28 Dobbs

McWatt dał się posłać, chociaż nie był wariatem. Podobnie jak Yossarian, który jeszcze kulał, ale kiedy odbył dwa następne loty i poczuł się zagrożony pogłoskami o nowym nalocie na Bolonię, pokuśtykał zdecydowanie pewnego ciepłego popołudnia do namiotu Dobbsa, przyłożył palec do ust i powiedział: “Cśśś!"

– Dlaczego go uciszasz? – spytał Kid Sampson, który obierał zębami mandarynkę i przeglądał postrzępioną książeczkę z komiksami.

– Przecież on nic nie mówi.

– Spierdalaj – powiedział do niego Yossarian, wskazując kciukiem za siebie, w stronę wyjścia z namiotu.

Kid Sampson uniósł ze zrozumieniem swoje jasne brwi i zerwał się z gotowością. Świsnął cztery razy w swoje żółte obwisłe wąsy i pognał w kierunku wzgórz na starym, pogiętym, zielonym motocyklu, który kupił od kogoś przed kilkoma miesiącami. Yossarian odczekał, aż ostatnie, ledwo słyszalne kaszlnięcie motoru ścichnie w oddali. W namiocie było tego dnia jakoś inaczej niż zwykle. Panował zbyt wielki ład. Dobbs przyglądał mu się z zainteresowaniem, paląc grube cygaro. Yossarian, od chwili kiedy zebrał się na odwagę, miał piekielnego stracha.

– W porządku – powiedział. – Zabijemy pułkownika Cathcarta. Zrobimy to razem.

Dobbs podskoczył na łóżku z wyrazem najdzikszego przerażenia.

– Cicho! – ryknął. – Zabić pułkownika Cathcarta? Co ty wygadujesz?

– Ciszej, do cholery, bo cała wyspa usłyszy – warknął Yossarian.

– Masz jeszcze ten rewolwer?

– Czyś ty oszalał? – wrzeszczał Dobbs. – Dlaczego miałbym zabijać pułkownika Cathcarta?

– Dlaczego? – Yossarian gapił się na Dobbsa z wyrazem niedowierzania. – Jak to dlaczego? Przecież to był twój pomysł. Może nie przychodziłeś do szpitala prosić mnie o pomoc?

Dobbs uśmiechnął się powoli.

– Ale wtedy miałem zaledwie pięćdziesiąt osiem lotów – wyjaśnił ssąc ze smakiem cygaro. – Teraz jestem spakowany i czekam na wyjazd do domu. Zaliczyłem już sześćdziesiąt lotów bojowych.

– No i co z tego? – odpowiedział Yossarian. – On i tak znowu podniesie normę.

– Może tym razem nie podniesie.

– Zawsze podnosi. Co się z tobą, do cholery, dzieje? Spytaj Joego Głodomora, ile razy się pakował.

– Muszę poczekać i zobaczyć, co będzie – upiera) się Dobbs. – Byłbym szalony mieszając się do czegoś takiego teraz, kiedy jestem zwolniony od udziału w akcjach bojowych. – Strząsnął popiół z cygara. – Nie, ja ci radzę, żebyś zaliczył sześćdziesiąt lotów tak jak my wszyscy i wtedy zobaczysz.

Yossarian powstrzymał się, żeby mu nie plunąć prosto w twarz.

– Mogę nie dożyć do sześćdziesięciu – przypochlebiał się bezbarwnym, pesymistycznym głosem. – Rozeszły się słuchy, że pułkownik znowu zgłosił naszą grupę do akcji na Bolonię.

– To tylko słuchy – powiedział Dobbs z ważną miną. – Nie można wierzyć każdej plotce.

– Nie potrzebuję twoich dobrych rad.

– Może porozmawiasz z Orrem? – poradził mu Dobbs. – W zeszłym tygodniu podczas tego drugiego nalotu na Awinion znowu strącili go nad morzem. Może on jest tak rozżalony, że zechce go zabić?

– Orr jest za głupi, żeby być nieszczęśliwy.

Orr został znowu strącony nad morzem, w czasie kiedy Yossarian był w szpitalu, i posadził swój okaleczony samolot łagodnie na szklistych, błękitnych falach Zatoki Marsylskiej z takim bezbłędnym mistrzostwem, że cała sześcioosobowa załoga wyszła z tego bez najmniejszego szwanku. Włazy awaryjne w tylnej i przedniej części samolotu otworzyły się, kiedy białozielona woda pieniła się jeszcze wokół samolotu, i lotnicy wyskakiwali w pośpiechu w obwisłych pomarańczowych kamizelkach ratunkowych, które nie nadymały się, tylko dyndały im na szyjach sflaczałe i bezużyteczne. Kamizelki ratunkowe nie nadymały się, ponieważ Milo powyjmował z nich zbiorniczki z dwutlenkiem węgla, potrzebne mu do przyrządzania truskawkowych i ananasowych napojów gazowanych, które serwowano w stołówce oficerskiej, i włożył na ich miejsce odbite na powielaczu karteczki z następującym tekstem: “Dobro firny M i M to dobro kraju". Orr wyłonił się ostatni z tonącego samolotu.

– Żałuj, żeś go nie widział! – opowiadał sierżant Knight Yos-sarianowi rycząc ze śmiechu. – W życiu nie widziałeś nic tak śmiesznego. Kamizelki nie działały, ponieważ Milo ukradł dwutlenek węgla, żeby robić te napoje gazowane, które wam skurwysynom dają w kasynie oficerskim. Na szczęście nic się nie stało. Tylko jeden z nas nie umiał pływać, ale wciągnęliśmy go na ponton, który Orr uruchomił i podholował do kadłuba, kiedy jeszcze wszyscy tam staliśmy. Trzeba przyznać, że ten mały pomyleniec ma dryg do takich rzeczy. Drugi ponton urwał się i odpłynął, więc w szóstkę znaleźliśmy się w jednym, gdzie siedzieliśmy jak śledzie w beczce, bojąc się ruszyć, żeby kogoś nie wypchnąć do wody. Samolot poszedł na dno w jakieś trzy sekundy po tym, jak go opuściliśmy, i kiedy tylko zostaliśmy sami, zaczęliśmy rozkręcać nasze kamizelki, żeby zobaczyć, co się z nimi stało, i znaleźliśmy te cholerne karteczki od Mila, stwierdzające, że co jest dobre dla niego, jest dobre dla nas wszystkich. Co za skurwiel! Jezu, ale go klęliśmy, wszyscy z wyjątkiem twojego przyjaciela Orra, który tylko szczerzył zęby, jakby godził się z tym, że co jest dobre dla Mila, jest dobre dla nas wszystkich.

Słowo daję, żałuj, żeś go nie widział, jak siedział na burcie tratwy niczym kapitan okrętu, a my wszyscy patrzyliśmy na niego czekając, aż powie, co mamy dalej robić. On tymczasem klepał się po udach co kilka sekund, jakby miał dreszcze, i powtarzając: “W porządku, teraz już w porządku", zaśmiewał się jak mały, zwariowany odmieniec; potem znowu powtarzał: “W porządku, teraz już w porządku", i znowu chichotał jak mały, zwariowany odmieniec. Zupełnie jakby się patrzyło na jakiegoś przygłupka. Dzięki temu patrzeniu na niego nie potraciliśmy głów zupełnie już w pierwszych minutach, kiedy każda kolejna fala zalewała nas, zmywając po kilku do wody, i musieliśmy wdrapywać się z powrotem przed nadejściem następnej fali, która mogła odepchnąć nas od tratwy. Było to cholernie zabawne. Cały czas wypadaliśmy i właziliśmy z powrotem. Tego, który nie umiał pływać, trzymaliśmy rozciągniętego na dnie tratwy, ale i tak o mało nam się nie utopił, bo w środku było tyle wody, że zalewała mu twarz. O rany!

Potem Orr zaczął otwierać różne schowki w tratwie i dopiero zaczęła się heca. Najpierw znalazł pudełko z czekoladą i poczęstował wszystkich, siedzieliśmy więc jedząc słoną, mokrą czekoladę, podczas gdy fale raz po raz zrzucały nas do wody. Potem znalazł bulion w kostkach i aluminiowe kubki i zrobił nam zupę. Potem znalazł herbatę. I oczywiście ją zaparzył. Widzisz go, jak serwuje nam herbatę, kiedy tak siedzimy przemoczeni do nitki, z tyłkami w wodzie? Teraz już spadałem z tratwy ze śmiechu. Zaśmiewaliśmy się wszyscy. Tylko on zachowywał śmiertelną powagę, jeśli nie liczyć tego głupkowatego chichotu i uśmiechu szaleńca. Cóż to za kawał wariata! Wszystko, co znalazł, zaraz musiał wypróbować. Znalazł proszek przeciwko rekinom i natychmiast wysypał go do wody. Znalazł farbę sygnalizacyjną i wrzucił ją do morza. Potem znalazł żyłkę do łowienia ryb i suszoną przynętę i twarz mu się rozjaśniła, jakby ukazał się kuter ratunkowy śpieszący, żeby nas wziąć na pokład, zanim umrzemy z wyczerpania albo zanim Niemcy wyślą ze Spezii łódź, która weźmie nas do niewoli albo posieka z karabinu maszynowego. Nie tracąc ani chwili Orr zarzucił żyłkę do wody i podśpiewywał radosny jak ptaszę. “Panie poruczniku, co pan chce złapać?" – pytam go. “Dorsza" – odpowiada. I wcale nie żartował. Całe szczęście, że nic nie złapał, boby go zjadł na surowo i nas też do tego zmusił, ponieważ znalazł broszurkę, w której było napisane, że dorsza można jeść na surowo.

Następną rzeczą, jaką znalazł, było małe niebieskie wiosełko wielkości łyżeczki do herbaty i oczywiście zaczął nim wiosłować, usiłując ruszyć tym patyczkiem tratwę wagi dziewięciuset funtów. Możesz to sobie wyobrazić? Potem znalazł mały kompas i wielką wodoodporną mapę, którą rozpostarł sobie na kolanach, a na niej ustawił kompas, l w ten sposób spędzał czas aż do nadejścia kutra ratunkowego w pół godziny później, siedząc z rozłożoną mapą i kompasem na kolanach, ciągnąc za sobą żyłkę z przynętą i machając co sił tym malusieńkim niebieskim wiosełkiem, jakby gnał na Majorkę. O rany!

Sierżant Knight wiedział wszystko o Majorce, podobnie jak Orr, gdyż Yossarian często opowiadał im o takich miejscach azylu, jak Hiszpania, Szwajcaria i Szwecja, gdzie amerykańscy lotnicy mogli być internowani do końca wojny w warunkach całkowitego bezpieczeństwa i luksusu, jeżeli tylko tam dolecieli. Yossarian był w eskadrze największym autorytetem w kwestiach internowania i zaczął już snuć plany przymusowego lądowania w Szwajcarii podczas lotu nad północnymi Włochami. Oczywiście wolałby Szwecję, gdzie poziom intelektualny był wyższy i gdzie mógłby kąpać się nago z pięknymi dziewczynami o niskich, spokojnych głosach, płodząc cale szczęśliwe, niezdyscyplinowane tabuny nieślubnych Yossarianków, którym pomoc państwa umożliwiałaby przyjście na świat i start życiowy bez piętna hańby; niestety Szwecja była poza jego zasięgiem i Yossarian czekał na odłamek, który uszkodziłby jeden z silników nad Alpami włoskimi, dając mu pretekst do skierowania się ku Szwajcarii. Nie powiedziałby nawet swojemu pilotowi, dokąd go prowadzi. Yossarian niejednokrotnie miał zamiar zmówić się z którymś z pilotów, do którego miałby zaufanie, żeby zameldować o uszkodzeniu silnika, a potem zniszczyć dowody oszustwa lądując na brzuchu, ale jedynym pilotem, do którego naprawdę miał zaufanie, był McWatt, a temu było wszędzie dobrze i poza tym nadal sprawiało mu wielką uciechę pikowanie na namiot Yossariana albo przelatywanie nad plażowiczami na brzegu tak nisko, że potężny podmuch śmigieł żłobił w wodzie głębokie bruzdy i wzbijał chmurę bryzgów utrzymującą się jeszcze kilka sekund po jego przelocie.

Dobbs i Joe Głodomór nie wchodzili w grę, podobnie jak Orr, który znowu majstrował przy zaworze do piecyka, kiedy zgnębiony Yossarian przykuśtykał do namiotu po tym, jak Dobbs odrzucił jego propozycję. Piecyk, który Orr sporządzał z odwróconej do góry dnem blaszanej beczki, stał pośrodku gładkiej cementowej podłogi, która też była jego dziełem. Pracował żarliwie, na klęczkach. Yossarian starał się nie zwracać na niego uwagi; utykając dowlókł się do swego łóżka i usiadł z przeciągłym sieknięciem człowieka utrudzonego. Czuł, jak krople potu stygną mu na czole. Dobbs działał na niego przygnębiająco. Doktor Daneeka działał na niego przygnębiająco. Złowieszcze przeczucie katastrofy dręczyło go, kiedy patrzył na Orra. Nagle odezwała się w nim cała gama wewnętrznych drgań i tików. Nerwy miał napięte do ostateczności i żyła na przegubie zaczęła mu pulsować.

Orr obserwował Yossariana przez ramię, jego wilgotne wargi odsłaniały wypukłe rzędy wielkich, wystających zębów. Sięgnąwszy za siebie wygrzebał z szafki nocnej butelkę ciepłego piwa, otworzył ją i wręczył Yossarianowi. Żaden z nich nie odezwał się słowem. Yossarian zdmuchnął pianę i odchylił głowę do tyłu. Orr przyglądał mu się przebiegle, szczerząc bezgłośnie zęby. Yossarian nie spuszczał go z oka. Orr parsknął z lekkim, mokrym sykiem i wrócił do swojej pracy na klęczkach. Yossarian stężał.

– Nie zaczyna] – poprosił z groźbą w głosie, zaciskając dłonie na butelce. – Nie zaczyna] majstrować przy swoim piecyku. Orr zachichotał cicho.

– Już prawie skończyłem.

– Wcale nie skończyłeś. Dopiero chcesz zacząć.

– Popatrz, tutaj masz zawór. Jest prawie złożony.

– A ty go zaraz rozbierzesz. Znam cię dobrze, bydlaku. Widziałem ze trzysta razy, jak to robisz. Orr zadrżał z uciechy.

– Chcę zlikwidować przeciek benzyny – wyjaśni). – Zmniejszyłem go tak, że już ledwo się sączy.

– Nie mogę na ciebie patrzeć – wyznał Yossarian bezdźwięcznym głosem. – Jeżeli chcesz robić coś dużego, to bardzo proszę, ale ten zawór składa się z mikroskopijnych części i nie mam teraz cierpliwości, żeby patrzeć, jak wkładasz tyle pracy w coś tak cholernie małego i nieważnego.

– Jak coś jest małe, to nie znaczy, że jest nieważne.

– Wszystko jedno.

– Ostatni raz?

– Jak mnie nie będzie. Jesteś szczęśliwym kretynem i nie możesz zrozumieć tego, co ja czuję. Kiedy pracujesz nad czymś takim małym, dzieją się ze mną rzeczy, których nawet nie potrafię wytłumaczyć. Czuję, że cię nie znoszę. Rodzi się we mnie nienawiść i zaczynam się poważnie zastanawiać, czy nie rozbić ci butelki na głowie albo nie wbić ci w szyję tego kordelasa. Rozumiesz?

Orr kiwnął głową bardzo inteligentnie.

– Nie będę teraz rozbierał zaworu – powiedział i zaczął go rozbierać z powolną, niezmordowaną, nie kończącą się precyzją, pochylając swoją wiejską, z gruba ciosaną twarz prawie do ziemi i manipulując pracowicie palcami przy maleńkim urządzeniu z tak bezgranicznym, pracowitym skupieniem, że wyglądało to na zupełną bezmyślność.

Yossarian zmełł w ustach przekleństwo i postanowił nie zwracać na niego uwagi.

– A właściwie po cholerę tak się spieszysz z tym piecykiem?

– warknął w chwilę później, zapominając o swoim postanowieniu.

– Jest jeszcze gorąco. Niedługo pewnie pójdziemy się kąpać. Dlaczego przejmujesz się zimnem?

– Dnie są coraz krótsze – zauważył Orr filozoficznie. – Chciałbym przygotować tu wszystko dla ciebie, póki jeszcze czas. Jak skończę, będziesz miał najlepszy piecyk w całej eskadrze. Dzięki temu zaworowi, który naprawiam, będzie się palić przez całą noc, a ta metalowa osłona będzie promieniować ciepłem na cały namiot. Jeżeli idąc spać postawisz na nim hełm z wodą, będziesz miał na rano ciepłą wodę do mycia. Czy to nie będzie przyjemne? A jak będziesz chciał ugotować sobie jajka albo zupę, to wystarczy postawić tutaj garnek i podkręcić płomień.

– Dlaczego mówisz cały czas o mnie? – zainteresował się Yossarian. – A gdzie ty będziesz?

Karłowaty tors Orra zatrząsł się nagle w tłumionym przystępie rozbawienia.

– Nie wiem – zawołał i niesamowity, drżący chichot wyrwał się nagle spoza szczekających wielkich zębów jak długo powstrzymywany strumień uczucia. – Nie wiem, gdzie będę, jak mnie dalej tak będą zestrzeliwać – dokończył śmiejąc się z gardłem pełnym śliny.

Yossarian poczuł wzruszenie.

– Dlaczego nic nie robisz, żeby przestać latać? Masz przecież powód.

– Mam tylko osiemnaście lotów.

– Ale prawie we wszystkich byłeś zestrzelony. Za każdym razem spadasz do wody albo rozbijasz się przy lądowaniu.

– Nie mam nic przeciwko lataniu. Uważam, że to bardzo zabawne. Powinieneś spróbować polecieć parę razy ze mną, kiedy nie będziesz prowadzącym. Po prostu dla śmiechu. Chi! Chi! – Orr z wyraźną uciechą obserwował Yossariana kątem oka.

– Znowu mam lecieć jako prowadzący – powiedział Yossarian unikając jego wzroku.

– Jak nie będziesz prowadzącym. Gdybyś miał trochę oleju w głowie, to wiesz, co byś zrobił? Poszedłbyś prosto do Piltcharda i Wrena i powiedział im, że chcesz latać ze mną.

– Żeby mnie w każdym locie zestrzeliwali? Nie widzę w tym nic zabawnego.

– Właśnie dlatego powinieneś to zrobić – nalegał Orr. – Jestem teraz chyba najlepszym w lotnictwie specjalistą od przymusowych lądowań. Byłoby to dla ciebie doskonałe ćwiczenie.

– Ćwiczenie do czego?

– Ćwiczenie na wypadek, gdybyś musiał kiedyś przymusowo lądować. Chi! Chi! Chi!

– Masz jeszcze jedną butelkę piwa? – spytał Yossarian ponuro.

– Czy chcesz mi ją rozbić na głowie? Tym razem roześmiał się Yossarian.

– Jak ta dziwka w Rzymie?

Orr zarżał obleśnie, a jego policzki jak jabłuszka wydęły się radością.

– Czy chcesz naprawdę wiedzieć, dlaczego ona waliła mnie tym butem po głowie?

– Wiem – zrewanżował mu się Yossarian – mówiła mi dziwka Nately'ego.

Orr wyszczerzył zęby jak maszkaron z Notre Damę.

– Wcale nie – powiedział.

Yossarianowi zrobiło się żal Orra. Był taki mały i brzydki. Kto go będzie bronił, jeżeli przeżyje wojnę? Kto obroni tego dobrego, prostodusznego gnoma przed chamami, klikami i wytrawnymi sportowcami jak Appleby, którzy mają muszki w oczach i którzy przy pierwszej nadarzającej się okazji stratują go z pychą i niewzruszoną pewnością siebie? Yossarian często martwił się o Orra. Kto go osłoni przed wrogością i kłamstwem, przed ludźmi o wybujałych ambicjach, przed zgorzkniałym snobizmem żon grubych ryb, przed nędznymi, poniżającymi zniewagami pogoni za pieniądzem i przed zaprzyjaźnionym rzeźnikiem z naprzeciwka z jego gorszym mięsem? Orr był zadowolonym z życia, nic nie podejrzewającym prostaczkiem z wielką strzechą falistych, polichromatycznych włosów z przedziałkiem pośrodku. Będzie po prostu igraszką w ich rękach. Zabiorą mu pieniądze, zerżną żonę i nie okażą litości jego dzieciom.

Orr był karłowatym dziwakiem, zwariowanym, sympatycznym liliputem z zaśniedziałym umysłem i tysiącem pożytecznych umiejętności, które przez całe życie nie pozwolą mu wytknąć nosa z grupy najniżej zarabiających. Potrafił posługiwać się lutownicą i zbić dwie deski tak, żeby nie popękały i gwoździe się nie zgięły. Umiał wiercić otwory. Zrobił w namiocie mnóstwo rzeczy, w czasie kiedy Yossarian był w szpitalu. Wypiłował czy też wykuł idealny rowek w cemencie, tak że rurka doprowadzająca benzynę do pieca ze zbiornika, który zmontował na podwyższeniu za namiotem, była równa z podłogą. Zbudował kozły przed kominek z części do bomb i zapełnił je tęgimi, srebrzystymi klocami, oprawił w bejcowane ramki wycięte z czasopism zdjęcia piersiastych dziewczyn i zawiesił je nad kominkiem. Orr umiał otworzyć puszkę farby. Umiał wymieszać farbę, rozcieńczyć farbę, usunąć farbę. Umiał rąbać drzewo i mierzyć różne rzeczy linijką. Potrafił rozpalić ognisko. Umiał kopać rowy i miał prawdziwy talent do przynoszenia wody w puszkach i manierkach dla nich obu ze zbiorników koło stołówki. Potrafił oddawać się całymi godzinami jakiejś nieistotnej pracy nie okazując znudzenia ani zniecierpliwienia, niewrażliwy na zmęczenie jak pień drzewa i prawie równie małomówny. Wykazywał też niesamowitą znajomość przyrody i nie bał się psów, kotów, robaków i pająków ani potraw w rodzaju flaków czy płucek.

Yossarian westchnął ciężko i oddał się ponurym rozmyślaniom na temat ataku na Bolonię, o którym ostatnio szeptano. Ten zawór do piecyka był mniej więcej wielkości kciuka i składał się, nie licząc skorupy zewnętrznej, z trzydziestu siedmiu oddzielnych części, wielu tak drobniutkich, że Orr musiał je przytrzymywać czubeczkami paznokci, kiedy rozkładał je starannie na podłodze w równiutkich, posegregowanych rzędach, zawsze w tym samym równomiernym tempie, niezmordowany, nie przerywając ani na chwilę swojej bezlitosnej, systematycznej, monotonnej procedury, chyba tylko żeby z maniacką złośliwością łypnąć okiem na Yossariana. Yossarian starał się na niego nie patrzeć. Mimo woli liczył części i czuł, że zaraz zwariuje. Odwrócił się i zamknął oczy, ale tak było jeszcze gorzej, bo teraz miał same dźwięki, ciche, doprowadzające do szału, niepokonane, odległe brzęknięcia i szelest palców na bezcielesnych detalach. Orr dyszał rytmicznie, wydając przy tym obrzydliwy chrapliwy dźwięk. Yossarian zacisnął pięści i spojrzał na długą kościaną rękojeść kordelasa wiszącego w pochwie nad łóżkiem nieboszczyka. Z chwilą gdy tylko pomyślał o zasztyletowaniu Orra, napięcie zelżało. Pomysł zamordowania Orra był tak śmieszny, że zaczął rozważać go na serio, z podejrzaną przyjemnością i fascynacją. Odszukał na karku Orra prawdopodobny punkt medulla oblongata. Najdelikatniejsze ukłucie w ten punkt oznaczałoby śmierć i rozwiązanie tylu poważnych bolesnych problemów dla nich obu.

– Czy to boli? – spytał Orr dokładnie w tym momencie, jakby powodowany instynktem obronnym. Yossarian przyjrzał mu się uważnie…

– Co czy boli?

– Twoja noga? – powiedział Orr z dziwnym tajemniczym uśmiechem. – Wciąż jeszcze trochę utykasz.

– Chyba tylko z przyzwyczajenia – westchnął z ulgą Yossarian. – Myślę, że wkrótce mi to przejdzie.

Orr poturlał się po podłodze i wylądował w przyklęku twarzą do Yossariana.

– Czy pamiętasz – zaczął powoli i z namysłem, jakby sobie coś z trudem przypominał – tę dziewczynę, która wtedy w Rzymie waliła mnie po głowie? – Roześmiał się, kiedy Yossarian wydał mimowolny jęk udręki i zawodu. – Dobiję z tobą targu w sprawie tej dziewczyny. Powiem ci, dlaczego ona wtedy waliła mnie butem po głowie, jeżeli odpowiesz mi na jedno pytanie.

– Na jakie pytanie?

– Czy rżnąłeś kiedy dziewczynę Nately'ego? Yossarian roześmiał się zdziwiony.

– Ja? Nie. A teraz powiedz mi, dlaczego tamta dziewczyna waliła cię butem?

– To nie było pytanie – poinformował Orr z miną zwycięzcy. – To była na razie rozmowa. Ona zachowuje się tak, jakbyś ją rżnął.

– Nie, nie rżnąłem. A jak ona się zachowuje?

– Tak, jakby cię nie lubiła.

– Ona nikogo nie lubi.

– Lubi kapitana Blacka – przypomniał Orr.

– To dlatego, że on ją traktuje jak szmatę. W ten sposób każdy może oczarować dziewczynę.

– Ona nosi na nodze bransoletkę z jego imieniem.

– Każe jej to nosić, żeby drażnić Nately'ego.

– Ona mu nawet oddaje część tych pieniędzy, jakie dostaje od Nately'ego.

– Słuchaj, co ty właściwie chcesz ode mnie?

– Czy rżnąłeś kiedyś moją dziewczynę?

– Twoją dziewczynę? A która to jest, u diabla?

– Ta, która mnie waliła butem po głowie.

– Byłem z nią parę razy – przyznał Yossarian. – Od kiedy to ona jest twoją dziewczyną? O co ci chodzi?

– Ona też cię nie lubi.

– Co to mnie, do cholery, obchodzi, czy ona mnie lubi? Lubi mnie tak samo jak ciebie.

– Czy uderzyła cię kiedyś butem w głowę?

– Orr, nudzisz mnie. Daj mi spokój.

– Chi! Chi! Chi! A co z tą chudą hrabiną w Rzymie i jej chudą synową? – nalegał coraz bardziej natarczywie Orr z diabelskim błyskiem w oku. – Czy je kiedy rżnąłeś?

– Marzę o tym – westchnął szczerze Yossarian, odczuwając natychmiast lubieżne, znane, obezwładniające świerzbienie dłoni pieszczących ich drobne, jędrne pośladki i piersi.

– One też cię nie lubią – skomentował Orr. – Lubią Aarfy'ego i Nately'ego, a ciebie nie. Wygląda na to, że kobiety cię nie lubią. Myślę, że one myślą, że masz zły wpływ na ludzi.

– Kobiety są pomylone – odpowiedział Yossarian i czekał ponuro na to, co musiało teraz nastąpić.

– A co z tą twoją drugą dziewczyną? – spytał Orr udając pełne zadumy zaciekawienie. – Z tą grubą? Łysą? Wiesz, z tą grubą, łysą w turbanie na Sycylii, co to przez całą noc zalewała nas potem? Czy ona też jest pomylona?

– Czy ona też mnie nie lubi?

– Jak mogłeś to robić z dziewczyną bez włosów?

– A skąd mogłem wiedzieć, że ona nie ma włosów?

– Wiedziałem – pochwalił się Orr. – Wiedziałem od samego początku.

– Wiedziałeś, że jest łysa? – zawołał Yossarian z podziwem.

– Nie, wiedziałem, że zawór nie będzie działał, jeżeli zabraknie jakiejś części – odpowiedział Orr płonąc borówkowym rumieńcem z uciechy, że znowu udało mu się wystrychnąć Yossariana na dudka. – Możesz mi podać uszczelkę, która się tam potoczyła? Jest tuż koło twojej nogi.

– Nie ma.

– O, tutaj – powiedział Orr podnosząc czubkami paznokci coś niewidocznego i pokazując Yossarianowi. – Będę musiał teraz zaczynać wszystko od początku.

– Zabiję cię, jeśli to zrobisz. Zamorduję cię na miejscu.

– Dlaczego nigdy ze mną nie latasz? – spytał nagle Orr i po raz pierwszy spojrzał Yossarianowi prosto w oczy. – To jest właśnie to pytanie, które chciałem ci zadać. Dlaczego nigdy ze mną nie latasz?

Yossarian odwrócił się z wielkim wstydem i zażenowaniem.

– Mówiłem ci dlaczego. Stale wyznaczają mnie na prowadzącego.

– To nieprawda – potrząsnął głową Orr. – Poszedłeś do Piltcharda i Wrena po pierwszym ataku na Awinion i powiedziałeś im, że nie chcesz ze mną latać. Tak było.

Yossarian poczuł, że robi mu się gorąco.

– Nie, to nieprawda – skłamał.

– Prawda, prawda – potwierdził Orr spokojnie. – Prosiłeś ich, żeby cię nigdy nie przydzielali do samolotów pilotowanych przeze mnie, Dobbsa i Huple'a, ponieważ nie masz do nas zaufania. A Piltchard i Wren odpowiedzieli, że nie mogą robić dla ciebie wyjątku, bo to byłoby niesprawiedliwe wobec tych, którzy muszą z nami latać.

– No więc? – powiedział Yossarian. – Czyli to nie miało żadnego znaczenia.

– A jednak nigdy cię nie wyznaczyli do mojej załogi. – Orr, pracując znowu na klęczkach, nie wyrażał żalu czy pretensji, tylko urażoną pokorę, co było nieskończenie trudniejsze do zniesienia, mimo że uśmiechał się przy tym szeroko i chichotał, jakby sytuacja była zabawna. – Wiesz, powinieneś naprawdę latać ze mną. Jestem całkiem niezłym pilotem i nie dałbym ci zrobić krzywdy. Możliwe, że mnie często strącają, ale to nie moja wina, a poza tym w moim samolocie nikt nigdy nie został ranny. Tak jest, gdybyś miał choć trochę oleju w głowie, to wiesz, co byś zrobił? Poszedłbyś prosto do Piltcharda i Wrena i powiedział im, że chcesz latać tylko ze mną.

Yossarian pochylił się i z bliska zajrzał w nieprzeniknioną maskę sprzecznych uczuć Orra.

– Chcesz mi coś powiedzieć?

– Chi! Chi! Chi! Chi! – odpowiedział Orr. – Chcę ci powiedzieć, dlaczego ta wielka dziewczyna waliła mnie wtedy butem po głowie, a ty mi nie pozwalasz.

– No to powiedz.

– A będziesz ze mną latał?

Yossarian roześmiał się i potrząsnął głową.

– Znowu cię strącą do wody.

Orr został znowu strącony do wody podczas ataku na Bolonię, o którym tyle plotkowano, i z wielkim hukiem posadził swój samolot bez jednego silnika na wzburzonych, smaganych wiatrem falach wznoszących się i opadających pod marsowymi, czarnymi chmurami burzowymi gromadzącymi się na niebie. Orr później od innych opuścił samolot i znalazł się sam jeden na tratwie, która zaczęła oddalać się od tratwy z resztą załogi i całkowicie znikła z oczu, kiedy kuter ratunkowy przedarł się przez wiatr i deszcz, żeby ich wziąć na pokład. Gdy wrócili do eskadry, zapadała już noc. Na temat Orra nadal nie było żadnych wieści.

– Nie martwcie się – uspokajał wszystkich Kid Sampson, wciąż jeszcze okryty kocami i płaszczem deszczowym, którymi go opatulono na statku ratowniczym. – Na pewno już go wyłowiono, jeżeli tylko nie utonął podczas burzy. Nie trwała długo. Jestem pewien, że się tu lada chwila pokaże.

Yossarian poszedł do namiotu, żeby tam czekać na Orra, który się lada chwila pokaże, i rozpalił ogień, żeby Orr miał ciepło, jak przyjdzie. Piecyk działał doskonale, płonąc silnym, żwawym płomieniem, który można było regulować kurkiem zreperowanym wreszcie przez Orra. Padał lekki deszcz, bębniąc cicho po namiocie, po drzewach i ziemi. Yossarian zagotował puszkę zupy, żeby była gorąca, jak Orr przyjdzie, i po jakimś czasie zjadł ją sam. Ugotował dla Orra jajka na twardo i też je zjadł. Potem zjadł całą puszkę sera cheddar z żelaznej racji.

Ilekroć przyłapał się na tym, że się martwi, przypominał sobie, że Orr wszystko potrafi, i śmiał się cicho wyobrażając sobie Orra na tratwie, tak jak go opisywał sierżant Knight: pochylonego z zaaferowanym uśmiechem nad rozłożoną na kolanach mapą i kompasem, pakującego tabliczkę za tabliczką rozmokłej czekolady do uśmiechniętych, chichoczących ust, wiosłującego regulaminowo wśród grzmotów, błyskawic i ulewy bezużytecznym niebieskim wiosełkiem i ciągnącego za sobą żyłkę z suszoną przynętą. Yossarian nie wątpił w zdolności Orra do znalezienia wyjścia z każdej sytuacji. Jeżeli przy pomocy tej idiotycznej żyłki można w ogóle łowić ryby, to Orr je złowi, a jeżeli uprze się na dorsza, to będzie miał dorsza, choćby nikt dotąd nie złowił w tych wodach dorsza. Yossarian postawił na piecyku następną puszkę zupy i znowu ją zjadł, kiedy się zagrzała. Na każde trzaśniecie drzwiczek samochodu rozjaśniał się pełnym nadziei uśmiechem i odwracał się wyczekująco do drzwi, nasłuchując kroków. Był pewien, że lada chwila wkroczy do namiotu Orr z tymi swoimi wielkimi, lśniącymi, mokrymi od deszczu oczami, policzkami i zębami, śmiesznie podobny do wesołego poławiacza ostryg z Nowej Anglii w żółtym rybackim kapeluszu i gumowym płaszczu o kilka numerów za dużym, z dumą pokazując Yossarianowi złowionego przez siebie wielkiego dorsza. Ale Orr nie przyszedł.

Загрузка...