekłość i pragnął znaleźć się znowu w jednym z bocznych samolotów klucza, żeby mieć w kabinie zamiast precyzyjnego celownika bombardierskiego, który mu do niczego nie był potrzebny, załadowany karabin maszynowy, potężną i ciężką maszynę kalibru pięćdziesiąt, którą mógłby ująć mściwie obiema rękami i użyć jej z wściekłością przeciwko wszystkim dręczącym go demonom: przeciwko czarnym obłoczkom wybuchów; przeciwko niemieckim artylerzystom w dole, których nie mógłby i tak wypatrzyć ani wyrządzić im szkody swoim karabinem maszynowym, nawet gdyby zdążył otworzyć ogień; przeciwko Hayermeyerowi i Appleby'emu w prowadzącym samolocie za ich nieustraszone, proste i równe nalatywanie na cel podczas drugiego ataku na Bolonię, kiedy to pociski z dwustu dwudziestu czterech dział rozwaliły po raz ostatni jeden z silników Orra, strącając go do morza między Genuą a Spezią tuż przed nadejściem burzy.
Prawdę mówiąc jedyne, co mógłby zrobić z tym potężnym karabinem maszynowym, to załadować go i oddać kilka próbnych serii. Miał z niego nie więcej pożytku niż z celownika. W zasadzie mógł go użyć przeciwko atakującym niemieckim myśliwcom, ale niemieckich myśliwców już dawno nie było, a nie mógł go odwrócić w tył, ku bezbronnym twarzom pilotów takich jak Huple i Dobbs, i kazać im schodzić ostrożnie do lądowania, tak jak kazał kiedyś Kidowi Sampsonowi i jak chciał zrobić z Dobbsem i Huple'em podczas tego ohydnego pierwszego ataku na Awinion, od momentu kiedy zorientował się, w jaką straszliwą wpadł kabałę, uświadomiwszy sobie, że jest w powietrzu z Dobbsem i Huple'em, w kluczu prowadzonym przez Havermeyera i Appleby'ego. Dobbs i Huple? Huple i Dobbs? Kto to w ogóle jest? Cóż to za niedorzeczne szaleństwo, żeby latać w powietrzu na wysokości dwóch mil, mając pod sobą cal czy dwa metalu, i powierzać życie wątpliwym umiejętnościom i inteligencji dwóch bliżej nie znanych mydłków: gołowąsa nazwiskiem Huple i roztrzęsionego pomyleńca w rodzaju Dobbsa, który naprawdę dostał w końcu ataku szału w samolocie; siedząc w swoim fotelu drugiego pilota wyrwał stery Huple'owi i rzucił ich w straszliwą pikę, wyrywając z gniazdka przewody hełmu Yossariana i sprowadzając ich z powrotem w gęsty ogień artyleryjski, z którego dopiero co się wydostali. Zaraz potem okazało się, że inny obcy facet, radiostrzelec nazwiskiem Snowden, kona w ogonie samolotu. Nie sposób było na pewno ustalić, czy to Dobbs go zabił, gdyż kiedy Yossarian z powrotem podłączył się do telefonu pokładowego, głos
Dobbsa błagał, żeby ktoś poszedł do dziobu i ratował bombardiera. I prawie natychmiast włączył się Snowden skomląc: “Ratunku. Proszę, ratujcie mnie. Zimno mi. Zimno". Yossarian wyczołgał się powoli z dziobu, przeszedł nad komorą bombową i wcisnął się do przedziału ogonowego, mijając po drodze apteczkę, po którą musiał wrócić, żeby opatrzyć Snowdenowi nie tę ranę, co trzeba, ziejącą, krwawą dziurę kształtu i wielkości piłki do rugby na zewnętrznej stronie uda, z nie uszkodzonymi, krwawoczerwonymi włóknami mięśni pulsującymi niesamowicie niby jakieś ślepe istoty żyjące własnym życiem, owalną, nagą ranę długości prawie jednej stopy, na widok której Yossarian jęknął z wrażenia i współczucia, jak tylko ją dostrzegł, i omal nie zwymiotował. A mały, drobny tylny strzelec leżał na podłodze obok Snowdena, nieprzytomny i tak blady, że Yossarian z obrzydzeniem doskoczył najpierw do niego.
Tak, na dłuższą metę bezpieczniej było latać z McWattem, ale nawet z nim Yossarian nie czuł się bezpiecznie, gdyż McWatt za bardzo lubił latać i wracając z lotu ćwiczebnego, w którym docierali nowego bombardiera z nowej załogi, jaką pułkownik Cathcart otrzymał po zaginięciu Orra, pognał lotem koszącym tuż nad ziemią. Poligon bombowy znajdował się po drugiej stronie wyspy i w drodze powrotnej McWatt przeciągnął brzuch powolnie lecącego samolotu tuż nad wierzchołkami gór, a potem, zamiast utrzymać wysokość, dodał gazu do oporu, przechylił się na skrzydło i ku zdumieniu Yossariana poszedł na maksymalnej szybkości w dół równolegle do powierzchni ziemi, radośnie kiwając skrzydłami i przeskakując z ciężkim, miażdżącym, ogłuszającym rykiem nad wszystkimi wzniesieniami i zagłębieniami pofałdowanego terenu jak pijana mewa nad wzburzonymi brązowymi falami. Yossarian zdrętwiał. Nowy bombardier siedział obok niego spokojnie, z uśmiechem oczarowania, pogwizdując z podziwu, i Yossarian miał ochotę wyciągnąć rękę i rozkwasić jego idiotyczną gębę, gdyż sam uchylał się i zasłaniał przed głazami, skałkami i chlaszczącymi gałęziami drzew, które wyskakiwały tuż przed nim i uciekały do tyłu rozmazanymi pasmami. Nikt nie miał prawa tak straszliwie narażać jego życia.
– W górę, w górę, w górę! – wrzeszczał rozpaczliwie do McWatta, z jadowitą nienawiścią, ale McWatt podśpiewywał pogodnie w telefonie i prawdopodobnie nie słyszał. Yossarian płonąc z wściekłości i niemal łkając z żądzy zemsty rzucił się do tunelu i walcząc z ciągnącymi go w tył siłami grawitacji i bezwładności doczołgał się do głównego przedziału, wspiął się na pokład dowodzenia i stanął cały drżący za fotelem McWatta. Rozejrzał się rozpaczliwie za rewolwerem, matowoczarną automatyczną czterdziestką piątką, którą mógłby odbezpieczyć i przyłożyć McWattowi do podstawy czaszki. Ale rewolweru nie było. Nie było też noża ani żadnej innej broni, którą można by zadać cios lub pchnięcie, więc Yossarian zacisnął w dłoniach kołnierz kombinezonu McWatta, szarpnął nim i krzyknął, żeby szedł w górę, w górę. Ziemia nadal przepływała tuż pod nimi i ukazywała się nad głową na zmianę po obu stronach. McWatt spojrzał na Yossariana i roześmiał się wesoło, jakby Yossarian podzielał jego uciechę. Yossarian chwycił oburącz McWatta za grdykę i ścisnął. McWatt zesztywniał.
– W górę – rozkazał przez zęby Yossarian, niedwuznacznie niskim, nabrzmiałym groźbą głosem. – Albo cię zabiję.
McWatt zesztywniał czujnie, zmniejszył gaz i stopniowo zaczął się wznosić. Yossarian rozluźnił uchwyt, zsunął ręce z ramion McWatta i opuścił je bezwładnie. Nie czuł już złości. Było mu wstyd. Kiedy McWatt odwrócił głowę, Yossarian żałował, że te ręce należą do niego, i najchętniej gdzieś by je schował. Zwisały jak martwe.
McWatt przyjrzał mu się uważnie. Nie było to przyjazne spojrzenie.
– Chłopie – powiedział chłodno – z tobą musi być naprawdę niedobrze. Powinieneś wracać do kraju.
– Nie chcą mnie puścić – bąknął Yossarian odwracając wzrok i odczołgał się.
Zszedł z pokładu i usiadł na podłodze, zwiesiwszy głowę w poczuciu winy. Był cały mokry od potu.
McWatt wziął kurs prosto na lotnisko. Yossarian zastanawiał się, czy McWatt pójdzie teraz do namiotu operacyjnego do Piltcharda i Wrena i zażąda, żeby Yossariana nigdy już nie wyznaczano do jego załogi, tak jak swego czasu Yossarian poszedł do nich po kryjomu porozmawiać w sprawie Dobbsa, Huple'a i Orra, i bez powodzenia w sprawie Aarfy'ego. Nigdy dotąd nie dostrzegł na twarzy McWatta wyrazu niezadowolenia, zawsze widział go tylko w najlepszym humorze i teraz zastanawiał się, czy właśnie nie stracił jeszcze jednego przyjaciela.
Wysiadając z samolotu McWatt mrugnął do Yossariana uspokajająco, ale potem nie odezwał się do niego ani słowem, kiedy podczas drogi powrotnej w jeepie zabawiał nowego pilota i bombardiera pokpiwając z ich łatwowierności. Dopiero później, kiedy wszyscy czterej oddali spadochrony, rozstali się i już we dwójkę poszli do swojego rzędu namiotów, McWatt rozjaśnił uśmiechem swoją z rzadka usianą piegami, opaloną szkocko-irlandzką twarz i żartobliwie zajechał Yossariana pięścią w żebro, udając, że wyprowadza cios.
– Ty bydlaku – roześmiał się – czy naprawdę zabiłbyś mnie wtedy?
Yossarian uśmiechnął się przepraszająco i potrząsnął głową.
– Nie, chyba nie.
– Nie wiedziałem, że z tobą jest aż tak źle. O rany! Dlaczego komuś o tym nie powiesz?
– Wszystkim o tym mówię. Co z tobą, do cholery? Nigdy nie słyszałeś?
– Nie myślałem, że mówisz serio.
– A ty nigdy się nie boisz?
– Może powinienem.
– Nawet podczas akcji bojowych?
– Widocznie jestem na to za głupi – roześmiał się McWatt z zakłopotaniem.
– Grozi mi tyle różnych śmierci – dorzucił Yossarian – a ty musiałeś wymyślić jeszcze jedną. McWatt uśmiechnął się znowu.
– Słuchaj, założę się, że naprawdę masz stracha, kiedy przelatuję nad twoim namiotem, co?
– Umieram ze strachu. Już ci to mówiłem.
– Myślałem, że narzekasz tylko na hałas. – McWatt wzruszył z rezygnacją ramionami. – E, co tam, było nie było. Chyba będę musiał przestać.
Ale McWatt był niepoprawny i chociaż przestał przelatywać nad namiotem Yossariana, to nigdy nie przepuścił okazji, żeby przelecieć z hukiem nad plażą, jak srogi, nisko lecący piorun, tuż nad tratwą i zacisznym grajdołkiem, w którym Yossarian pieścił się z siostrą Duckett albo grał w kierki, pokera lub bezika z Natelym, Dunbarem i Joem Głodomorem. Yossarian spędzał prawie wszystkie wolne popołudnia z siostrą Duckett i przychodził z nią na plażę za wąskim pasmem sięgających do ramienia wydm, oddzielających ich od miejsca, gdzie pozostali oficerowie i szeregowcy kąpali się nago. Nately, Dunbar i Joe Głodomór przychodzili tam również. Od czasu do czasu przyłączał się do nich McWatt i często Aarfy, który przychodził pękaty, w pełnym umundurowaniu, i nigdy nic z siebie nie zdejmował poza butami i czapką; Aarfy nigdy się nie kąpał. Pozostali mieli na sobie kąpielówki przez szacunek dla siostry Duckett, a także siostry Cramer, która niezmiennie towarzyszyła siostrze Duckett i Yossarianowi na plaży, siadając wyniośle osobno, w odległości dziesięciu jardów od nich. Nikt z wyjątkiem Aarfy'ego nie robił nigdy najmniejszych aluzji do nagich mężczyzn opalających się nieco dalej na plaży lub skaczących do wody z ogromnej pobielanej tratwy kołyszącej się na pustych beczkach po benzynie za piaszczystą łachą. Siostra Cramer siedziała osobno, ponieważ była zła na Yossariana i zawiodła się na siostrze Duckett.
Siostra Sue Anna Duckett nie ukrywała pogardy dla Aarfy'ego i to była jeszcze jedna z licznych cech, które pociągały w niej Yossariana. Pociągały go jej długie białe nogi i jędrny, kallipygiczny tyłeczek; często zapominał, że od pasa w górę jest wiotka i delikatna, przez co sprawiał jej niechcący ból w chwilach uniesienia, gdy ściskał ją zbyt gwałtownie. Lubił jej senną podatność, kiedy leżeli na plaży o zmroku. Z jej bliskości czerpał spokój i pociechę. Odczuwał nieprzepartą chęć nieustannego dotykania jej, utrzymywania stałego fizycznego kontaktu. Lubił obejmować luźno palcami jej nogę w kostce, kiedy grał w karty z Natelym, Dunbarem i Joem Głodomorem, lub delikatnie i czule pieścić czubkami paznokci pokrytą meszkiem skórę jej jasnego, gładkiego uda, albo półsennie, zmysłowo i prawie bezwiednie wsuwać swoją pełną szacunku dłoń posiadacza wzdłuż jej muszelkowatego kręgosłupa pod elastyczny pasek stanika dwuczęściowego kostiumu kąpielowego, który zawsze oblegał i ukrywał jej drobne piersi o długich sutkach. Lubił pogodną przymilność siostry Duckett i przywiązanie do niego, jakie z dumą demonstrowała. Joe Głodomór również odczuwał nieprzepartą chęć dotykania siostry Duckett i Yossarian nieraz osadzał go w miejscu groźnym spojrzeniem. Siostra Duckett flirtowała z Joem Głodomorem wyłącznie po to, żeby podniecić Yossariana, i jej okrągłe jasnobrązowe oczy błyskały przekornie, ilekroć dawał jej sójkę w bok albo kuksańca, żeby przestała.
Grali w karty na ręczniku, na podkoszulku albo na kocu, a siostra Duckett tymczasem, oparta plecami o wydmę, tasowała drugą talię kart. Kiedy nie bawiła się kartami, mrużyła oczy do małego kieszonkowego lusterka, malując tuszem swoje zawinięte, rudawe rzęsy w idiotycznej nadziei, że można je wydłużyć na stałe. Czasami udawało jej się podtasować karty albo schować jakąś kartę tak, że spostrzegali to dopiero w trakcie gry. Zaśmiewała się i promieniała ze szczęścia, kiedy rzucali ze złością karty i okładając ją boleśnie po nogach i ramionach wymyślali jej od najgorszych i ostrzegali, żeby przestała się wygłupiać. Trajkotała bez sensu, kiedy oni najbardziej usiłowali się skupić, i rumieniec dumy zalewał jej policzki, gdy tłukli ją jeszcze mocniej, każąc jej się zamknąć. Siostrę Duckett cieszyły takie objawy zainteresowania i potrząsała swoją krótką kasztanowatą grzywką z radości, kiedy Yossarian i jego koledzy poświęcali jej tak wiele uwagi. Świadomość, że tylu nagich chłopców i mężczyzn wyleguje się tuż po drugiej stronie wydmy, dawała jej swoiste poczucie ciepła i radosnego oczekiwania. Wystarczyło, żeby wyciągnęła szyję lub podniosła się pod jakimś pretekstem, a mogła zobaczyć dwudziestu albo i czterdziestu rozebranych mężczyzn opalających się lub grających w piłkę. Jej własne ciało było dla niej czymś tak dobrze znanym i nieciekawym, że nie mogła zrozumieć szaleńczego zachwytu, jaki budziło w mężczyznach, i tej gorączkowej i zabawnej potrzeby, żeby go dotknąć, natychmiast wyciągnąć rękę i przyciskać, ugniatać, szczypać i głaskać. Nie rozumiała pożądania Yossariana, ale chętnie wierzyła mu na słowo.
Wieczorami, kiedy Yossarian czuł się podniecony, zabierał na plażę siostrę Duckett oraz dwa koce i kochali się nie zdejmując ubrań, co sprawiało mu większą przyjemność niż igraszki ze wszystkimi zdrowymi, nagimi, zepsutymi dziewczynami w Rzymie. Często chodzili w nocy na plażę i nie kochali się, tylko leżeli drżąc pomiędzy dwoma kocami i tuląc się do siebie, aby odstraszyć przenikliwy, wilgotny chłód. Atramentowoczarne noce stawały się coraz zimniej sze i coraz mniej było gwiazd na stygnącym niebie. Tratwa kołysała się na widmowej ścieżce księżycowego blasku i miało się wrażenie, że odpływa w dal. W powietrzu czuio się wyraźnie zapowiedź chłodów. Wszyscy zaczynali budować piecyki i przychodzili w ciągu dnia do namiotu Yossariana podziwiać dzieło Orra. Siostrę Duckett wprawiało w zachwyt to, że Yossarian nie potrafił opanować rąk, kiedy byli razem, chociaż nie pozwalała mu ich wsuwać pod szorty, gdy ktoś mógł zobaczyć, nawet jeżeli jedynym świadkiem była siostra Cramer, która siedziała po drugiej stronie wydmy, zadzierając z dezaprobatą nos i udając, że nic nie widzi.
Siostra Cramer przestała się odzywać do siostry Duckett, swojej najlepszej przyjaciółki, z powodu jej romansu z Yossarianem, ale nadal wszędzie z nią chodziła, ponieważ była jej najlepszą przyjaciółką. Siostra Cramer nie aprobowała Yossariana i jego kolegów. Kiedy wstawali i szli pływać razem z siostrą Duckett, ona również wstawała i szła pływać, przy czym utrzymywała zawsze tę samą dziesięciojardową odległość i milczała wyniośle, okazując im pogardę nawet w wodzie. Kiedy oni śmiali się i chlapali, ona również śmiała się i chlapała; kiedy oni nurkowali, ona też nurkowała; kiedy płynęli na piaszczystą łachę i odpoczywali, siostra Cramer również płynęła na piaszczystą łachę i odpoczywała. Kiedy wychodzili z wody, ona też wychodziła, wycierała ramiona własnym ręcznikiem i siadała wyniośle osobno, na swoim osobnym miejscu, sztywno wyprostowana, a promienie słońca odbijające się od jej jasnoblond włosów tworzyły wokół jej głowy aureolę. Siostra Cramer gotowa była zacząć znowu rozmawiać z siostrą Duckett, pod warunkiem, że siostra Duckett okaże skruchę i przeprosi. Siostra Duckett wolała, żeby wszystko zostało tak, jak jest. Od dawna już miała ochotę trzasnąć siostrę Cramer, żeby się wreszcie zamknęła.
Siostra Duckett uważała, że Yossarian jest cudowny, i próbowała na niego wpłynąć, żeby się zmienił. Lubiła patrzeć, jak drzemie leżąc na brzuchu i obejmując ją ręką lub patrzy leniwie, jak nie kończące się, łagodne, spokojne fale przybiegają niczym małe psiaki do brzegu, podskakują lekko na piasku i truchcikiem wracają do morza. Nie denerwowało jej jego milczenie. Wiedziała, że go nie nudzi, i starannie polerowała albo malowała paznokcie, podczas gdy on drzemał lub rozmyślał, a podmuchy ciepłego, południowego wiatru delikatnie głaskały piasek plaży. Lubiła patrzeć na jego szerokie, długie muskularne plecy pokryte zdrową, opaloną skórą. Lubiła doprowadzać go błyskawicznie do stanu wrzenia, przykrywając nagle ustami jego ucho i przesuwając dłoń wzdłuż jego brzucha. Lubiła rozpalić go i dręczyć aż do zmroku, a potem zaspokoić. I całować go z uwielbieniem za to, że sprawiła mu tak wielką rozkosz.
Yossarian nigdy nie czuł się samotny z siostrą Duckett, która umiała siedzieć cicho i była kapryśna akurat tyle, ile trzeba. Prześladował go i przygnębiał bezmiar oceanu. Siostra Duckett polerowała paznokcie, a on tymczasem rozmyślał ponuro o tych wszystkich, którzy umarli pod wodą. Musiało ich być już przeszło milion. Gdzie byli teraz? Jakie robaki żywiły się ich ciałami? Wyobrażał sobie straszliwą niemożność oddychania w tych niezliczonych litrach wody. Śledził wzrokiem małe rybackie łódki oraz wojskowe kutry kręcące się po morzu i nie mógł uwierzyć, że są prawdziwe; wydawało mu się nieprawdopodobne, żeby na ich pokładach płynęli dokądś ludzie normalnych rozmiarów. Spoglądał w stronę skalistej Elby i jego wzrok automatycznie szukał w górze puszystej, białej chmurki w kształcie rzepy, w której zniknął Clevinger. Patrzył na mglisty zarys włoskiego brzegu i przypominał mu się Orr. Clevinger i Orr. Co się z nimi stało? Yossarian stał kiedyś o zmroku na molo i widział, jak popychany falą przypływu koc z kępką wodorostów niespodzianie zwrócił ku niemu wzdętą twarz topieką; był to pierwszy nieboszczyk, jakiego widział. Zatęsknił za życiem i zachłannie sięgnął po ciało siostry Duckett. Przyglądał się każdemu pływającemu przedmiotowi z lękiem, że może on mieć jakiś związek z Orrem lub Clevingerem, i był przygotowany na najgorsze, nie na to jednak, co zrobił pewnego dnia McWatt, wyłaniając się nagle z wyciem motorów z dalekiej ciszy i przelatując z basowym, ogłuszającym rykiem wzdłuż brzegu nad podrygującą na falach tratwą, gdzie jasnowłosy, blady Kid Sampson, któremu nawet z tej odległości widać było żebra, podskoczył błaznując do lecącego samolotu dokładnie w chwili, gdy jakiś kapryśny podmuch wiatru lub może drobny błąd McWatta obniżył lot mknącego samolotu i śmigło przecięło go na pół.
Nawet ludzie, których tam nie było, pamiętali doskonale, co działo się potem. Przez rozrywający uszy, przytłaczający huk motorów usłyszeli wyraźne, krótkie, ciche “ciach!" i zostały tylko dwie blade, chude nogi Kida Sampsona, połączone jakoś przy krwawych, odrąbanych biodrach, które – jak się zdawało – stały na tratwie nieruchomo przez całą minutę, zanim wpadły do wody ze słabym, rozbrzmiewającym echem chlupotem, odwracając się tak, że widać było tylko groteskowe palce i gipsowobiałe podeszwy stóp.
Na plaży rozpętało się piekło. Nie wiadomo skąd zmaterializowała się nagle siostra Cramer i łkała histerycznie na piersi Yossariana, który objął ją ramieniem i pocieszał. Drugą ręką podtrzymywał siostrę Duckett, również drżącą i szlochającą, z długą, ostrą twarzyczką śmiertelnie pobladłą. Wszyscy na plaży dokądś biegli, a mężczyźni krzyczeli kobiecymi głosami. Pędzili w popłochu do swoich rzeczy i zgarniali je pośpiesznie, spoglądając z ukosa na każdą łagodną, spienioną falę, w obawie, że rzuci im do stóp jakiś obrzydliwy, czerwony, okropny organ w rodzaju wątroby czy płuc. Ci, którzy byli w wodzie, rozpaczliwie starali się z niej wydostać, zapominając w pośpiechu, że umieją pływać, płacząc i walcząc z lepkim, kleistym żywiołem jak z przejmującą wichurą. Kid Sampson spadł w postaci deszczu. Ci, którzy zauważyli jego krople na swoich torsach i ramionach, wzdrygnęli się ze strachem i obrzydzeniem, jakby chcieli wyskoczyć ze swojej własnej nienawistnej skóry. Wszyscy biegli nieprzytomnie niczym spłoszone stado, rzucając za siebie udręczone, przerażone spojrzenia, wypełniając cieniste, szeleszczące zarośla zduszonymi jękami i krzykami. Yossarian poganiał przed sobą gorączkowo obie potykające się i zataczające kobiety, przynaglając je kuksańcami, i klnąc wrócił, żeby pomóc Joemu Głodomorowi, który zaplątał się w koc czy pasek od aparatu fotograficznego i zarył twarzą w błoto strumyka.
W eskadrze wszyscy już wiedzieli. Ludzie w mundurach też biegali i krzyczeli albo zdjęci przerażeniem stali w miejscu bez ruchu, jak sierżant Knight i doktor Daneeka, którzy ponuro wyciągali w górę szyje patrząc, jak pełen poczucia winy, przeraźliwie samotny samolot McWatta, kołysząc się z boku na bok, krąży powoli nabierając wysokości.
– Kto to? – krzyknął niecierpliwie Yossarian do doktora Daneeki, kiedy nadbiegł ciężko dysząc i kulejąc, z oczami płonącymi nieprzytomną, dziką udręką. – Kto jest w tym samolocie?
– McWatt – odpowiedział sierżant Knight. – Zabrał dwóch nowych pilotów na lot ćwiczebny. Doktor Daneeka też jest z nimi.
– Ja jestem tutaj – stwierdził doktor Daneeka dziwnym, przybitym głosem, rzucając niespokojne spojrzenie na sierżanta Knighta.
– Dlaczego on nie ląduje? – wołał Yossarian z rozpaczą.
– Dlaczego on się wznosi?
– Pewnie boi się wylądować – odpowiedział sierżant Knight nie odrywając skupionego spojrzenia od wznoszącej się w puste niebo maszyny McWatta. – Wie, co go czeka.
McWatt wciąż nabierał wysokości, podciągając równomiernie swój buczący samolot powolną, owalną spiralą, która sięgała daleko nad wodę, kiedy leciał w kierunku południowym, i daleko ponad brunatne zbocza gór, kiedy znowu okrążał lotnisko i kierował się na północ. Wkrótce przekroczył pięć tysięcy stóp. Jego motory były teraz ciche jak szept. Nagle rozkwitł pod nim biały puszek spadochronu. Po chwili otworzył się drugi spadochron i popłynął w ślad za pierwszym prosto w stronę pasa startowego. Na ziemi wszystko zastygło w bezruchu. Samolot kontynuował lot na południe mniej więcej przez trzydzieści sekund według tego samego schematu, znanego już teraz i łatwego do odgadnięcia, po czym McWatt przechylił maszynę na skrzydło i płynnie wszedł w wiraż.
– Jeszcze dwóch musi wyskoczyć – powiedział sierżant Knight.
– McWatt i doktor Daneeka.
– Ja jestem tutaj, sierżancie – odezwał się żałosnym głosem doktor Daneeka. – W samolocie mnie nie ma.
– Dlaczego oni nie skaczą? – pytał sam siebie na głos sierżant Knight. – Dlaczego oni nie skaczą?
– To nie ma sensu – zawodził doktor Daneeka gryząc wargę.
– To nie ma najmniejszego sensu.
Ale Yossarian nagle zrozumiał, dlaczego McWatt nie skacze, i pognał na oślep przez cały obóz za jego samolotem, wymachując rękami i krzycząc do niego błagalnie, żeby schodził do lądowania: McWatt, ląduj; nikt go nie słyszał, a tym bardziej McWatt, i z piersi Yossariana wydarł się potężny, spazmatyczny jęk, kiedy McWatt znowu zawrócił, pomachał skrzydłami na pożegnanie, pomyślał: a, co tam, było nie było, i wbił się w zbocze góry.
Pułkownik Cathcart był tak poruszony śmiercią Kida Sampsona i McWatta, że podniósł ilość obowiązkowych lotów do sześćdziesięciu pięciu.