25 Kapelan

Od pewnego czasu kapelana zaczęły dręczyć wątpliwości. Czy jest Bóg? Skąd mógł mieć pewność? Pozycja pastora anabaptysty w armii amerykańskiej była wystarczająco trudna nawet przy najbardziej sprzyjających okolicznościach; bez dogmatu stawała się nie do zniesienia.

Ludzie hałaśliwi napawali go strachem. Dzielni, przedsiębiorczy ludzie czynu w rodzaju pułkownika Cathcarta wpędzali go w kompleksy. W wojsku wszędzie był obcy. Szeregowcy i oficerowie nie zachowywali się w stosunku do niego tak jak w stosunku do innych szeregowców i oficerów i nawet kapelani nie odnosili się do niego tak przyjaźnie jak do siebie nawzajem. W świecie, w którym sukces był jedyną wartości, on pogodził się z myślą o porażce. Odczuwał dotkliwie brak tej duszpasterskiej pewności siebie i umiejętności postępowania, której tylu jego kolegów z innych sekt i religii zawdzięczało swoje kariery. Nie był stworzony do sukcesów. Uważał, że jest brzydki, i marzył o tym, żeby uciec do domu, do żony.

W rzeczywistości kapelan był prawie przystojnym mężczyzną, z przyjemną, wrażliwą twarzą, o barwie i fakturze piaskowca. Miał umysł otwarty we wszystkich bez wyjątku kwestiach.

Może naprawdę był Washingtonem Iryingiem i może naprawdę podpisywał jego nazwiskiem listy, o których nie miał najmniejszego pojęcia. Wiedział, że podobne luki w pamięci nie są rzadkością w kronikach medycyny. Wiedział, że nic nie można wiedzieć na pewno, nawet tego, że nic nie można wiedzieć na pewno. Pamiętał bardzo dokładnie, albo wydawało mu się, że pamięta bardzo dokładnie, swoje wrażenie, iż spotkał już gdzieś kiedyś Yossariana przed ich pierwszym spotkaniem w szpitalu. Pamiętał, że doznał podobnego niepokojącego uczucia w dwa tygodnie później, kiedy Yossarian zjawił się w jego namiocie z prośbą o zwolnienie go z dalszych lotów. W tym czasie, oczywiście, kapelan już znał Yossariana z dziwnej, nieortodoksyjnej sali szpitalnej, w której wszyscy chorzy wyglądali na kryminalistów, z wyjątkiem spowitego od stóp do głów w bandaże i gips nieszczęśnika, który umarł pewnego dnia z termometrem w ustach. Ale kapelan miał wrażenie, że ich pierwsze spotkanie, o wiele bardziej doniosłe i pełne ukrytego znaczenia, odbyło się dawniej, w zamierzchłej, a może nawet istniejącej wyłącznie w sferze ducha epoce, i że wtedy również posłał go na śmierć, stwierdzając, iż nic, absolutnie nic nie może dla niego zrobić.

Podobne wątpliwości z nieposkromioną żarłocznością rzucały się na wątły, cierpiący organizm kapelana. Czy jest jakaś jedna prawdziwa wiara i życie pozagrobowe? Ile aniołów rzeczywiście może tańczyć na łebku od szpilki i czym zajmował się Bóg w ciągu wszystkich tych nieskończonych eonów przed stworzeniem świata? Do czego służyło ochronne piętno na czole Kaina, skoro nie było innych ludzi na świecie? Czy Adam i Ewa mieli też córki? Te i tym podobne wielkie, skomplikowane kwestie ontologiczne dręczyły go nieustannie. Jednak najważniejsza ze wszystkich była sprawa grzeczności i dobrych manier. Jego zmorą był epistemologiczny dylemat sceptyka, niezdolnego do zaakceptowania odpowiedzi na pytania, których jednocześnie nie chciał odrzucić jako nierozwiązywalnych. Żył w wiecznej udręce i nigdy nie tracił nadziei.

– Czy zna pan uczucie, że znajduje się pan w sytuacji, którą już pan kiedyś przeżywał, wiedząc jednocześnie, że przeżywa ją pan po raz pierwszy? – spytał z wahaniem Yossariana, który siedział w jego namiocie ściskając oburącz butelkę coca-coli, jedyną rzecz, jaką kapelan mógł mu ofiarować na pocieszenie. Yossarian skinął niedbale głową i kapelan zaczai szybciej oddychać szykując się, aby połączonym, nadludzkim wysiłkiem woli swojej i Yossariana rozsunąć wreszcie potężne fałdy czarnej kotary osłaniającej odwieczne tajemnice bytu. – Czy nie ma pan podobnego uczucia teraz?

Yossarian potrząsnął głową i wyjaśnił, że zjawisko deja vu polega na chwilowym, nieskończenie małym opóźnieniu w działaniu dwóch ośrodków nerwowych, normalnie funkcjonujących jednocześnie. Kapelan prawie go nie słuchał. Był zawiedziony, ale nie wierzył Yossarianowi, gdyż otrzymał znak w postaci tajemnego, zagadkowego widzenia, którego wciąż nie miał śmiałości rozgłaszać. Z objawienia kapelana wynikał niewątpliwy i budzący grozę wniosek: albo było to widzenie zesłane z nieba, albo halucynacja; na kapelana spłynęła łaska albo zaczynał tracić zmysły. Obie ewentualności napełniały go jednakowym lękiem i przygnębieniem. Nie było to deja vu ani presąue vu, ani jamais vu. Możliwe, że istniały inne jeszcze vus, o których nigdy nie słyszał, i że jedno z nich mogło wyjaśnić w sposób zadowalający zagadkowe zjawisko, jakiego był świadkiem i zarazem uczestnikiem; możliwe nawet, że nic z tego nie zdarzyło się naprawdę, że miał do czynienia z aberracją pamięci, a nie percepcji, że w rzeczywistości nigdy nie widział tego, co teraz pamiętał, że jego obecne wrażenie tej pamięci było tylko złudzeniem złudzenia i że tylko mu się zdaje, iż kiedyś zdawało mu się, że widział na cmentarzu nagiego człowieka siedzącego na drzewie.

Kapelan wiedział już, że nie ma szczególnych predyspozycji do wykonywania swego zawodu, i często zastanawiał się, czy nie byłby szczęśliwszy służąc w innej specjalności, na przykład jako szeregowy w piechocie albo artylerii polowej, albo nawet jako spadochroniarz. Nie miał prawdziwych przyjaciół. Dopóki nie poznał Yossariana, nie miał w grupie nikogo, z kim czułby się swobodnie, a z Yossarianem, którego częste wyskoki i przejawy niesubordynacji utrzymywały kapelana w stanie ciągłego podenerwowania i dwuznacznego radosnego oczekiwania, też nie czuł się zbyt swobodnie. Kapelan czuł się bezpiecznie siedząc w klubie oficerskim z Yossarianem i Dunbarem albo nawet z Natelym i McWattem. Siedząc z nimi nie musiał siedzieć z nikim innym; problem, gdzie usiąść, miał rozwiązany i nie musiał obawiać się niepożądanego towarzystwa wszystkich tych oficerów, którzy niezmiennie witali go z przesadną wylewnością, kiedy się zjawiał, a potem wyraźnie czekali, aż sobie pójdzie. Jego obecność krępowała wielu ludzi. Wszyscy odnosili się do niego niezwykle przyjaźnie, ale nikt nie był dla niego miły; wszyscy z nim rozmawiali, ale nikt mu nigdy nic nie powiedział. Yossarian i Dunbar byli znacznie swobodniejsi od innych i dlatego kapelan czuł się w ich towarzystwie najlepiej. Wystąpili nawet w jego obronie tego wieczoru, kiedy pułkownik Cathcart chciał go znowu wyrzucić z klubu oficerskiego, na co Yossarian zerwał się z dzikim błyskiem w oku, aby interweniować, a Nately zawołał: “Yossarian!", aby go pohamować. Pułkownik Cathcart zbladł jak ściana na dźwięk tego nazwiska i ku ogólnemu zdumieniu wycofał się w panice, wpadając na generała Dreedle, który odepchnął go zniecierpliwiony i kazał mu natychmiast rozkazać kapelanowi, żeby co wieczór przychodził do klubu.

Nadążanie za swoim zmieniającym się stale statusem w klubie oficerskim sprawiało kapelanowi prawie tyle samo kłopotów co pamiętanie, w której z dziesięciu stołówek grupy miał zgodnie z programem spożywać kolejny posiłek. Najchętniej nie pokazywałby się w klubie w ogóle, gdyby nie przyjemność, jaką znajdował tam w towarzystwie swoich nowych przyjaciół. Klub oficerski był jedynym miejscem, gdzie kapelan mógł pójść wieczorem. Z nieśmiałym, powściągliwym uśmiechem przesiadywał przy stoliku Yossariana i Dunbara nad prawie nie tkniętą szklanką lepkosłodkiego wina, rzadko odzywając się pierwszy i obracając nieumiejętnie w palcach fajeczkę z kolby kukurydzy, którą nosił wstydliwie, a od czasu do czasu nabijał tytoniem i palił. Lubił słuchać ckliwych, gorzkosłodkich lamentów Nately'ego, gdyż odzwierciedlały dość wiernie jego własne romantyczne cierpienia, niezmiennie wywołując nowy przypływ tęsknoty za żoną i dziećmi. Kapelan, rozbawiony szczerością i niedojrzałością Nately'ego, potakiwał mu kiwając głową z sympatią i zrozumieniem. Nately nie chwalił się zbytnio faktem, że jego ukochana jest prostytutką, i kapelan wiedział o tym głównie od kapitana Blacka, który nie przeszedł nigdy koło ich stolika, żeby nie mrugnąć znacząco do kapelana i nie rzucić Nately'emu jakiejś niesmacznej i raniącej uwagi na jej temat. Kapelan nie aprobował postępowania kapitana Blacka i z największym trudem powstrzymywał się, żeby nie życzyć mu źle.

Nikt, nawet Nately, nie brał pod uwagę faktu, że kapelan Albert Taylor Tappman jest nie tylko kapelanem, lecz także istotą ludzką, że może mieć uroczą, namiętną, ładną żonę, którą kocha niemal do szaleństwa, i troje małych, niebieskookich dzieci o obcych, zapomnianych buziach, dzieci, które kiedy dorosną, będą go uważać za dziwaka, i może nie zechcą przebaczyć mu tego, że zawód ojca będzie je nieraz stawiać w kłopotliwej sytuacji. Dlaczego nikt nie rozumie, że nie jest dziwolągiem, ale normalnym samotnym człowiekiem, który stara się prowadzić normalne, samotne, ludzkie życie? Czy nie krwawi, kiedy się go kłuje? I czy nie śmieje się, kiedy się go łaskocze? Jakby im nigdy nie przyszło do głowy, że on tak samo jak oni ma oczy, ręce, narządy, wymiary, zmysły i uczucia, że może zginąć od tej samej broni, że marznie i grzeje się na tym samym wietrze i je to samo co oni, chociaż trzeba przyznać, że za każdym razem w innej stołówce. Jedynym człowiekiem, który przypuszczalnie zdawał sobie sprawę, że kapelan ma jakieś uczucia, był kapral Whitcomb, gdyż udało mu się zranić je do głębi, kiedy pomijając kapelana zwrócił się do pułkownika Cathcarta z propozycją wysyłania oficjalnych listów kondolencyjnych do rodzin rannych i poległych na polu walki.

Żona była jedyną osobą na świecie, której kapelan mógł być pewien, i to by mu wystarczyło, gdyby tylko pozwolono mu żyć wyłącznie z nią i z dziećmi. Żona kapelana byla nieśmiałą, szczuplutką, milą kobietą niewiele po trzydziestce, bardzo ładną ciemną brunetką o wąskiej talii, chłodnych, inteligentnych oczach, małych, białych, ostrych ząbkach i żywej, dziecięcej buzi o drobnych rysach. Twarzy dzieci stale zapominał i ilekroć oglądał ich fotografie, miał wrażenie, że widzi je po raz pierwszy. Kapelan kochał żonę i dzieci z tak nieposkromioną żarliwością, że często chciało mu się paść bezradnie na ziemię i płakać jak najnędzniejszy kaleka. Prześladowały go bezlitośnie makabryczne fantazje na ich temat i przeraźliwe, ohydne przeczucia chorób i wypadków. Każdą chwilę zadumy zatruwał mu lęk przed straszliwymi chorobami w rodzaju tumoru Ewinga lub białaczki; po kilka razy w tygodniu przeżywał śmierć synka, ponieważ nie nauczył żony, jak tamować krwotok tętniczy; oglądał przez łzy w paraliżującej ciszy, jak cała jego rodzina ginie po kolei porażona prądem z gniazdka w piwnicy, ponieważ zapomniał im powiedzieć, że ciało ludzkie jest dobrym przewodnikiem elektryczności; cała czwórka prawie co noc ginęła w płomieniach, kiedy ich jednopiętrowy drewniany domek zapalał się od wybuchu piecyka gazowego; z upiornymi, okrutnymi, odrażającymi szczegółami widział, jak delikatne, kruche ciało jego biednej, ukochanej żony jest rozgniatane na rzadką miazgę na ścianie supersamu przez jakiegoś pijanego do nieprzytomności kierowcę, i patrzał, jak jego pięcioletnią rozszlochaną córeczkę odprowadza z miejsca wstrząsającego wypadku łagodny, siwowłosy pan, który zawsze gwałcił ją i mordował w opuszczonym kamieniołomie, a dwójka młodszych dzieci umierała powoli z głodu w domu, po tym jak pilnująca ich teściowa konała na atak serca, usłyszawszy przez telefon o wypadku jego żony. Żona kapelana była uroczą, łagodną, rozważną kobietą i kapelan tęsknił za ciepłym dotknięciem jej szczupłej ręki, za muśnięciem jej miękkich czarnych włosów, za czułym, uspokajającym dźwiękiem jej głosu. Była znacznie silniejszym człowiekiem od niego. Pisywał do niej raz, czasem dwa razy w tygodniu krótkie, beztroskie listy. Chciałby pisać do niej po całych dniach gwałtowne listy miłosne, zapełniając nieskończone stronice rozpaczliwymi, najtajniejszymi wyznaniami pokornego uwielbienia i pożądania oraz szczegółowymi instrukcjami, jak stosować sztuczne oddychanie. Chciałby całymi kaskadami wylać przed nią swoją nieznośną samotność i rozpacz i przestrzec ją, żeby zamykała kwas borny i aspirynę przed dziećmi i nigdy nie przechodziła jezdni przy czerwonym świetle. Ale nie chciał jej martwić. Żona kapelana była wrażliwa, łagodna i pełna współczucia. Sny kapelana o spotkaniu z żoną prawie niezmiennie kończyły się plastycznymi aktami miłosnymi.

Kapelan najbardziej czuł się oszustem na pogrzebach i wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że zjawa na drzewie owego dnia była wyrazem gniewu Wszechmogącego za bluźnierstwo i pychę związaną z jego funkcją. Symulowanie powagi, pozorowanie smutku i udawanie, że posiada się nadprzyrodzoną wiedzę o życiu pozagrobowym w tak przeraźliwych i tajemnych okolicznościach, wydawało mu się najstraszliwszym z przestęptw. Pamiętał – czy też był prawie pewien, że pamięta – scenę na cmentarzu doskonale. Widział jak dziś majora Majora i majora Danby'ego, stojących po jego bokach ponuro jak dwie strzaskane kamienne kolumny, pamiętał prawie dokładnie, ilu było żołnierzy i gdzie który stał, widział czterech ludzi opartych o łopaty, ohydną trumnę, wielką, tryumfującą kupę pulchnej czerwonobrązowej ziemi i ciężkie, nieruchome, pozbawione głębi, przygniatające niebo, tak dziwnie puste i błękitne tego dnia, że niemal nie do zniesienia. Zapamiętał te szczegóły na zawsze, gdyż stanowiły nieodłączną część najbardziej niezwykłego wydarzenia w jego życiu, wydarzenia może cudownego, a może patologicznego: ukazania się nagiego człowieka na drzewie. Jak miał to wyjaśnić? Nie dawało się to podciągnąć ani pod deja vu, ani jamais vu, ani presque vu. Czyżby więc zjawa? Dusza zmarłego? Anioł z nieba lub wysłannik piekieł? A może cały ten fantasmagoryczny epizod był po prostu tworem jego chorej wyobraźni, wyrodniejącego umysłu, gnijącego mózgu? Możliwości, że na drzewie rzeczywiście siedział nagi człowiek – a właściwie dwóch, bo wkrótce przyłączył się do niego drugi, odziany od stóp do głów w złowieszczy ciemny strój i brązowe wąsy, który pochylał się ku temu pierwszemu ofiarowując mu rytualnym gestem jakiś napój w brązowym pucharze – kapelan nie brał nawet pod uwagę.

Kapelan był naprawdę bardzo uczynnym człowiekiem, tylko nigdy nie udało mu się nikomu pomóc, nawet Yossarianowi, kiedy postanowił ostatecznie chwycić byka za rogi i odwiedzić potajemnie majora Majora, aby się dowiedzieć, czy to prawda, co mówi Yossarian, że lotnicy w grupie pułkownika Cathcarta są rzeczywiście zmuszani do odbywania większej ilości lotów bojowych niż w innych jednostkach. Kapelan zdecydował się na to desperacko odważne posunięcie po kolejnej awanturze z kapralem Whitcombem, popiwszy letnią wodą z manierki swój niewesoły posiłek, złożony z dwóch czekoladowych baloników. Wyruszył do majora Majora pieszo, żeby nie zauważył go kapral Whitcomb, i przemykał się po cichu lasem, dopóki nie znikły mu z oczu dwa namioty na polance, a potem skręcił do opuszczonego wykopu kolejowego, gdzie grunt był równiejszy. Szedł po skamieniałych drewnianych podkładach, czując narastający gniew i bunt. Tego dnia został sponiewierany i poniżony kolejno przez pułkownika Cathcarta, pułkownika Korna i kaprala Whitcomba. Musiał wreszcie dać odczuć swoją obecność! Wkrótce jego wątła pierś zaczęła się ciężko unosić. Szedł najprędzej, jak tylko mógł, gdyż bał się, że jego determinacja może osłabnąć, jeżeli zwolni kroku. Po chwili zobaczył jakąś postać w mundurze zbliżającą się z naprzeciwka między zardzewiałymi szynami. Natychmiast wdrapał się po ścianie wykopu i przygięty za zasłoną krzewów podążał dalej w tym samym kierunku wąską, porośniętą mchem ścieżką, która wiła się w cieniu lasu. Posuwanie się było tu znacznie bardziej utrudnione, ale on nie zważając na nic parł do przodu z tą samą palącą determinacją, raz po raz ślizgając się, potykając i kalecząc sobie nagie dłonie o uparte gałęzie zagradzające drogę, aż wreszcie krzewy i wysokie paprocie po obu stronach rozstąpiły się i kapelan przemknął obok oliwkowej przyczepy wojskowej ustawionej na cegłach, wyraźnie widocznych wśród rzadszego tutaj podszycia. Dalej minął namiot z jasnym, perłowoszarym kotem wygrzewającym się przed wejściem, następną przyczepę na cegłach i wreszcie wpadł na polankę zajmowaną przez eskadrę Yossariana. Czuł na wargach słony smak potu. Nie zatrzymując się ani na chwilę poszedł środkiem polanki prosto do kancelarii, gdzie powitał go chudy, przygarbiony sierżant sztabowy o długich jasnoblond włosach i wystających kościach policzkowych, który poinformował go łaskawie, że może wejść, ponieważ majora Majora nie ma.

Kapelan podziękował mu uprzejmym skinieniem głowy i krocząc między dwoma rzędami biurek z maszynami do pisania podszedł do brezentowej przegrody w głębi namiotu. Prześlizgnął się przez trójkątne wycięcie i znalazł się w pustym pokoiku. Brezentowa klapa opadła za jego plecami. Kapelan dyszał ciężko i pocił się obficie. Pokoik nadal był pusty. Zdawało mu się, że słyszy stłumione szepty. Minęło dziesięć minut. Kapelan niezłomnie zaciskając szczęki rozejrzał się surowo, z dezaprobatą i nagle oklapł, gdyż przypomniał sobie dokładnie słowa sierżanta: może pan wejść, bo majora Majora nie ma. Podoficerowie robili sobie kawały! Kapelan przerażony odskoczył od przegrody, gorzkie łzy napłynęły mu do oczu, a z drżących warg wyrwał się żałosny skowyt. Majora Majora nie było, a on padł ofiarą nieludzkiego żartu podoficerów. Widział ich niemal, jak czekają po drugiej stronie brezentowej przegrody w pełnej napięcia grupce, niczym stado żarłocznych, nienasyconych, wszystkożernych drapieżnych bestii, gotowych rzucić się na niego ze śmiechem i drwinami, gdy tylko się tam pojawi. Przeklinał swoją naiwność i w panice modlił się o coś w rodzaju maski lub ciemnych okularów i sztucznych wąsów, za czym mógłby się ukryć, albo o potężny, basowy głos pułkownika Cathcarta i szerokie, muskularne bary i bicepsy, dzięki którym mógłby wyjść bez lęku i pokonać swoich złośliwych prześladowców siłą przemożnego autorytetu i pewnością siebie, zmuszając ich, by zadrżeli ze skruchą i wycofali się tchórzliwie. Kapelan nie miał odwagi stawić im czoło. Pozostawało wyjście przez okno. Horyzont był czysty, kapelan wyskoczył więc z pokoiku majora Majora przez okno, biegiem okrążył róg namiotu i wskoczył do wykopu linii kolejowej.

Pognał zgięty wpół, z twarzą ściągniętą przewidująco w nonszalancki, światowy uśmiech na wypadek, gdyby go ktoś zobaczył. Wyskoczył z wykopu do lasu, gdy dostrzegł jakąś postać zbliżającą się z przeciwnej strony, i przedzierał się rozpaczliwie przez leśne chaszcze jak ktoś ścigany, z policzkami pałającymi wstydem. Słyszał wszędzie wokół siebie głośne, dzikie wybuchy szyderczego śmiechu, zaś w gąszczu krzewów i wysoko w gałęziach drzew migały mu rozmazane, złośliwe, wyszczerzone, pijane twarze. Skurcze palącego bólu przeszywające pierś zmusiły go do zwolnienia kroku. Chwiejąc się na nogach, parł dalej do przodu, aż zupełnie opadł z sił i zatoczył się na rosochatą jabłoń, przywierając czołem do pnia i obejmując go ramionami, żeby nie upaść. Każdy oddech odzywał mu się w uszach rzężącym jękiem. Minęło kilka minut długich jak godziny, zanim sobie uświadomił, że to on sam jest źródłem tego chrapliwego ryku. Stopniowo ból w piersiach zaczął ustępować. Wkrótce poczuł się na tyle lepiej, że mógł stać o własnych siłach. Czujnie nastawił ucha. W lesie panowała cisza. Nie było słychać szatańskiego śmiechu, nikt go nie ścigał. Był zbyt zmęczony, smutny i brudny, żeby odczuć ulgę. Drżącymi, pozbawionymi czucia palcami poprawił zmiętoszone ubranie i pozostały odcinek drogi przeszedł całkowicie nad sobą panując. Kapelan często rozmyślał o niebezpieczeństwie ataku serca.

Jeep kaprala Whitcomba stał nadal na polance. Kapelan skradając się na palcach obszedł namiot kaprala od tyłu, nie chcąc narażać się na to, że kapral go zobaczy i obrazi. Z dziękczynnym westchnieniem ulgi wślizgnął się pośpiesznie do swojego namiotu i zobaczył kaprala Whitcomba rozwalonego na jego łóżku, z podciągniętymi kolanami. Kapral Whitcomb trzymał zabłocone buciory na kocu kapelana i zajadał jeden z jego batoników, przewracając z pogardliwym uśmieszkiem kartki jednej z jego Biblii.

– Gdzie pan był? – spytał surowo bez większego zainteresowania, nie podnosząc głowy.

Kapelan zarumienił się i unikając wzroku kaprala powiedział:

– Byłem w lesie na spacerze.

– W porządku – uciął kapral Whitcomb. – Może mnie pan nie wtajemniczać w swoje sprawy. Ale zobaczy pan, jak to wpłynie na moje morale. – Kapral wgryzł się żarłocznie w batonik kapelana i mówił dalej z pełnymi ustami: – Miał pan gościa podczas swojej nieobecności. Majora Majora.

Kapelan zakręcił się w miejscu ze zdziwienia i zawołał:

– Major Major? Major Major był tutaj?

– Chyba o nim mówimy, nie?

– Gdzie on poszedł?

– Wskoczył do wykopu kolejowego i pognał jak spłoszony zając

– zachichotał kapral Whitcomb. – Stuknięty facet.

– Czy mówił, po co przyszedł?

– Potrzebuje pańskiej pomocy w pewnej bardzo ważnej spawie.

– Major Major tak powiedział? – zdumiał się kapelan.

– Nie powiedział – poprawił kapral Whitcomb z zabójczą precyzją – tylko napisał w zaklejonym, osobistym liście, który zostawił na pańskim biurku.

Kapelan spojrzał na stolik brydżowy służący mu za biurko i zobaczył jedynie obrzydliwy pomarańczowoczerwony, gruszkowaty w kształcie pomidor, który otrzymał rano od pułkownika Cathcarta i który nadal leżał w tej samej pozycji, w jakiej go zostawił, niczym niezniszczalny, karmazynowy symbol jego nieudolności.

– Gdzie jest ten list? – spytał.

– Przeczytałem i wyrzuciłem – powiedział kapral Whitcomb zatrzaskując Biblię i zrywając się z łóżka. – O co chodzi? Nie wierzy mi pan?

I wyszedł. Natychmiast wszedł z powrotem, omal nie zderzywszy się z kapelanem, który wybiegł z powrotem do majora Majora.

– Nie ma pan zaufania do podwładnych – oświadczył ponuro.

– To jeszcze jedna z pańskich wad.

Kapelan kiwnął głową ze skruchą i wyminął go pośpiesznie, nie chcąc tracić czasu na przeprosiny. Poznawał wprawną rękę losu despotycznie kierującą jego krokami. Uświadomił sobie, że dwukrotnie tego dnia major Major pędził wprost ns niego wykopem i dwukrotnie kapelan idiotycznie odkładał wyznaczone przez los spotkanie, dając nura do lasu. Przepełniony poczuciem winy pośpieszył najszybciej jak tylko mógł po wyszczerbionych, nierówno ułożonych podkładach. Ziarenka piasku i żwiru w butach i skarpetkach ocierały mu palce do krwi. Jego bladą, udręczoną twarz wykrzywiał bezwiedny grymas niewysłowionego cierpienia. Wczesne sierpniowe popołudnie było coraz bardziej parne i gorące. Prawie mila dzieliła jego namiot od eskadry Yossariana. Letnia bluza kapelana zupełnie przemokła od potu, kiedy wreszcie tam dotarł i wpadł bez tchu do namiotu kancelarii, gdzie zatrzymał go stanowczym gestem ten sam zdradziecki, gładki sierżant sztabowy z wychudłą twarzą w okrągłych okularach, który kazał mu czekać, ponieważ major Major jest u siebie, i zapowiedział, że go nie wpuści, dopóki major Major nie wyjdzie. Kapelan spojrzał na niego oszołomiony i zdumiony. Zastanawiał się, za co sierżant tak go nienawidzi. Wargi kapelana zbielały i zaczęły drżeć. Paliło go pragnienie. O co tym ludziom chodzi? Czy nie dość jest tragedii? Sierżant wyciągnął rękę i osadził kapelana w miejscu.

– Bardzo mi przykro – powiedział z żalem, głębokim, uprzejmym, pełnym melancholii głosem – ale to rozkaz. Major Major nie przyjmuje nikogo.

– Major Major sam chciał się ze mną zobaczyć – tłumaczył kapelan. – Był w moim namiocie, kiedy ja byłem tutaj poprzednim razem.

– Major Major? – zdziwił się sierżant.

– Tak. Proszę pójść i spytać go.

1- Obawiam się, że to niemożliwe. Mnie Major też nie przyjmuje. Może zostawi pan wiadomość?

– Nie chcę zostawiać wiadomości. Czy major nigdy nie robi wyjątków?

– Tylko w szczególnych sytuacjach. Po raz ostatni opuścił swój namiot, żeby wziąć udział w pogrzebie jednego z szeregowych. A po raz ostatni przyjął kogoś u siebie, kiedy znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Bombardier nazwiskiem Yossarian wdarł się wtedy…

– Yossarian? – rozpromienił się kapelan uradowany tym nowym zbiegiem okoliczności. Czyżby jeszcze jeden cud? – Właśnie o nim chcę rozmawiać z majorem Majorem. Czy mówili na temat ilości lotów bojowych, które Yossarian musi odbyć?

– Tak jest, właśnie o tym rozmawiali. Kapitan Yossarian miał pięćdziesiąt jeden lotów i prosił majora Majora o wyłączenie z personelu latającego i zwolnienie od czterech lotów. Pułkownik Cathcart wymagał wtedy pięćdziesięciu pięciu lotów.

– I co na to major Major?

– Major Major powiedział, że nic nie może zrobić. Twarz kapelana pociemniała.

– Tak powiedział?

– Tak jest. Poradził nawet Yossarianowi, żeby udał się z tą sprawą do pana. Czy na pewno nie chce pan zostawić wiadomości? Mam tutaj papier i ołówek.

Kapelan potrząsnął głową, gryząc w rozpaczy spieczoną dolną wargę, i wyszedł. Słońce stało jeszcze wysoko, a tyle już się tego dnia wydarzyło. W lesie było nieco chłodniej. Gardło miał wysuszone i obolałe. Szedł powoli, zastanawiając się ponuro, jakież to jeszcze nieszczęścia mogą się na niego zwalić, kiedy zza krzewu morwy bez żadnego ostrzeżenia skoczył na niego szalony pustelnik. Kapelan wrzasnął na cały głos.

Wysoki, trupioblady nieznajomy odskoczył przerażony krzykiem kapelana i zawołał:

– Nie bij mnie!

– Kim pan jest? – krzyknął kapelan.

– Proszę mnie nie bić! – odkrzyknął nieznajomy.

– Jestem kapelanem!

– To dlaczego chce mi pan zrobić krzywdę?

– Wcale nie chcę panu zrobić krzywdy – przekonywał go kapelan zdradzając oznaki zniecierpliwienia, mimo że nadal stał jak wryty.

– Niech pan tylko powie, kim pan jest i czego pan ode mnie chce.

– Chcę się tylko dowiedzieć, czy Wódz White Halfoat umarł już na zapalenie płuc – krzyknął nieznajomy. – Nic więcej nie chcę. Ja tu mieszkam. Nazywam się Flume. Należę do eskadry, ale mieszkam tutaj w lesie. Może pan spytać, kogo pan chce.

Przyglądając się dziwacznej, skulonej postaci, kapelan zaczai stopniowo odzyskiwać panowanie nad sobą. Na postrzępionej koszuli nieznajomego dyndały dwie kapitańskie belki pokryte nalotem rdzy. Miał włochate, czarne jak smoła znamię pod jednym nozdrzem i ciężkie, nastroszone wąsy.koloru topolowej kory.

– Skoro jest pan z tej eskadry, to dlaczego mieszka pan w lesie?

– spytał zaciekawiony kapelan.

– Muszę mieszkać w lesie – odpowiedział kapitan kwaśno, jakby to było zrozumiałe samo przez się. Prostował się powoli, nadal z lękiem obserwując kapelana, mimo że był od niego przeszło o głowę wyższy.

– Czy nie słyszał pan rozmów na mój temat? Wódz White Halfoat poprzysiągł, że poderżnie mi gardło którejś nocy, kiedy głęboko zasnę, i dopóki on żyje, nie odważę się położyć do łóżka w eskadrze.

Kapelan z niedowierzaniem wysłuchał tego nieprawdopodobnego wyjaśnienia.

– Ależ to nie do wiary – zawołał. – Byłoby to morderstwo z premedytacją. Dlaczego nie zameldował pan o tym majorowi Majorowi?

– Zameldowałem o tym majorowi Majorowi – wyjaśnił ze smutkiem kapitan – i major Major powiedział, że on sam poderżnie mi gardło, jeżeli jeszcze raz się u niego pokażę. – Kapitan z lękiem spojrzał na kapelana. – Czy pan również chce mi poderżnąć gardło?

– Ależ nie, skąd – uspokoił go kapelan. – Oczywiście, że nie. Czy pan naprawdę mieszka w lesie?

Kapitan skinął głową i kapelan z mieszaniną litości i podziwu przyjrzał się jego porowatej, szarej z wycieńczenia i niedożywienia twarzy. Ciało kapitana było szkieletem w wymiętym ubraniu, które wisiało na nim jak przypadkowy zbiór worków. Wszędzie miał poprzyklejane źdźbła siana i widać było, że dawno już nie oglądał fryzjera. Pod oczami miał wielkie czarne sińce. Kapelan był prawie do łez wzruszony tym obrazem nędzy i rozpaczy, jaki przedstawiał kapitan, i poczuł szacunek i współczucie na myśl o różnorakich surowych umartwieniach, które ten biedak musi znosić każdego dnia.

– Kto panu pierze bieliznę?

– Oddaję ją praczce we wsi – odpowiedział kapitan rzeczowym tonem. – Trzymam swoje ubranie w przyczepie i zakradam się tam raz czy dwa razy dziennie, żeby wziąć czystą chustkę do nosa albo zmienić bieliznę.

– A co pan zrobi, jak przyjdzie zima?

– O, mam nadzieję, że do tego czasu wrócę do eskadry – wyznał kapitan z męczeńskim przekonaniem. – Wódz White Halfoat obiecywał stale, że umrze na zapalenie płuc, i sądzę, iż muszę tylko cierpliwie poczekać na nadejście chłodniejszych i wilgotniejszych dni. – Tu kapitan zmierzył kapelana zdziwionym spojrzeniem. – Czy pan tego wszystkiego nie wie? Nie słyszał pan, co o mnie mówią?

– Chyba nigdy nie słyszałem, żeby ktoś o panu mówił.

– Tak? Zupełnie tego nie rozumiem. – Kapitan był dotknięty, ale robił dobrą minę do złej gry. – Na szczęście mamy już prawie wrzesień i chyba teraz to nie potrwa długo. Jak chłopcy będą o mnie pytać, może im pan powiedzieć, że zacznę znowu pitrasić swoje biuletyny, jak tylko Wódz White Halfoat umrze na zapalenie płuc. Powie im pan? Proszę im powiedzieć, że wrócę do eskadry, kiedy nadejdzie zima i Wódz White Halfoat umrze na zapalenie płuc, dobrze?

Kapelan z nabożeństwem zapamiętał te prorocze słowa, urzeczony ich ezoterycznym znaczeniem.

– Czy żywi się pan jagodami, ziołami i korzonkami? – spytał.

– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział zdziwiony kapitan. – Zakradam się do stołówki od tyłu i jadam w kuchni. Milo daje mi mleko i kanapki.

– Co pan robi, kiedy pada deszcz?

– Moknę – przyznał szczerze kapitan.

– A gdzie pan sypia?

Kapitan natychmiast skulił się i zaczął się cofać.

– Pan także? – zawołał przerażony.

– Ależ nie – krzyknął kapelan. – Przysięgam.

– Pan też chce mi poderżnąć gardło! – upierał się kapitan.

– Daję panu słowo – zapewnił go kapelan, ale było już za późno, gdyż poczciwe, rozczochrane widmo już znikło, rozpływając się tak fachowo wśród bujnej, pstrej mozaiki liści, świateł i cieni, że kapelan natychmiast zaczął się zastanawiać, czy je rzeczywiście widział. Ostatnio miał tyle do czynienia ze zwidami, że nie był już pewien, które z nich były zwidami, a które istniały naprawdę. Chciał jak najprędzej dowiedzieć się prawdy o szaleńcu z lasu, sprawdzić, czy kapitan Flume jest postacią rzeczywistą, ale z żalem przypomniał sobie, że w pierwszym rzędzie musi udobruchać kaprala Whitcomba za to, że daje mu zbyt mało samodzielności. Człapał apatycznie ścieżką wijącą się przez las, z wyschniętym gardłem i tak wyczerpany, że ledwo powłóczył nogami. Miał wyrzuty sumienia na myśl o kapralu Whitcombie. Modlił się, żeby kaprala nie było, kiedy przyjdzie na polankę, i żeby mógł rozebrać się spokojnie, umyć porządnie ręce, piersi i ramiona, napić się wody, położyć się odświeżony, a może nawet zdrzemnąć się parę minut. Czekał go jednak kolejny zawód i kolejny szok, gdyż kapral Whitcomb podczas jego nieobecności stał się sierżantem Whitcombem i siedział półnagi w fotelu kapelana, przyszywając sobie jego igłą i nitką nowe dystynkcje do rękawa koszuli. Pułkownik Cathcart awansował kaprala Whitcomba i wzywał kapelana w sprawie listów.

Kapelan jęknął i jak podcięty osunął się na łóżko. Jego manierka była pusta, a z wrażenia zapomniał o pojemniku wiszącym w cieniu między namiotami.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział. – Nie mogę uwierzyć, że ktoś mógł naprawdę uwierzyć, że podrabiałem podpis Washingtona Iryinga.

– Nie o te listy chodzi – sprostował kapral Whitcomb, wyraźnie uradowany rozpaczą kapelana. – Pułkownik chce z panem porozmawiać o listach do rodzin poległych.

– O tamtych listach? – spytał kapelan ze zdziwieniem

– Tak jest – tryumfował kapral Whitcomb. – Przejedzie się po panu za to, że nie pozwolił mi pan ich wysyłać. Trzeba było widzieć, jak się zapalił do tego pomysłu, kiedy mu przypomniałem, że na listach będzie jego podpis. Za to właśnie mnie awansował. Jest absolutnie pewien, że dzięki temu napiszą o nim w “The Saturday Evening Post".

Kapelan zdumiał się jeszcze bardziej.

– Ale skąd on wiedział, że w ogóle rozważaliśmy taki projekt?

– Poszedłem do niego i powiedziałem.

– Co zrobiliście? – spytał kapelan ostro i zerwał się na równe nogi w obcym swojej naturze przystępie gniewu. – Chcecie powiedzieć, że poszliście poza moimi plecami do pułkownika, nie pytając mnie o pozwolenie?

– Tak jest – odpowiedział kapral Whitcomb, uśmiechając się bezczelnie ze złośliwą satysfakcją. – I dobrze panu radzę, niech pan nie próbuje robić z tego sprawy. – Roześmiał się wyzywająco. – Pułkownik Cathcart nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, że pan się na mnie odgrywa za to, że przedstawiłem mu swój projekt. Wie pan co? – mówił kapral Whitcomb odgryzając pogardliwie, z głośnym trzaskiem, czarną nitkę kapelana i zapinając koszulę. – Ten tępak naprawdę myśli, że to jeden z najlepszych pomysłów, jakie zdarzyło mu się w życiu usłyszeć.

– Dzięki temu mogę nawet trafić na łamy “The Saturday Evening Post" – pochwalił się z uśmiechem pułkownik Cathcart, przechadzając się żwawo po swoim gabinecie, w którym strofował kapelana. – A pan nie potrafił docenić tego projektu. W osobie kaprala Whitcomba ma pan dobrego pomocnika. Mam nadzieję, że to przynajmniej pan docenia.

– Sierżanta Whitcomba – wyrwało się mimo woli kapelanowi.

– Powiedziałem przecież sierżanta Whitcomba – zaperzył się pułkownik Cathcart. – Dobrze by było, gdyby choć raz wysłuchał pan tego, co się do pana mówi, zamiast szukać dziury w całym. Nie chce pan chyba do końca życia pozostać kapitanem?

– Nie rozumiem, panie pułkowniku.

– Nie widzę przed panem żadnych możliwości awansu, jeżeli nadal będzie pan w ten sposób postępować. Kapral Whitcomb uważa, że wy, księża, nie mieliście żadnego pomysłu od tysiąca dziewięciuset czterdziestu czterech lat, i gotów jestem przyznać mu rację. Zdolny chłopak z tego kaprala Whitcomba. Tak, od dzisiaj to się zmieni. – Pułkownik usiadł z wyrazem determinacji i oczyścił z papierów środek biurka. Kiedy skończył, stuknął w środek tej oczyszczonej powierzchni palcem.

– Od jutra – powiedział – chcę, żeby pisał pan z kapralem Whitcombem listy kondolencyjne do najbliższych krewnych każdego poległego, rannego lub wziętego do niewoli żołnierza naszej grupy. Życzę sobie, żeby to były listy szczere. Chcę, żeby mówiły szczegółowo o każdym żołnierzu, tak aby nie ulegało wątpliwości, że każde pańskie słowo płynie z głębi mojego serca. Jasne?

Kapelan impulsywnie zrobił krok naprzód, aby zaprotestować.

– Ależ, panie pułkowniku, to niemożliwe! – wybuchnął. – Nawet nie znamy tak dobrze wszystkich żołnierzy.

– A co to za różnica? – spytał pułkownik Cathcart i nagle uśmiechnął się pojednawczo. – Kapral Whitcomb przyniósł mi projekt listu, który przewiduje w zasadzie każdą sytuację. Niech pan posłucha: “Szanowna Pani, Panie, Panno lub Szanowni Państwo! Nie potrafię znaleźć słów, aby wyrazić głęboko osobisty ból, jakiego doznałem na wieść, że Pani(a) mąż, syn, ojciec lub brat poległ, został ranny lub zaginął". I tak dalej. Uważam, że to wstępne zdanie doskonale oddaje moje uczucia. Niech ksiądz posłucha, a może, jeżeli ksiądz nie ma do tego serca, przekaże ksiądz całą sprawę kapralowi Whitcombowi?

– Pułkownik Cathcart wybił niedopałek z cygarniczki i wygiął ją w obu dłoniach jak szpicrutę z onyksu i kości słoniowej. – To jest jedna z największych wad księdza – powiedział. – Kapral Whitcomb uważa, że nie ma ksiądz zaufania do ludzi. Mówi też, że brak księdzu inicjatywy. Chyba ksiądz nie zaprzeczy, prawda?

– Nie, panie pułkowniku. – Kapelan potrząsnął głową czując się bardzo podle, ponieważ rzeczywiście nie miał zaufania do podwładnych, brakowało mu inicjatywy i faktycznie miał ochotę zaprzeczyć pułkownikowi. W głowie miał sieczkę. Za oknami strzelano do rzutków i kapelan wzdrygał się za każdym strzałem. Nie mógł się przyzwyczaić do odgłosu wystrzałów. Otaczały go ze wszystkich stron kosze dorodnych pomidorów i był prawie pewien, że kiedyś w zamierzchłej przeszłości stał już w gabinecie pułkownika Cathcarta w podobnej sytuacji, otoczony takimi samymi koszami pomidorów. Znowu deja vu. Sceneria była znajoma, a jednocześnie jakże odległa. Czuł, że ubranie ma brudne i zniszczone, i dręczyła go śmiertelna obawa, że śmierdzi.

– Za bardzo bierze sobie ksiądz wszystko do serca – powiedział pułkownik Cathcart szczerze, z nutą protekcjonalnego obiektywizmu.

– To też jest jedna z wad księdza. Grobowa mina księdza wprawia wszystkich w przygnębienie. Chcę od czasu do czasu usłyszeć śmiech księdza. Dalej, śmiało, kapelanie! Niech się ksiądz roześmieje serdecznie, a dostanie ksiądz cały kosz dorodnych pomidorów. – Pułkownik odczekał kilka sekund wpatrując się w kapelana i zachichotał zwycięsko. – Widzi ksiądz, że mam rację. Nie potrafi się ksiądz roześmiać.

– Nie, panie pułkowniku – przyznał kapelan pokornie, przełykając ślinę powoli, z wyraźnym wysiłkiem. – Nie teraz. Bardzo chce mi się pić.

– Więc niech się ksiądz napije. Pułkownik Kom trzyma zwykle whisky w biurku. Powinien ksiądz spróbować wpaść kiedyś wieczorem z nami do klubu oficerskiego i trochę się rozerwać. Niech się ksiądz zabawi od czasu do czasu. Mam nadzieję, że nie uważa się ksiądz za kogoś lepszego od nas dlatego, że jest ksiądz zawodowym oficerem?

– Ależ skąd, panie pułkowniku – zapewnił go kapelan z zażenowaniem. – Prawdę mówiąc, spędziłem w klubie kilka ostatnich wieczorów.

– Jest ksiądz tylko kapitanem – kontynuował pułkownik, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa kapelana. – Może ksiądz być zawodowym oficerem, ale nadal jest tylko kapitanem.

– Tak jest, panie pułkowniku. Wiem o tym.

– No to bardzo dobrze. Może to nawet lepiej, że się ksiądz nie roześmiał. I tak nie dałbym księdzu tych pomidorów. Kapral Whitcomb powiedział mi, że wziął ksiądz dorodnego pomidora będąc tutaj dziś rano.

– Dziś rano? Ależ, panie pułkowniku! Pan sam mi go dał. Pułkownik Cathcart podejrzliwie przekrzywił głowę.

– Przecież wcale nie mówię, że go księdzu nie dałem. Powiedziałem tylko, że ksiądz go wziął. Nie rozumiem, dlaczego tak się ksiądz denerwuje, jeżeli rzeczywiście go ksiądz nie ukradł. Więc twierdzi ksiądz, że sam go księdzu dałem?

– Tak jest, panie pułkowniku. Przysięgam, że tak.

– Muszę więc księdzu wierzyć na słowo. Chociaż nie wyobrażam sobie, po co miałbym dawać księdzu dorodnego pomidora. – Pułkownik Cathcart fachowym ruchem przeniósł okrągły szklany przycisk z prawej strony biurka na lewą i wziął do ręki zaostrzony ołówek. – No dobrze, mam teraz masę ważnej roboty, jeżeli ksiądz już skończył. Proszę dać mi znać, kiedy kapral Whitcomb wyśle już z tuzin tych listów, i wtedy skontaktujemy się z redakcją “The Saturday Evening Post". – Nagle błysk natchnienia rozjaśnił jego oblicze. – Hej! Chyba znowu zgłoszę naszą grupę do nalotu na Awinion. To powinno przyśpieszyć sprawę!

– Na Awinion? – Serce kapelana zamarło i poczuł, że przebiegają go ciarki.

– Tak jest – wyjaśnił pułkownik radośnie. – Im wcześniej będziemy mieli jakieś straty, tym prędzej będzie można nadać bieg sprawie. Chciałbym w miarę możności trafić do numeru świątecznego. Myślę, że jest wtedy większy nakład.

I ku przerażeniu kapelana pułkownik podniósł słuchawkę, żeby zgłosić swoją grupę na ochotnika do nalotu na Awinion, a wieczorem znowu chciał go wyrzucić z klubu oficerskiego na moment przed tym, nim pijany Yossarian podniósł się przewracając krzesło, aby wymierzyć karzący cios, i Nately zawołał go po nazwisku, na dźwięk którego pułkownik Cathcart pobladł i cofnął się przezornie, nadeptując na nogę generała Dreedle, który odepchnął go zdegustowany i rozkazał mu natychmiast wrzucić kapelana z powrotem do klubu. Pułkownik Cathcart gubił się w tym wszystkim: najpierw to budzące trwogę nazwisko “Yossarian!" rozbrzemiewające donośnie jak dzwon na trwogę, a potetn ta noga generała Dreedle. Była to jeszcze jedna wada kapelana – pułkownik Cathcart nigdy nie potrafił przewidzieć, jak generał Dreedle zareaguje na jego widok. Pułkownik Cathcart na zawsze zapamiętał wieczór, kiedy generał Dreedle po raz pierwszy zwrócił uwagę na kapelana w klubie oficerskim, unosząc czerwoną, rozgrzaną, nasączoną alkoholem twarz i przypatrując się w zamyśleniu poprzez żółte kłęby dymu kapelanowi przycupniętemu samotnie pod ścianą.

– Niech mnie szlag trafi! – zawołał generał Dreedle ochryple, poruszając ze zdziwieniem kosmatymi, siwymi, groźnymi brwiami. – Czy to czasem nie kapelan? To rzeczywiście piękne, jeżeli osobę duchowną można zobaczyć w takim miejscu, wśród bandy sprośnych pijaków i karciarzy.

Pułkownik Cathcart zacisnął surowo wargi i zaczął wstawać.

– Jestem zupełnie tego samego zdania – zgodził się skwapliwie tonem ostentacyjnego potępienia. – Nie mam pojęcia, co się ostatnio dzieje z duchowieństwem.

– Stają się coraz lepsi, oto co się z nimi dzieje – mruknął generał Dreedle z naciskiem.

Pułkownik Cathcart przełknął niezręcznie, ale szybko odzyskał panowanie nad sobą.

– Tak jest, panie generale. Są coraz lepsi. To właśnie miałem na myśli, panie generale.

– To jest właśnie odpowiednie miejsce dla kapelana, powinien być wśród ludzi, kiedy piją i grają w karty, aby ich lepiej zrozumieć i zdobyć ich zaufanie. W przeciwnym razie, jakże, u diabła, może ich nakłonić do wiary w Boga?

– To właśnie miałem na myśli, panie generale, kiedy rozkazałem mu tu przychodzić – ostrożnie powiedział pułkownik Cathcart, po czym objąwszy przyjaźnie kapelana przyparł go do ściany i z chłodną nutą w glosie kazał mu każdego wieczoru meldować się w klubie oficerskim, żeby mógł stykać się z ludźmi, kiedy piją i grają w karty, aby ich lepiej zrozumieć i zdobyć ich zaufanie.

Kapelan nie protestował i co wieczór meldował się w klubie oficerskim, aby stykać się z ludźmi, którzy unikali go, jak tylko mogli, aż do dnia, kiedy przy stole pingpongowym wywiązała się wściekła walka na pięści i Wódz White Halfoat odwrócił się sprowokowany i wyrżnął pułkownika Moodusa w pysk, aż ten wylądował na tyłku, a generał Dreedle niespodziewanie wybuchnął rubasznym śmiechem i przestał dopiero, kiedy zobaczył kapelana, który stał w pobliżu i gapił się na niego groteskowo z bolesnym zdumieniem. Generał Dreedle skamieniał na jego widok. Jego dobry humor ulotnił się momentalnie, przez chwilę z narastającą wściekłością patrzył na kapelana spode łba, po czym skierował się skwaszony w stronę baru, kołysząc się jak marynarz na swoich krótkich, krzywych nogach. Pułkownik Cathcart dreptał przestraszony w ślad za nim, rozglądając się niespokojnie w daremnym oczekiwaniu choćby na cień pomocy ze strony pułkownika Korna.

– To rzeczywiście piękne – warknął generał Dreedle przy barze, zaciskając w potężnej dłoni pustą szklaneczkę. – Odkąd to duchowni pętają się w takich miejscach, wśród bandy sprośnych pijaków i karciarzy?

Pułkownik Cathcart westchnął z ulgą.

– Tak jest, panie generale – zawołał z dumą. – To rzeczywiście piękne.

– Więc dlaczego, do diabla, nic pan w tej sprawie nie zrobi?

– Jak to, panie generale? – spytał pułkownik Cathcart mrugając oczami.

– Myśli pan może, że przynosi panu zaszczyt to, że pański kapelan wysiaduje tutaj co wieczór? Widzę go, ilekroć tutaj zaglądam.

– Ma pan rację, panie generale, ma pan absolutną rację – odpowiedział pułkownik Cathcart. – To mi na pewno nie przynosi zaszczytu. I zaraz podejmę odpowiednie kroki, natychmiast.

– Czy to nie pan kazał mu tu przychodzić?

– Nie, panie generale, to pułkownik Kom. Mam zamiar ukarać go z całą surowością.

– Gdyby nie to, że jest kapelanem – mruknął generał Dreedle – kazałbym go wyprowadzić na dwór i rozstrzelać.

– On nie jest kapelanem, panie generale – podpowiedział pułkownik Cathcart usłużnie.

– Nie jest? To dlaczego, do cholery, nosi ten krzyż na kołnierzu?

– On nie ma krzyżyka na kołnierzu, panie generale, tylko srebrny liść. On jest podpułkownikiem.

– Ma pan kapelana w stopniu podpułkownika? – zdziwił się generał Dreedle.

– Nie, panie generale. Mój kapelam jest tylko kapitanem.

– To dlaczego, do cholery, nosi srebrny liść na kołnierzu, jeżeli jest tylko kapitanem?

– On nie ma na kołnierzu srebrnego liścia, panie generale, tylko krzyżyk.

– Natychmiast odejdź ode mnie, ty skurwysynu – powiedział generał Dreedle – bo ciebie każę wyprowadzić na dwór i rozstrzelać.

– Tak jest, panie generale.

Pułkownik Cathcart tłumiąc łkanie oddalił się od generała i wyrzucił kapelana z klubu oficerskiego, a cała historia powtórzyła się niemal dokładnie w dwa miesiące później, po tym, jak kapelan usiłował skłonić pułkownika Cathcarta do odwołania rozkazu zwiększającego liczbę obowiązkowych lotów bojowych do sześćdziesięciu i poniósłszy również w tej sprawie sromotną klęskę gotów był całkowicie oddać się rozpaczy, gdyby nie powstrzymywała go myśl o żonie, którą kochał i za którą tęsknił tak desperacko, z taką zmysłową, a jednocześnie wzniosłą żarliwością, oraz bezgraniczna wiara w mądrość i sprawiedliwość nieśmiertelnego, wszechpotężnego, wszechwiedzącego, dobrego, powszechnego, antropomorficznego, anglosaskiego, proamerykańskiego Boga, jaką żywił przez całe życie, a która teraz zaczynała się chwiać. Tyle rzeczy wystawiało jego wiarę na próbę. Była oczywiście Biblia, ale Biblia to książka, podobnie jak Dom na pustkowiu, Wyspa skarbów, Ethan Frome czy Ostatni Mohikanin. Czyżby rzeczywiście – słyszał kiedyś, jak pytał o to Dunbar – ludzie tak ciemni, że nie wiedzieli, skąd się bierze deszcz, mogli wyjaśniać tajemnice bytu? Czy Bóg Wszechmogący, w swojej nieskończonej mądrości, rzeczywiście obawiał się, że sześć tysięcy lat temu ludzie zbudują wieżę sięgającą nieba? Gdzie, u diabła, jest to niebo? W górze? Na dole? Przecież pojęcia góra i dół nie mają sensu w skończonym, ale rozszerzającym się Wszechświecie, w którym nawet ogromne, rozpalone, oślepiające, majestatyczne Słońce znajduje się w stanie postępującego rozpadu, który kiedyś doprowadzi do zniszczenia Ziemi. Nie ma żadnych cudów, modlitwy pozostają bez odpowiedzi, nieszczęścia zaś z równą brutalnością spadają na cnotliwych i na grzeszników. Kapelan, który miałby sumienie i charakter, dawno już ustąpiłby przed głosem rozumu i porzucił wiarę ojców

– rezygnując zarówno z powołania, jak i ze stopnia oficerskiego

– i narażałby życie jako zwykły żołnierz w piechocie albo w artylerii polowej, albo może nawet jako kapral w wojskach desantowych, gdyby nie cały szereg nadprzyrodzonych zjawisk, w rodzaju nagiego człowieka na drzewie kilka tygodni temu, podczas pogrzebu nieszczęsnego sierżanta, i zagadkowego, niepokojącego, podtrzymującego na duchu proroctwa wygłoszonego przez proroka Flume'a w lesie przed kilkoma zaledwie godzinami: “Powiedz im, że wrócę, kiedy nadejdzie zima".

Загрузка...