41 Snowden

– Tnij – powiedział lekarz.

– Ty tnij – powiedział drugi lekarz.

– Żadnych cięć – powiedział Yossarian ciężkim, nieposłusznym językiem.

– Zobacz, kto się wtrąca – poskarżył się jeden z lekarzy. – Znalazł się doradca. No to jak, operujemy?

– Tu nie potrzeba operacji – poskarżył się drugi lekarz. – To mała rana. Wystarczy zatrzymać krwotok, zdezynfekować i nałożyć kilka szwów.

– Ale ja nigdy jeszcze nie miałem okazji do operowania. Który to jest skalpel? Czy to jest skalpel?

– Nie, skalpel to jest to drugie. Zaczynaj i tnij, jeżeli już musisz. Rób nacięcie.

– Czy tak?

– Nie tam, durniu.

– Żadnych cięć – odezwał się Yossarian, odczuwając przez rozpraszającą się mgłę nieświadomości, że ci dwaj obcy faceci gotowi są go pokrajać.

– Znalazł się doradca – poskarżył się sarkastycznie pierwszy lekarz. – Czy on będzie tak gadać przez całą operację?

– Nie możecie go operować, dopóki go nie przyjmę – powiedział rejestrator.

– Nie możesz go przyjąć, dopóki ja go nie wpiszę – powiedział gruby, gburowaty pułkownik z wąsami na ogromnej różowej twarzy, która pochyliła się tuż nad Yossarianem, promieniując palącym żarem, jak dno wielkiej patelni. – Gdzie się urodziliście?

Gruby i grubiański pułkownik przypominał Yossarianowi grubego i grubiańskiego pułkownika, który przesłuchiwał kapelana i uznał go winnym. Yossarian widział go jak przez połyskliwą zasłonę. Powietrze było słodkie od duszącej woni formaliny i spirytusu.

– Na polu bitwy – odpowiedział.

– Nie, nie. W jakim stanie się urodziliście?

– W stanie niewinności.

– Nie, nie. Nie zrozumieliście mnie.

– Pozwólcie, że ja się nim zajmę – gorączkował się człowiek z twarzą jak toporek, głęboko osadzonymi, zjadliwymi oczami i wąskimi, złośliwymi ustami. – Cóż to, żarty sobie stroisz? – spytał Yossariana.

– On majaczy – powiedział jeden z lekarzy. – Pozwólcie nam lepiej wziąć go do środka i zająć się nim.

– Jeżeli majaczy, to zostawcie go tutaj. Może powie coś obciążającego.

– Ależ on wciąż obficie krwawi. Nie widzi pan? Może nawet umrzeć.

– Dobrze mu tak!

– Na nic lepszego nie zasłużył, szmatławy bydlak – powiedział gruby i grubiański pułkownik. – No dobra, John, gadaj! Chcemy znać prawdę.

– Wszyscy mówią mi Yo-Yo.

– Chcemy, żebyś nam pomógł, Yo-Yo. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i powinieneś mieć do nas zaufanie. Przyszliśmy tutaj, żeby ci pomóc. Nie zrobimy ci nic złego.

– Wsadźmy mu palce w ranę i powierćmy – zaproponował człowiek z twarzą jak toporek.

Yossarian opuścił powieki w nadziei, że pomyślą, iż stracił przytomność.

– Zemdlał – powiedział jeden z lekarzy. – Czy nie moglibyśmy zająć się nim teraz, dopóki nie jest za późno? On naprawdę może umrzeć.

– Dobrze, bierzcie go. Mam nadzieję, że bydlak umrze.

– Nie wolno wam nic z nim robić, dopóki go nie przyjmę – odezwał się rejestrator.

Yossarian udawał nieboszczyka leżąc z zamkniętymi oczami, podczas gdy rejestrator przyjmował go szeleszcząc jakimiś papierami, po czym przewieziono go powoli do dusznego, ciemnego pokoju z oślepiającymi reflektorami pod sufitem, gdzie ciężka woń formaliny i słodkawy zapach spirytusu były jeszcze silniejsze. Przyjemny, przenikający wszystko odór mącił w głowie. Czuł też eter i słyszał brzęk szkła. Z tajoną, egoistyczną uciechą przysłuchiwał się ochrypłemu posapywaniu dwóch lekarzy. Cieszyło go, iż mają go za nieprzytomnego i nie podejrzewają, że ich słyszy. Wszystko to bardzo go śmieszyło, dopóki jeden z lekarzy nie powiedział:

– Jak uważasz, czy powinniśmy uratować mu życie? Mogą mieć o to do nas pretensje.

– Zaczynajmy operację – nalegał drugi lekarz. – Otwórzmy go i zobaczmy, co on tam ma w środku. Stale skarżył się na wątrobę. Na tym zdjęciu jego wątroba jest jakaś dziwnie mała.

– To jest trzustka, ty kretynie. Wątroba jest tu.

– Nie. To jest serce. Założę się o pięć centów, że to jest wątroba. Zoperuję go i przekonamy się. Czy mam przedtem umyć ręce?

– Żadnych operacji – powiedział Yossarian otwierając oczy i usiłując usiąść.

– Znalazł się doradca – obruszył się jeden z lekarzy. – Czy nie można go jakoś uciszyć?

– Możemy dać mu narkozę. Eter jest tutaj.

– Żadnej narkozy – powiedział Yossarian.

– Znalazł się doradca – powiedział lekarz.

– Dajmy mu narkozę, a jak straci przytomność, będziemy mogli z nim robić, co chcemy.

Dali mu narkozę i stracił przytomność. Ocknął się z uczuciem pragnienia w separatce przesiąkniętej oparami eteru. Przy jego łóżku czuwał pułkownik Korn, siedząc spokojnie na krześle w swojej workowatej, wełnianej, oliwkowoszarej koszuli i spodniach. Obiema rękami masował łagodnie ścianki swojej graniastej łysej czaszki, a na jego smagłej twarzy z zarośniętymi policzkami zawisł ironiczny, flegmatyczny uśmiech. Pochylił się z uśmiechem, gdy Yossarian się obudził, i zapewnił go najbardziej przyjaznym tonem, że zawarty układ jest nadal ważny, jeżeli Yossarian nie umrze. Yossarian zwymiotował i pułkownik Korn przy pierwszym spazmie zerwał się na równe nogi i uciekł z obrzydzeniem, więc może rzeczywiście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, zastanawiał się Yossarian zapadając w duszące oszołomienie. Obudziła go brutalnie szponiasta dłoń. Odwrócił się, otworzył oczy i ujrzał nieznanego człowieka ze złą twarzą, który wydął wargi w złośliwym grymasie i pochwalił się:

– Mamy twojego kumpla, kolego. Mamy twojego kumpla. Yossarian poczuł słabość w całym ciele i oblał się potem.

– Kto jest moim kumplem? – spytał, gdy zobaczył kapelana siedzącego na miejscu pułkownika Korna.

– Może to o mnie chodzi – odparł kapelan.

Ale Yossarian nie słyszał go i zamknął oczy. Ktoś dał mu łyk wody i odszedł na palcach. Zasnął i obudził się w znakomitym nastroju, który prysł, kiedy odwrócił głowę, aby uśmiechnąć się do kapelana, i zobaczył na jego miejscu Aarfy'ego. Z piersi Yossariana wyrwał się jęk, a jego twarz wykrzywił wyraz udręki i zniecierpliwienia, kiedy Aarfy zarechotał i spytał go, jak się czuje. Zrobił zdziwioną minę, kiedy Yossarian jego z kolei spytał, dlaczego nie siedzi w więzieniu. Yossarian zamknął oczy, żeby Aarfy sobie poszedł. Otworzył je, gdy Aarfy'ego już nie było, a na jego miejscu siedział kapelan. Yossarian roześmiał się na widok radosnego uśmiechu kapelana i spytał go, z czego on się, u licha, tak cieszy.

– Cieszę się przez wzgląd na ciebie – odpowiedział kapelan z nie udawaną radością i podnieceniem. – Dowiedziałem się w sztabie, że jesteś bardzo poważnie ranny i że będzie cię trzeba odesłać do kraju, jeżeli przeżyjesz. Pułkownik Korn mówił, że twój stan jest ciężki. Ale jeden z lekarzy powiedział mi, że rana jest w rzeczywistości bardzo lekka i że za dzień lub dwa będziesz mógł opuścić szpital. Nic ci więc nie grozi. To zupełnie nieźle.

Yossarian słuchał kapelana z olbrzymią ulgą.

– To dobrze – powiedział.

– Tak – przyznał kapelan i rumieniec psotnej uciechy wypełzł mu na policzki. – Tak, to dobrze.

Yossarian roześmiał się przypomniawszy sobie swoją pierwszą rozmowę z kapelanem.

– Wiesz, po raz pierwszy spotkaliśmy się w szpitalu. Teraz znowu jestem w szpitalu. Spotykamy się po raz pierwszy od dłuższego czasu i znowu w szpitalu. Gdzie się ukrywałeś?

Kapelan wzruszył ramionami.

– Dużo się modliłem – wyznał. – Staram się możliwie jak najrzadziej wychodzić z namiotu i modlę się, kiedy sierżant Whitcomb gdzieś wyjeżdża, żeby mnie nie przyłapał.

– Czy to coś pomaga?

– Pozwala mi nie myśleć o moich kłopotach – odpowiedział kapelan ponownie wzruszając ramionami. – I mam przynajmniej jakieś zajęcie.

– W takim razie to dobrze, prawda?

– Tak – zgodził się kapelan entuzjastycznie, jakby nigdy dotąd nie przyszło mu to do głowy. – Tak, myślę, że to dobrze. – Wiedziony nagłym impulsem pochylił się z niezręczną troskliwością.

– Słuchaj, czy mogę coś dla ciebie zrobić, dopóki tu jesteś? Przynieść ci coś?

– Na przykład zabawki, cukierki, gumę do żucia? – zakpił dobrodusznie Yossarian.

Kapelan uśmiechając się z zakłopotaniem znowu się zapłonił, a potem powiedział z szacunkiem:

– Na przykład książki albo coś innego. Chciałbym móc coś dla ciebie zrobić. Rozumiesz, wszyscy jesteśmy bardzo z ciebie dumni.

– Dumni?

– Ależ oczywiście. Narażałeś życie, żeby powstrzymać tego hitlerowskiego mordercę. To było bardzo szlachetne.

– Jakiego hitlerowskiego mordercę?

– Tego, który przyszedł zamordować pułkownika Cathcarta i pułkownika Korna. A ty uratowałeś im życie. Mógł cię zasztyletować na śmierć, kiedy z nim walczyłeś na galerii. Masz szczęście, że wyszedłeś z tego z życiem.

Yossarian parsknął sardonicznie, kiedy wreszcie zrozumiał.

– To nie był żaden hitlerowski morderca – powiedział.

– Ależ tak. Pułkownik Korn mówi, że tak.

– To była dziewczyna Nately'ego. I chodziło jej o mnie, nie o pułkownika Cathcarta i pułkownika Korna. Usiłuje mnie zabić, od chwili kiedy jej powiedziałem, że Nately nie żyje…

– Ale jak to możliwe? – zaprotestował kapelan siniejąc z urazy i frustracji. – Pułkownik Cathcart i pułkownik Korn obaj widzieli, jak uciekał. Oficjalny raport stwierdza, że powstrzymałeś hitlerowskiego mordercę, który chciał ich zabić.

– Nie wierz w oficjalne raporty – poradził Yossarian sucho. – To wynika z umowy.

– Z jakiej umowy?

– Umowy, którą zawarłem z pułkownikiem Cathcartem i pułkownikiem Kornem. Wypuszczą mnie do kraju jako wielkiego bohatera, pod warunkiem, że będę wszędzie dobrze o nich mówił i nigdy nie będę ich krytykował za to, że każą pozostałym zaliczać większą ilość lotów.

Kapelan był wstrząśnięty i aż uniósł się na krześle najeżony wojowniczym przerażeniem.

– Ależ to straszne. To jest przecież haniebna, skandaliczna umowa.

– Ohydna – odparł Yossarian wpatrując się drewnianym wzrokiem w sufit. – O ile pamiętam, uzgodniliśmy, że “ohydna" jest najwłaściwszym określeniem.

– Więc jak mogłeś na to przystać?

– Albo to, albo sąd polowy.

– O! – wykrzyknął kapelan z wyrazem najwyższej skruchy, zasłaniając sobie usta grzbietem dłoni, i niepewnie usiadł z powrotem.

– Nie powinienem był nic mówić.

– Zamknęliby mnie w więzieniu z bandą kryminalistów.

– Oczywiście. Musisz robić wszystko, co uznasz za stosowne.

– Kapelan kiwnął głową sam do siebie, jakby przesądzał sprawę, i zapanowało krępujące milczenie.

– Nie martw się – powiedział po dłuższej chwili Yossarian ze smutnym śmiechem. – Ja tego nie zrobię.

– Musisz to zrobić – nalegał kapelan pochylając się z troską

– naprawdę musisz. Nie miałem prawa wpływać na ciebie. Naprawdę nie miałem prawa nic mówić.

– Wcale na mnie nie wpłynąłeś. – Yossarian z trudem przewrócił się na bok i pokręcił głową z udaną powagą. – Chryste, kapelanie! Wyobrażasz sobie taki grzech? Uratować życie pułkownikowi Cathcartowi! Tej zbrodni za nic nie chciałbym mieć na swoim sumieniu.

Kapelan podjął temat z ostrożnością.

– Więc co zrobisz? Nie możesz dać się im zamknąć w więzieniu.

– Będę latał dalej. Albo może zdezerteruję naprawdę i pozwolę im się złapać. Pewnie i tak by mnie złapali.

– I zamkną cię. Przecież nie chcesz iść do więzienia.

– No to będę latał aż do końca wojny. Ktoś z nas musi pozostać przy życiu.

– Ale możesz zginąć.

– No to nie będę więcej latał.

– I co zrobisz?

– Nie wiem.

– Zgodzisz się, żeby cię odesłali do kraju?

– Nie wiem. Czy na dworze jest upał? Tutaj jest bardzo gorąco.

– Na dworze jest bardzo zimno – odpowiedział kapelan.

– Wiesz – przypomniał sobie Yossarian – zdarzyła się zabawna rzecz, a może mi się to przyśniło. Wydaje mi się, że wszedł tutaj jakiś nieznajomy i powiedział, że mają mojego kumpla. Zastanawiam się, czy to było przywidzenie.

– Nie sądzę – poinformował go kapelan. – Zacząłeś mi o tym opowiadać, kiedy byłem tu wcześniej.

– A więc on to rzeczywiście powiedział. “Mamy twojego kumpla, kolego". Zachowywał się niezwykle napastliwie. Zastanawiam się, kto to jest ten mój kumpel.

– Chciałbym, żebyś mnie uważał za swojego kumpla – powiedział kapelan z pokorną szczerością. – I niewątpliwie mają mnie, zapisali mój numer, trzymają mnie pod nadzorem i mają mnie całkowicie w ręku. Tak mi powiedzieli podczas przesłuchania.

– Nie, nie sądzę, żeby ciebie mieli na myśli – uznał Yossarian.

– Myślę, że to musiał być ktoś taki jak Nately albo Dunbar. Wiesz, ktoś, kto zginął na wojnie, jak Clevinger, Orr, Dobbs, Kid Sampson albo McWatt. – Yossarian urwał przestraszony i potrząsnął głową.

– Właśnie sobie uświadomiłem – zawołał. – Przecież oni mają wszystkich moich kumpli. Zostałem tylko ja i Joe Głodomór. – Zadrżał z przerażenia na widok nagle pobladłej twarzy kapelana. – O co chodzi? – spytał.

– Joe Głodomór nie żyje.

– O Boże, nie! Podczas akcji?

– Umarł we śnie, dręczony koszmarem. Znaleziono na jego twarzy kota.

– Biedny skurwiel – powiedział Yossarian i zapłakał zasłaniając twarz. Kapelan odszedł bez pożegnania. Yossarian zjadł coś i zasnął. W środku nocy obudziło go potrząsanie za ramię. Otworzył oczy i ujrzał chudego, złośliwego osobnika w szpitalnym szlafroku i piżamie, który popatrzył na niego z paskudnym uśmiechem i drwiąco obwieścił:

– Mamy twojego kumpla, kolego. Mamy twojego kumpla. Yossarian przestraszył się.

– O co ci, do cholery, chodzi? – spytał błagalnie, z narastającym lękiem.

– Przekonasz się, kolego. Przekonasz się.

Yossarian usiłował chwycić swego prześladowcę za gardło, ale ten bez trudu wyślizgnął się z zasięgu ręki i zniknął na korytarzu ze złowrogim śmiechem. Yossarian leżał drżąc cały, serce waliło mu jak młotem. Był skąpany w lodowatym pocie. Zastanawiał się, kto jest jego kumplem. W szpitalu panował mrok i idealna cisza. Nie mając zegarka nie wiedział, która jest godzma. Leżał z szeroko otwartymi oczami i wiedział, że jest przykutym do łóżka więźniem jednej z tych bezsennych nocy, które ciągną się przez całą wieczność, zanim rozpłyną się w przedświcie. Przyprawiający o drżenie chłód sączył się od stóp w górę. Yossarianowi było zimno i myślał o Snowdenie, który nigdy nie był jego kumplem, a tylko ledwo znajomym chłopcem, który został ciężko ranny i zamarzał na śmierć w kałuży jaskrawego żółtego światła padającego na jego twarz przez boczne okienko, kiedy Yossarian przeczołgał się nad komorą bombową do ogona samolotu, usłyszawszy, jak Dobbs zaklina przez telefon, żeby ratować strzelca, proszę, ratujcie strzelca. Yossarianowi żołądek podszedł do gardła, gdy po raz pierwszy ogarnął wzrokiem tę makabryczną scenę; poczuł absolutne obrzydzenie i zanim zszedł, stał przerażony przez kilka chwil na czworakach obok zapieczętowanego kartonu z tektury falistej, zawierającego apteczkę, w wąskim tunelu nad komorą bombową. Snowden leżał na wznak na podłodze, z rozrzuconymi nogami, nadal objuczony ciężką kamizelką przeciwodłamkową, hełmem, uprzężą spadochronu i kamizelką ratunkową. Niedaleko leżał nieprzytomny mały strzelec ogonowy. Rana, którą Yossarian ujrzał na zewnętrznej stronie uda Snowdena, mogła sądząc na oko pomieścić piłkę do rugby. Nie sposób było określić, gdzie kończyły się strzępy zakrwawionego kombinezonu, a gdzie zaczynało się poszarpane ciało.

W apteczce nie było morfiny, nie było dla Snowdena żadnej obrony przed bólem poza odrętwiającym szokiem samej ziejącej rany. Dwanaście ampułek morfiny ukradziono, wkładając na ich miejsce schludną karteczkę z napisem: “Dobro firmy M i M to dobro kraju. Milo Minderbinder". Yossarian skląl Mila i przytknął dwie aspiryny do zbielałych warg, które nie mogły ich przyjąć. Przedtem jednak pospiesznie zacisnął przepaskę wokół uda Snowdena, gdyż nic innego nie przyszło mu na myśl w tych pierwszych gorączkowych chwilach, kiedy w głowie czuł kompletny zamęt, wiedząc, że musi działać umiejętnie, a jednocześnie bojąc się, że może rozkleić się zupełnie. Snowden obserwował go przez cały czas w milczeniu. Żadna arteria nie tryskała krwią, ale Yossarian udawał, że jest całkowicie pochłonięty zakładaniem przepaski, ponieważ zakładanie przepaski było czymś, co umiał robić. Pracował z pozorowaną zręcznością i spokojem, czując zamglony wzrok Snowdena. Odzyskał panowanie nad sobą, zanim skończył z przepaską, i natychmiast ją rozluźnił, aby zmniejszyć niebezpieczeństwo gangreny. Umysł miał teraz jasny i wiedział, jak dalej postępować. Przetrząsnął apteczkę w poszukiwaniu nożyczek.

– Zimno mi – powiedział Snowden cicho. – Zimno mi.

– Wszystko będzie dobrze, chłopcze – zapewnił go Yossarian z uśmiechem. – Wszystko będzie dobrze.

– Zimno mi – powtórzył Snowden słabym, dziecinnym głosem. – Zimno mi.

– Cicho, cicho – powiedział Yossarian, bo nie wiedział, co jeszcze powiedzieć. – Cicho, cicho.

– Zimno mi – skomlał Snowden. – Zimno mi.

– Cicho, cicho. Cicho, cicho.

Yossarian był przestraszony i ruszał się teraz prędzej. Znalazł wreszcie nożyczki i zaczął ostrożnie rozcinać kombinezon Snowdena wysoko nad raną, tuż przy pachwinie. Ciął grubą gabardynę w prostej linii dookoła uda. Mały tylny strzelec ocknął się, zobaczył Yossariana z nożyczkami i znów zemdlał. Snowden przekręcił głowę, aby lepiej widzieć Yossariana. Głęboko w jego słabnących, apatycznych oczach żarzył się przyćmiony blask. Yossarian nie rozumiejąc usiłował nie patrzeć na niego. Zaczął rozcinać nogawkę w dół, wzdłuż wewnętrznego szwu. Z ziejącej rany – czy to była oślizgła rura kości tam, w głębi krwawej, szkarłatnej masy, za niepokojąco drgającymi włóknami niesamowitego mięśnia? – krew spływała licznymi strumyczkami jak topniejący śnieg z dachu, tyle że lepki i czerwony, i natychmiast krzepnący. Yossarian rozciął nogawkę do końca i ściągnął ją ze zranionej nogi. Upadła na podłogę z mokrym plaśnięciem, ukazując skraj szortów, które piły krew jak spragnione. Yossarian był wstrząśnięty tym, jak woskowo i upiornie wyglądała obnażona noga Snowdena, jak odrażająco, jak trupio i ezoterycznie wyglądały puszyste, drobne, kręcone blond włosy na jego dziwnej białej łydce i piszczelu. Teraz zobaczył, że rana nie była tak duża jak piłka do rugby, lecz miała długość i szerokość jego dłoni i zbyt była poszarpana i głęboka, aby ją zobaczyć do dna. Obnażone mięśnie w środku drgały jak żywy befsztyk tatarski. Długie westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Yossariana, gdy przekonał się, że życiu Snowdena nie zagraża niebezpieczeństwo. Krew zaczynała już krzepnąć i ranę należało po prostu zabandażować i opiekować się Snowdenem, dopóki samolot nie wyląduje. Wyjął z apteczki kilka pakiecików sulfanilamidu. Snowden drgnął, kiedy Yossarian przycisnął się do niego łagodnie, aby przewrócić go nieco bardziej na bok.

– Uraziłem cię?

– Zimno mi – zaskomlił Snowden. – Zimno mi.

– Cicho, cicho – powiedział Yossarian. – Cicho, cicho.

– Zimno mi. Zimno.

– Cicho, cicho. Cicho, cicho.

– Zaczyna mnie boleć – krzyknął nagle Snowden i wstrząsnął nim żałosny, gwałtowny skurcz.

Yossarian powtórnie gorączkowo przetrząsnął apteczkę w poszukiwaniu morfiny, ale znalazł tylko karteczkę Mila i buteleczkę aspiryny. Przeklinając Mila, podał dwie tabletki Snowdenowi. Nie miał wody do popicia. Snowden prawie niedostrzegalnym ruchem głowy odmówił przyjęcia aspiryny. Twarz miał bladą i obrzmiałą. Yossarian zdjął mu hełm i położył głowę na podłodze.

– Zimno mi – jęczał Snowden z półprzymkniętymi oczami.

– Zimno mi.

Wokół jego warg pojawiła się siność. Yossarian zdrętwiał. Zastanawiał się, czy pociągnąć za rączkę spadochronu Snowdena i okryć go nylonowymi fałdami. W samolocie było bardzo ciepło. Spojrzawszy niespodziane w górę Snowden posłał mu blady, wyrażający chęć pomocy uśmiech i zmienił nieco pozycję bioder, tak że Yossarian mógł przystąpić do zasypywania rany sulfanilamidem. Zabrał się do pracy z nową wiarą we własne siły i optymizmem. W pewnym momencie samolotem mocno rzuciło w dziurze powietrznej i Yossarian aż podskoczył, kiedy sobie przypomniał, że swój spadochron zostawił w dziobie. Teraz już nic nie można było na to poradzić. Wysypywał pakiecik za pakiecikiem białego krystalicznego proszku na krwawą owalną ranę, aż nie było widać czerwieni, po czym zrobiwszy głęboki wdech i zacisnąwszy zęby, aby opanować strach, dotknął nagą dłonią dyndających strzępków schnącego ciała i zgarnął je do środka rany. Potem szybko przykrył całą ranę dużym opatrunkiem z waty i cofnął rękę. Uśmiechnął się nerwowo, kiedy skończyła się ta krótka tortura. Rzeczywisty kontakt z martwym ciałem nie był nawet w części tak odrażający, jak się spodziewał, i szukał pretekstu, aby jeszcze kilkakrotnie dotknąć rany palcami, utwierdzając się w przekonaniu o swojej odwadze.

Następnie przystąpił do umocowania opatrunku za pomocą rolki gazy. Przejeżdżając po raz drugi wokół uda Snowdena dostrzegł po wewnętrznej stronie małą dziurkę, przez którą odłamek wszedł

– okrągłą, pomarszczoną ranę wielkości dwudziestopięciocentówki, o sinych brzegach i z czarnym rdzeniem zakrzepłej krwi. Yossarian posypał i tę ranę sulfanilamidem, po czym owijał gazą nogę, aż opatrunek trzymał się mocno. Resztę rolki odciął nożyczkami i koniec bandaża przeciął wzdłuż. Zawiązał wszystko zgrabnym, solidnym węzłem. Ze świadomością, że zrobił dobry opatrunek, przysiadł z dumą na piętach, otarł pot z czoła i odruchowo uśmiechnął się do Snowdena z sympatią.

– Zimno mi – jęknął Snowden. – Zimno mi.

– Wszystko będzie dobrze, chłopie – zapewnił Yossarian, poklepując go pocieszająco po ramieniu. – Panujemy nad sytuacją. Snowden słabo potrząsnął głową.

– Zimno mi – powtórzył, a jego oczy były bez wyrazu i ślepe jak kamienie. – Zimno mi.

– Cicho, cicho – powiedział Yossarian czując przypływ zwątpienia i niepokoju. – Cicho, cicho. Niedługo wylądujemy i zajmie się tobą doktor Daneeka.

Snowden jednak nadal kręcił głową i wreszcie wskazał ledwie dostrzegalnym ruchem brody w dół, w kierunku swojej pachy. Yossarian pochylił się i zobaczył podejrzanego koloru plamę występującą na kombinezonie tuż nad wycięciem pachy kamizelki przeciwodlamkowej Snowdena. Yossarian poczuł, jak serce w nim zamarło, a potem zaczęło walić tak gwałtownie, że z trudem łapał oddech. Snowden miał drugą ranę pod kamizelką. Yossarian jednym ruchem rozpiął zatrzaski kamizelki Snowdena i usłyszał swój własny dziki wrzask, kiedy wnętrzności Snowdena wypłynęły na podłogę oślizgłą masą i płynęły nadal. Odłamek długości może trzech cali trafił go od drugiej strony tuż pod ramieniem, przeszedł na wylot i wyciągnął za sobą różnokolorowe wnętrzności przez gigantyczną dziurę w klatce piersiowej, którą wyrwał wychodząc. Yossarian wrzasnął po raz drugi przycisnąwszy obie ręce do oczu. Z przerażenia szczękał zębami. Zmusił się, żeby spojrzeć. Jak z rogu obfitości, pomyślał gorzko na widok wątroby, płuc, nerek, żeber, żołądka i kawałków duszonych pomidorów, które Snowden jadł tego dnia na obiad. Yossarian nie cierpiał duszonych pomidorów. Odwrócił się czując zawrót głowy i wzbierające mdłości. Tylny strzelec ocknął się, kiedy Yossarian wymiotował ścisnąwszy palące gardło, spojrzał na niego i z powrotem stracił przytomność. Yossarian słaniał się z wyczerpania, bólu i rozpaczy, kiedy skończył. Odwrócił się niepewnie do Snowdena, który oddychał coraz słabiej i szybciej i był coraz bledszy. Zastanawiał się, co można zrobić, żeby mu jakoś pomóc.

– Zimno mi – skomlił Snowden. – Zimno mi.

– Cicho, cicho – mruczał Yossarian automatycznie głosem tak cichym, że nikt go nie mógł usłyszeć. – Cicho, cicho.

Yossarianowi też zrobiło się zimno i nie potrafił opanować dreszczy. Czul, jak całe jego ciało pokrywa się gęsią skórką, gdy spogląda z przygnębieniem w dół na bezlitosną tajemnicę Snowdena, która wreszcie wyszła na jaw, rozlewając się po brudnej podłodze. Nietrudno było odczytać proroctwo z jego wnętrzności. Człowiek jest istotą materialną, oto była cała tajemnica Snowdena. Wyrzućcie go przez okno, a spadnie. Podpalcie go, a spłonie.

Przysypcie go ziemią, a zgnije, jak wszystkie inne odpadki. Człowiek bez ducha jest śmieciem. To była tajemnica Snowdena. Dojrzałość jest wszystkim.

– Zimno mi – powiedział Snowden. – Zimno mi.

– Cicho, cicho – powiedział Yossarian. – Cicho, cicho. – Szarpnął rączkę spadochronu Snowdena i okrył jego ciało białą nylonową płachtą.

– Zimno mi.

– Cicho, cicho.

Загрузка...