22 Burmistrz Milo

W tym locie Yossarian stracił odwagę. Yossarian stracił odwagę w akcji na Awinion, ponieważ Snowden stracił wnętrzności, Snowden zaś stracił wnętrzności, ponieważ ich pilotem był tego dnia Huple, który miał zaledwie piętnaście lat, a drugi pilot, Dobbs, był jeszcze gorszy i namawiał Yossariana do udziału w spisku na życie pułkownika Cathcarta. Huple był dobrym pilotem, o czym Yossarian wiedział, ale było to jeszcze dziecko. Dobbs też nie miał do niego zaufania i gdy tylko zrzucili bomby, odebrał mu bez ostrzeżenia prowadzenie samolotu i w napadzie szału rzucił ich maszynę w zapierającą dech w piersiach, rozdzierającą uszy, nieopisanie przerażającą, śmiertelną pikę, która wyrwała z gniazdka przewody hełmofonu Yossariana i przygniotła go czubkiem głowy do dachu kabiny.

– O Boże! – wrzasnął Yossarian bezgłośnie, kiedy poczuł, że spadają. – O Boże! O Boże! O Boże! – krzyczał błagalnie przez wargi, które nie chciały się rozewrzeć, podczas gdy samolot nadal spadał, a on dyndał w stanie nieważkości pod sufitem, dopóki Huple'owi nie udało się uchwycić sterów z powrotem i wyprowadzić samolotu z lotu nurkowego w samym środku zwariowanego, urwistego, poszarpanego wąwozu rozrywających się pocisków, z którego przed chwilą się wyrwali i z którego znowu musieli uciekać. Prawie natychmiast rozległ się huk i w szybie kabiny ukazała się dziura wielkości sporej pięści. Policzki Yossariana paliły tysiącem drobnych ukłuć. Krwi nie widział.

– Co się stało? Co się stało? – zawołał i zadrżał gwałtownie, nie słysząc własnego głosu w słuchawkach. Przerażony głuchą ciszą w telefonie pokładowym, zastygł w pozycji na czworakach jak mysz w pułapce, nie mogąc się prawie ruszać ze strachu i nie śmiać odetchnąć, dopóki nie dostrzegł lśniącej wtyczki od swego hełmofonu dyndającej mu przed nosem i nie wetknął jej do gniazdka. – O Boże! – krzyczał nadal z nie mniejszym przerażeniem, gdyż wybuchy rozkwitały z hukiem ze wszystkich stron. – O Boże!

Kiedy podłączył się do telefonu pokładowego, usłyszał płacz Dobbsa.

– Ratujcie go, ratujcie go – łkał Dobbs. – Ratujcie go, ratujcie.

– Kogo ratować? Kogo ratować? – odezwał się Yossarian. – Kogo ratować?

– Bombardiera, bombardiera – krzyczał Dobbs. – Bombardier nie odpowiada. Ratujcie bombardiera.

– Tu bombardier – krzyknął w odpowiedzi Yossafiah. – Tu bombardier. Nic mi nie jest.

– Ratujcie go, ratujcie go – zagłuszył go Dobbs. – Ratujcie go.

– Kogo ratować? Kogo ratować?

– Radiostrzelca – błagał Dobbs. – Ratujcie radiostrzelca.

– Zimno mi – skamlał słabo przez telefon Snowden, zawodząc żałośnie w męce. – Ratunku, zimno mi.

Yossarian przeczołgał się tunelem, przeszedł nad komorą bombową i zszedł do tylnej części samolotu, gdzie leżał na podłodze ranny Snowden, zamarzając na śmierć w żółtej kałuży słońca obok nowego tylnego strzelca, który też leżał nieprzytomny na podłodze.

Dobbs był najgorszym pilotem na świecie, z czego zdawał sobie sprawę, był roztrzęsionym wrakiem stuprocentowego mężczyzny, który nieustannie starał się przekonać swoich przełożonych, że nie można mu powierzać sterów samolotu. Ale nikt z przełożonych nie chciał go słuchać i w dniu, w którym zwiększono liczbę obowiązkowych lotów do sześćdziesięciu, Dobbs zakradł się do namiotu Yossariana, korzystając z tego, że Orr wyszedł na poszukiwanie uszczelek, i wtajemniczył go w spisek, jaki uknuł, aby zamordować pułkownika Cathcarta. Potrzebował Yossariana do pomocy.

– Chcesz, żebyśmy go zamordowali z zimną krwią? – zaprotestował Yossarian.

– Tak jest – potwierdził Dobbs z optymistycznym uśmiechem, uradowany, że Yossarian tak szybko zrozumiał, o co chodzi. – Zastrzelimy go z Lugera, którego przywiozłem z Sycylii i nikt nie wie, że go mam.

– Chyba nie mógłbym tego zrobić – zdecydował Yossarian rozważając przez chwilę ten pomysł w milczeniu.

– Dlaczego? – zdumiał się Dobbs.

– Posłuchaj. Nic nie sprawiłoby mi większej radości, niż gdyby ten skurwysyn skręcił sobie kark albo zginął w katastrofie, albo gdyby go zastrzelił kto inny. Ale ja nie mógłbym chyba tego zrobić.

– On by cię zabił – przekonywał go Dobbs. – Przecież sam mówiłeś, że on nas zabija, trzymając nas tak długo na froncie.

– Mimo to nie mogę. Uważam, że on też ma prawo do życia.

– Tak, ale tylko pod warunkiem, że nie stara się pozbawić ciebie i mnie naszego prawa do życia. Co się z tobą dzieje? – nie mógł się nadziwić Dobbs. – Słyszałem kiedyś, jak kłóciłeś się o to samo z Clevingerem, i zobacz, co się z nim stało. W tej chmurze.

– Nie krzycz tak, dobrze? – uciszył go Yossarian.

– Ja nie krzyczę! – krzyknął Dobbs jeszcze głośniej, cały czerwony z rewolucyjnego zapału. Z oczu i z nosa mu kapało, a jego purpurowa, drżąca dolna warga pokryta była kropelkami pienistej rosy. – W grupie musiała być prawie setka ludzi po pięćdziesięciu pięciu akcjach bojowych, kiedy podniósł normę do sześćdziesięciu. I co najmniej setka takich jak ty, którym zaledwie kilka lotów brakowało do zakończenia kolejki. On pozabija nas wszystkich, jeśli go nie powstrzymamy. Musimy zabić go wcześniej.

Yossarian skinął głową niezobowiązująco, nie deklarując się ostatecznie.

– A jeżeli nas złapią? – spytał.

– Wszystko obmyśliłem. Ja…

– Przestań wrzeszczeć, na litość boską!

– Ja nie wrzeszczę. Wszystko…

– Przestaniesz wrzeszczeć?

– Wszystko obmyśliłem – szepnął Dobbs chwytając kurczowo pryczę Orra, żeby powstrzymać się od wymachiwania rękami – w czwartek rano, kiedy będzie wracał z tej swojej cholernej farmy w górach, podkradnę się laskiem do zakrętu szosy i zaczaję się w krzakach. Musi tam zwolnić, a ja mogę obserwować szosę w obu kierunkach, żeby się upewnić, czy nikogo nie ma w pobliżu. Kiedy zobaczę, że nadjeżdża, zepchnę na drogę pień drzewa, żeby musiał się zatrzymać. Wtedy wyjdę z krzaków ze swoim Lugerem i zastrzelę go. Potem zakopię pistolet, wrócę lasem do eskadry i zajmę się swoimi sprawami, jakby nigdy nic. Co tu się może nie udać?

Yossarian z uwagą śledził każdy etap akcji.

– A co ja mam robić? – spytał zdziwiony.

– Bez ciebie nie mogę tego zrobić – wyjaśnił Dobbs. – Potrzebuję kogoś, kto mnie zachęci.

Yossarian spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– I to jest całe moje zadanie? Zachęcić cię?

– To wszystko, czego od ciebie potrzebuję – odparł Dobbs.

– Powiedz mi, że mam to zrobić, a pojutrze rozwalę mu łeb. – Głos mu nabrzmiewał emocją i wznosił się coraz wyżej. – Chciałbym też zastrzelić pułkownika Koma, skoro już przy tym jesteśmy, ale wolałbym oszczędzić majora Danby'ego, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Potem chciałbym zamordować Appleby'ego i Havermeyera, a jak skończymy z nimi, chciałbym rąbnąć McWatta.

– McWatta? – zawołał Yossarian, niemal podskakując z przerażenia. – McWatt to mój przyjaciel. Co chcesz od McWatta?

– Nie wiem – wyznał Dobbs zakłopotany i zbity z tropu.

– Myślałem tylko, że jak mordujemy Appleby'ego i Havermeyera, to można by za jednym zamachem zamordować i McWatta. Naprawdę nie chcesz zamordować McWatta?

Yossarian zajął pryncypialne stanowisko.

– Posłuchaj, mogę się interesować twoim planem, pod warunkiem że nie będziesz wrzeszczał na całą wyspę i ograniczysz się do pułkownika Cathcarta. Ale jeżeli chcesz z tego zrobić ogólną rzeź, to na mnie nie licz.

– Dobrze, dobrze – starał się go udobruchać Dobbs. – Tylko pułkownik Cathcart. Czy mam go zabić? Powiedz mi, że tak. Yossarian potrząsnął głową.

– Nie mogę. Dobbs był uparty.

– Jestem gotów pójść na kompromis – błagał żarliwie. – Nie musisz mi mówić, żebym go zabił. Powiedz mi tylko, że to dobry pomysł, zgoda? Więc czy to dobry pomysł?

Yossarian potrząsnął głową.

– Byłby to wspaniały pomysł, gdybyś go zrealizował nic mi nie mówiąc. Teraz jest już za późno. Nie mogę ci nic powiedzieć. Daj mi trochę czasu. Może się jeszcze namyślę.

– Wtedy naprawdę będzie za późno,

Yossarian nadal potrząsał głową. Dobbs był zawiedziony. Siedział przez chwilę przygnębiony, potem zerwał się gwałtownie na równe nogi i, przewracając po drodze umywalkę Yossariana i potykając się o przewód paliwa do piecyka, który Orr ciągle jeszcze budował, wybiegł, aby podjąć kolejną rozpaczliwą próbę przekonania doktora Daneeki, że powinien go zwolnić. Doktor Daneeka skontrował atak krzyków i gestykulacji Dobbsa serią niecierpliwych kiwnięć głową i odesłał go do ambulatorium, aby opisał swoje objawy Gusowi i Wesowi, którzy pomalowali mu dziąsła na fioletowo, gdy tylko otworzył usta. Pomalowali mu też na fioletowo palce u nóg i zmusili do przełknięcia środka przeczyszczającego, gdy powtórnie otworzył usta, żeby zaprotestować, po czym wypchnęli go z namiotu.

Dobbs był w jeszcze gorszym stanie niż Joe Głodomór, który przynajmniej mógł brać udział w akcjach bojowych, kiedy nie dręczyły go nocne zmory. Dobbs znajdował się prawie w tak tragicznym stanie jak Orr, który ze swoim obłędnym, konwulsyjnym chichotem i zwichrowanymi wystającymi zębami był wesolutki niczym niewyrośnięty, wyszczerzony skowronek i został wysłany wraz z Milem i Yossarianem na urlop do Kairu po jajka, gdzie Milo kupił zamiast jajek bawełnę i skąd wystartowali o świcie do Stambułu samolotem wyładowanym aż po wieżyczki działek egzotycznymi pająkami i niedojrzałymi czerwonymi bananami. Orr był jednym z najmilszych i najsympatyczniejszych wariatów, jakich Yossarian kiedykolwiek spotkał. Miał prymitywną, pyzatą twarz, orzechowe oczy wychodzące z orbit jak dwie połówki brązowych szklanych kulek i grube, faliste, wielobarwne włosy tworzące na czubku głowy jakby napomadowany namiot. Prawie w każdym locie strącano go do morza albo odstrzeliwano mu silnik i zaczął szarpać Yossariana za ramię jak dzikus po tym, jak wystartowali do Neapolu, a wylądowali na Sycylii, gdzie spotkali przebiegłego dziesięcioletniego alfonsiaka z cygarem w zębach i dwiema dwunastoletnimi siostrami-prawiczkami, czekającego na nich przed hotelem, w którym był pokój tylko dla Mila. Yossarian odsunął się od Orra stanowczo, spoglądając z niejakim niepokojem i zdziwieniem na Etnę zamiast Wezuwiusza i zastanawiając się, dlaczego są na Sycylii, a nie w Neapolu, podczas gdy Orr chichocząc, jąkając się i płonąc z pożądania błagał go, żeby pójść z przebiegłym dziesięcioletnim alfonsiakiem do jego dwunastoletnich sióstr-prawiczek, które w rzeczywistości nie były ani siostrami, ani prawiczkami i miały tylko po dwadzieścia osiem lat.

– Idź z nim – polecił Milo Yossarianowi lakonicznie. – Pamiętaj o swoim zadaniu.

– Dobrze – podporządkował się Yossarian z westchnieniem, pamiętając o swoim zadaniu. – Ale może przynajmniej spróbuję najpierw znaleźć jakiś pokój, żeby móc się potem porządnie wyspać.

– Wyśpisz się porządnie z tymi dziewczynami – odpowiedział Milo nadal z miną spiskowca. – Pamiętaj o swoim zadaniu.

Ale nie wyspali się wcale, gdyż zostali wtłoczeni do jednego podwójnego łóżka z dwiema dwunastoletnimi dwudziestoośmioletnimi prostytutkami, które, jak się okazało, były tłuste i oślizgłe i budziły ich przez całą noc, żądając zmiany partnerów. Po jakimś czasie doznania

Yossariana były tak zamglone, że nie zwracał uwagi na beżowy turban, którego ta grubsza, pchająca się na niego, ani na chwilę nie zdejmowała aż do późnego rana, kiedy przebiegły dziesięcioletni alfonsiak z kubańskim cygarem zerwał go jej przy ludziach dla bestialskiego kaprysu, odsłaniając w blasku sycylisjkiego dnia jej okropną, niekształtną, nagą czaszkę. Mściwi sąsiedzi ogolili jej głowę do gołej skóry za to, że sypiała z Niemcami. Dziewczyna zapiszczała w kobiecej wściekłości i pobiegła kołysząc się komicznie za przebiegłym dziesięcioletnim alfonsiakiem, a jej straszliwa, blada, sponiewierana skóra na głowie marszczyła się śmiesznie wokół dziwacznej, ciemnej brodawki jej twarzy, jak coś wypłowiałego i nieprzyzwoitego. Yossarian nigdy w życiu nie oglądał czegoś tak nagiego. Alfonsiak okręcał turban jak trofeum wysoko na palcu i odskakiwał w ostatniej chwili, kiedy dziewczyna miała już-już turban pochwycić. Tak się z nią drocząc wodził ją za sobą wokół placyku zatłoczonego ludźmi, którzy zarykiwali się ze śmiechu i szyderczo wytykali palcami Yossariana, gdy wtem wielkimi krokami nadszedł Milo z zaciętą miną człowieka, któremu się śpieszy, wydął z dezaprobatą wargi na widok tego gorszącego pokazu frywolności i rozpusty, po czym. zażądał, żeby natychmiast lecieć na Maltę.

– Chce nam się spać – zaskomlił Orr.

– To wasza własna wina – zganił ich Milo z wyższością.

– Gdybyście spędzili tę noc w hotelu, a nie z tymi zdeprawowanymi dziewczynami, czulibyście się równie dobrze jak ja.

– Sam nam kazałeś pójść z nimi – odparł Yossarian z wyrzutem.

– A poza tym my nie mieliśmy hotelu. Pokój dostałeś tylko ty.

– To też nie moja wina – odparł Milo wyniośle. – Skąd mogłem wiedzieć, że akurat zjadą do miasta kupcy na zbiory ciecierzycy?

– Dobrze wiedziałeś – natarł na niego Yossarian. – To wyjaśnia, dlaczego jesteśmy na Sycylii zamiast w Neapolu. Na pewno masz już cały samolot wypchany tą cholerną ciecierzycą.

– Ćśśś! – ostrzegł go Milo surowo, rzucając znaczące spojrzenie w stronę Orra. – Pamiętaj o swoim zadaniu.

Kiedy przybyli na lotnisko, aby wystartować na Maltę, komora bombowa, cały tył samolotu i prawie cała część góma z wieżyczkami strzelców były zapełnione workami ciecierzycy.

Zadanie Yossariana podczas tej wyprawy polegało na pilnowaniu, żeby Orr nie podpatrzył, gdzie Milo kupuje jajka, mimo że Orr był członkiem syndykatu Mila i podobnie jak wszyscy członkowie miał udział w zyskach. Yossarian uważał, że jego zadanie jest głupie, gdyż wszyscy wiedzieli, że Milo kupuje jajka na Malcie po siedem centów sztuka i sprzedaje je do stołówek w swoim syndykacie po pięć centów sztuka.

– Nie mam jakoś do niego zaufania – ponuro zwierzał się Milo Yossarianowi w samolocie, kiwając głową do tylu w stronę Orra, który zwinął się w kłębek na workach ciecierzycy usiłując spać za wszelką cenę. – Wolałbym kupować jajka bez niego, żeby nie mógł podpatrywać moich sekretów handlowych. Czego jeszcze nie rozumiesz?

Yossarian siedział obok niego w fotelu drugiego pilota.

– Nie rozumiem, po co kupujesz jajka po siedem centów sztuka na Malcie i sprzedajesz je po pięć centów.

– Robię to dla zysku.

– A gdzie tu zysk? Tracisz po dwa centy na sztuce.

– Ale zarabiam po trzy i ćwierć centa na jajku sprzedając je na Malcie po cztery i ćwierć centa ludziom, od których kupuję je potem po siedem centów. Oczywiście to nie ja zarabiam. Zarabia syndykat. I wszyscy mają udział w zyskach.

Yossarianowi wydało się, że zaczyna rozumieć.

– I ludzie, którym sprzedajesz jajka po cztery i ćwierć centa za sztukę, zarabiają po dwa i trzy czwarte centa na sztuce odsprzedając ci je po siedem centów. Czy tak? Tylko dlaczego nie sprzedajesz jajek bezpośrednio sobie, eliminując pośredników?

– Bo to ja jestem tym pośrednikiem – wyjaśnił Milo. – Zarabiam po trzy i ćwierć centa na sztuce, kiedy je sobie sprzedaję, i dwa i trzy czwarte centa, kiedy je od siebie odkupię. To daje zysk sześciu centów na jajku. Kiedy je sprzedaję do stołówki po pięć centów, tracę tylko dwa centy i w ten sposób zarabiam kupując jajko po siedem centów i sprzedając je po pięć centów. Kiedy je kupuję na Sycylii prosto od kury, płacę po cencie za sztukę.

– Na Malcie – poprawił go Yossarian. – Kupujesz jajka na Malcie, nie na Sycylii. Milo parsknął dumnie.

– Nie kupuję jajek na Malcie – wyznał z wyrazem lekkiego, skrywanego rozbawienia i był to jedyny przykład odstępstwa od trzeźwej rzeczowości, jaki Yossarian kiedykolwiek u niego zaobserwował. – Kupuję je na Sycylii po cencie sztuka i przerzucam potajemnie na Maltę po cztery i pół centa, żeby podbić cenę do siedmiu centów za sztukę, kiedy kupcy przyjadą po nie na Maltę.

– Dlaczego ludzie przyjeżdżają po jajka na Maltę, gdzie są takie drogie?

– Bo zawsze tak robili.

– Dlaczego nie jeżdżą po jajka na Sycylię?

– Bo nigdy tego nie robili.

– Teraz naprawdę nie rozumiem. Dlaczego nie sprzedajesz w takim razie swoim stołówkom jajek po siedem centów, tylko po pięć centów?

– Bo wtedy nie byłbym im potrzebny. Każdy potrafi kupić jajka, które kosztują siedem centów, po siedem centów.

– Dlaczego więc stołówki nie pominą ciebie i nie kupią jajek bezpośrednio od ciebie na Malcie po cztery i ćwierć centa?

– Bo im nie sprzedam.

– Dlaczego?

– Bo wtedy miałbym mniejsze możliwości zarobku. A tak przynajmniej zarabiam trochę jako pośrednik.

– Więc jednak masz coś z tego dla siebie – zauważył Yossarian.

– Oczywiście, że tak. Ale wszystko to idzie na rzecz syndykatu. I każdy ma udział w zyskach. Nie rozumiesz? To jest zupełnie tak jak z tymi dorodnymi pomidorami, które sprzedaję pułkownikowi Cathcartowi.

– Kupujesz – poprawił go Yossarian. – Ty nie sprzedajesz dorodnych pomidorów pułkownikowi Cathcartowi i pułkownikowi Komowi, tylko je od nich kupujesz.

– Sprzedaję – poprawił Yossariana Milo. – Rozprowadzam pod przybranym nazwiskiem moje dorodne pomidory po targowiskach całej Pianosy, dzięki czemu pułkownik Cathcart i pułkownik Korn mogą je pod przybranymi nazwiskami kupić ode mnie po cztery centy i odsprzedać mi je następnego dnia dla syndykatu po pięć centów. W ten sposób oni zarabiają jednego centa, ja trzy i pół, i wszyscy zarabiają.

– Wszyscy z wyjątkiem syndykatu – żachnął się Yossarian. – Syndykat płaci po pięć centów za dorodne pomidory, które cię kosztują po pół centa. Gdzie tu jest zarobek dla syndykatu?

– Syndykat zarabia, kiedy ja zarabiam – wyjaśnił Milo – ponieważ wszyscy mają udział w zyskach. Poza tym syndykat zyskuje poparcie pułkownika Cathcarta i pułkownika Korna, dzięki czemu mogę organizować takie wyprawy jak dzisiejsza. Sam się przekonasz, jakie to może dawać zyski, kiedy za piętnaście minut wylądujemy w Palermo.

– Na Malcie – poprawił go Yossarian. – Lecimy teraz na Maltę, nie do Palermo.

– Nie, lecimy do Palermo – odparł Milo. – Jest tam pewien eksporter cykorii, z którym muszę się na chwilę zobaczyć w sprawie transportu nieco nadpleśnialych pieczarek do Berna.

– Milo, jak ty to robisz? – roześmiał się Yossarian ze zdumieniem i podziwem. – Zgłaszasz lot do jednej miejscowości, a lecisz do innej. Czy faceci z obsługi wież kontrolnych nigdy nie robią z tego powodu awantur?

– Wszyscy należą do syndykatu – powiedział Milo. – I wiedzą, że to, co jest dobre dla syndykatu, jest dobre dla kraju, bo to jest to, z czego Wujek Sam ma chlebek. Faceci z wieży kontrolnej też mają udział w zyskach i dlatego zawsze muszą robić dla syndykatu wszystko, co w ich mocy.

– Czy ja też mam udział?

– Wszyscy mają udział.

– Orr też ma udział?

– Wszyscy mają udział.

– A Joe Głodomór? Czy on też ma udział?

– Wszyscy mają udział.

– Niech mnie diabli – zdziwił się Yossarian, po raz pierwszy wstrząśnięty do głębi ideą udziału.

Milo odwrócił się do niego z figlarnym błyskiem w oku.

– Mam bezbłędny plan oszukania rządu federalnego na sześć tysięcy dolarów. Możemy bez żadnego ryzyka zarobić po trzy tysiące na głowę. Interesuje cię to?

– Nie.

Milo spojrzał na Yossariana ze szczerym wzruszeniem.

– To mi się właśnie w tobie podoba – zawołał. – Jesteś uczciwy! Jesteś jedynym znanym mi człowiekiem, któremu naprawdę można zaufać. Dlatego chciałbym, żebyś mi trochę więcej pomagał. Byłem bardzo rozczarowany, kiedy wczoraj w Katanii uciekłeś z tymi dwiema dziwkami.

Yossarian spojrzał na Mila z niedowierzaniem.

– Milo, przecież sam mi kazałeś pójść z nimi. Nie pamiętasz?

– To nie była moja wina – odparł Milo z godnością. – Musiałem się jakoś pozbyć Orra natychmiast po przybyciu do miasta. W Palermo będzie zupełnie inaczej. W Palermo chcę, żebyście poszli z dziewczynami bezpośrednio z lotniska.

– Z jakimi dziewczynami?

– Wysiałem radiodepeszę i umówiłem się z pewnym czteroletnim alfonsiakiem, żeby dostarczył tobie i Orrowi dwie ośmioletnie dziewice, pół-Hiszpanki. Będzie czekał w limuzynie na lotnisku. Wsiadajcie do niej, jak tylko wyjdziecie z samolotu.

– Nic z tego – oświadczył Yossarian potrząsając głową. – Pójdę spać i tyle.

Milo aż posiniał z oburzenia i jego długi, cienki nos zadrżał spazmatycznie pomiędzy czarnymi brwiami a niezrównoważonymi pomarańczowobrązowymi wąsami jak blady, wątły płomień świecy.

– Yossarian, pamiętaj o swoim zadaniu – przypomniał uroczyście.

– Mam gdzieś swoje zadanie – odpowiedział Yossarian obojętnie. – I syndykat też, mimo że mam w nim udział. Nie chcę żadnych ośmioletnich dziewic, nawet jeżeli są pół-Hiszpankami.

– Nie dziwię ci się. Ale te ośmioletnie dziewice tak naprawdę mają tylko po trzydzieści dwa lata. l nie są pół-Hiszpankami, tylko ćwierć-Estonkami.

– Nie chcę w ogóle żadnych dziewic.

– Prawdę mówiąc one nie są też dziewicami – przekonywał go Milo wytrwale. – Ta, którą wybrałem dla ciebie, była przez krótki czas żoną pewnego starszego nauczyciela, który sypiał z nią tylko w niedzielę, jest więc prawie nie używana.

Ale Orr też chciał spać i w rezultacie obaj towarzyszyli Milowi w drodze z lotniska do miasta, w którym stwierdzili, że znowu dla nich dwóch nie ma miejsc w hotelu i, co ważniejsze, że Milo jest burmistrzem Palermo.

Niezrozumiałe, podejrzane witanie Mila zaczęło się już na lotnisku, gdzie cywilni pracownicy rozpoznając go przerywali z szacunkiem pracę i odprowadzali go spojrzeniami pełnymi powściąganego entuzjazmu i uwielbienia. Wieść o przybyciu Mila musiała dotrzeć do miasta przed nimi, gdyż przedmieścia, przez które przejeżdżali swoją odkrytą półciężarówką, zapełnił tłum wiwatujących mieszkańców. Yossarian z Orrem, zdumieni i oniemiali, przyciskali się do Mila w poczuciu zagrożenia.

W samym mieście okrzyki powitania narastały, w miarę jak ciężarówka z coraz większym trudem torowała sobie drogę ku centrum. Zwolnione z lekcji dzieci w odświętnych ubrankach stały wzdłuż chodników powiewając chorągiewkami. Yossarian i Orr nie mogli z siebie wydobyć słowa. Ulice wypełniał radosny tłum, a nad głowami zwisały wielkie transparenty z portretami Mila. Milo pozował do tego portretu w wypłowiałej chłopskiej bluzie z wysokim okrągłym kołnierzem, a jego zatroskane ojcowskie oblicze promieniowało wyrozumiałością, mądrością, roztropnością i silą, gdy tak spoglądał wszechwiedząco na lud swymi nie skoordynowanymi oczami znad swoich niezdyscyplinowanych wąsów. Niedołężni inwalidzi posyłali mu całusy z okien. Sklepikarze w fartuchach wznosili ekstatyczne okrzyki stojąc w drzwiach swoich sklepików. Huczały tuby. Tu i ówdzie ktoś padał i ginął stratowany na śmierć. Zapłakane staruszki przepychały się gorączkowo do wolno jadącej ciężarówki, aby dotknąć Mila lub uścisnąć mu dłoń. Milo przyjmował hałaśliwe dowody uwielbienia z dobrotliwą łaskawością. Odwzajemniał się wszystkim kiwając wytwornie i całymi garściami hojnie rozsypywał wśród radosnych rzesz owinięte w sreberko cukierki. Szeregi dorodnych chłopców i dziewcząt podskakiwały trzymając się za ręce i skandując w zachwycie aż do ochrypnięcia: “Mi-lo! Mi-lo! Mi-lo!"

Teraz, gdy jego tajemnica wyszła na jaw, Milo pozbył się skrępowania w stosunku do Orra i Yossariana i nadął się bezgraniczną, nieśmiałą pychą, a policzki mu się zaróżowiły. Milo został wybrany burmistrzem Palermo, a także pobliskich Carini, Monreale, Bagherii, Termini Imerese, Cefali, Mistretty oraz Nikozji, ponieważ sprowadził na Sycylię whisky.

Yossarian był zdumiony.

– Czy tutejsi ludzie tak przepadają za whisky?

– Oni w ogóle nie piją whisky – wyjaśnił Milo. – Whisky jest bardzo droga, a ludzie tutaj są bardzo biedni.

– To po co sprowadzasz whisky na Sycylię, skoro nikt jej tutaj nie pije?

– Żeby podbić cenę. Sprowadzam ją tu z Malty, żeby mieć większy zysk, kiedy ją potem odsprzedaję sobie dla osób trzecich. Stworzyłem tu cały nowy przemysł. Sycylia jest teraz trzecim na świecie eksporterem szkockiej whisky i dlatego właśnie wybrano mnie burmistrzem.

– To może załatwisz nam pokój w hotelu, jak jesteś takim ważniakiem – mruknął Orr bez cienia szacunku, głosem bełkotliwym ze zmęczenia.

– Zaraz to zrobię – obiecał Milo ze skruchą. – Bardzo was przepraszam, że zapomniałem zarezerwować dla was pokoje. Chodźcie ze mną do mego biura, zaraz porozmawiam na ten temat z moim zastępcą.

Biuro Mila mieściło się w zakładzie fryzjerskim, a jego zastępcą był pulchny fryzjer, na którego służalczych wargach kordialne słowa powitania pieniły się równie obficie jak piana, którą rozrabiał w miseczce dla Mila.

– No więc, Yittorio – powiedział Milo rozpierając się wygodnie w fotelu – jak szły sprawy podczas mojej nieobecności tym razem?

– Bardzo źle, signor Milo, bardzo źle. Ale teraz, kiedy pan wrócił, ludzie są znowu szczęśliwi.

– Zastanawiałem się, skąd takie tłumy. Dlaczego w hotelach nie ma wolnego miejsca?

– To dlatego, że tyle ludzi przyjechało z innych miast, żeby pana zobaczyć, signor Milo. A także dlatego, że zjechali się kupcy na aukcję karczochów.

Dłoń Mila jak orzeł wzbiła się pionowo w górę zatrzymując pędzel Yittoria.

– Co to są karczochy? – spytał Milo.

– Karczochy, signor Milo? Karczochy to są bardzo smaczne warzywa, lubiane na całym świecie. Musi pan popróbować naszych karczochów, signor Milo. Uprawiamy najlepsze na świecie karczochy.

– Naprawdę? – powiedział Milo. – Po ile są karczochy w tym roku?

– Zapowiada się bardzo dobry rok na karczochy. Zbiory były bardzo słabe.

– Czy to prawda? – spytał Milo i już go nie było. Wyślizgnął się z fotela tak szybko, że pasiaste prześcieradło przez jakąś sekundę zachowało jeszcze jego kształt. Zanim Yossarian i Orr zdążyli dobiec do drzwi, Milo zniknął im z oczu.

– Następny – warknął zastępca Mila urzędowym tonem. – Kto z panów następny?

Yossarian i Orr opuścili zakład fryzjerski w ponurym nastroju. Porzuceni przez Mila, bezdomni, przeciskali się wśród rozbawionych tłumów w daremnym poszukiwaniu noclegu. Yossarian był wyczerpany. Głowa pękała mu z tępego, ogłupiającego bólu i denerwował go Orr, który znalazł gdzieś dwa dzikie jabłka i szedł trzymając je w ustach, dopóki Yossarian nie zobaczył tego i nie kazał mu ich wypluć. Wtedy Orr znalazł dwa kasztany i niepostrzeżenie wypchał sobie nimi policzki. Po chwili Yossarian dostrzegł to i znowu krzyknął na Orra, żeby wypluł te dzikie jabłka. Orr wyszczerzył zęby w uśmiechu i odpowiedział, że to nie są dzikie jabłka, tylko kasztany, i że ma je nie w ustach, tylko w dłoniach, ale ponieważ miał kasztany w ustach, więc Yossarian nie zrozumiał z tego ani słowa i kazał mu je mimo wszystko wypluć. W oczach Orra zamigotały błyski. Potarł mocno czoło pięścią, jak człowiek zamroczony alkoholem, i zachichotał obleśnie.

– Pamiętasz tamtą dziewczynę… – zaczął i znowu zaniósł się obleśnym chichotem. – Pamiętasz tamtą dziewczynę, która waliła mnie butem po głowie w tym mieszkaniu w Rzymie i oboje byliśmy nadzy?

– spytał z chytrą nadzieją. Odczekał, aż Yossarian ostrożnie kiwnął głową. – Jak pozwolisz mi włożyć kasztany z powrotem do ust, to ci opowiem, dlaczego mnie tak waliła. Zgoda?

Yossarian kiwnął głową i Orr opowiedział mu całą fantastyczną historię o tym, dlaczego naga dziewczyna z pokoju dziwki Nately'ego waliła go butem po głowie, ale Yossarian nie zrozumiał z tego ani słowa, ponieważ Orr znów miał w ustach kasztany. Yossarian roześmiał się gorzko z tej sztuczki, a ponieważ zapadł wieczór, więc w końcu zjedli podły obiad w brudnej restauracji, autostopem pojechali na lotnisko i położyli się spać na zimnej metalowej podłodze samolotu, gdzie wiercili się pojękując w udręce, dopóki w dwie godziny później nie wtargnęli do nich pierwsi kierowcy ciężarówek ze skrzynkami karczochów i nie wypędzili ich na zewnątrz na czas załadunku samolotu. Zaczął lać ulewny deszcz. Zanim ciężarówki odjechały, Yossarian i Orr przemokli do nitki, zwinęli się więc niczym dwa drżące rolmopsy pomiędzy ostrymi kantami skrzynek z karczochami, które Milo o świcie zawiózł do Neapolu i wymienił na cynamon, goździki, wanilię i pieprz, które jeszcze tego samego dnia przerzucił na Maltę, gdzie, jak się okazało, był zastępcą generalnego gubernatora. Na Malcie też nie było pokoju dla Yossariana i Orra. Milo był na Malcie panem majorem Milo Minderbinderem i miał w siedzibie generalnego gubernatora gigantyczny gabinet z olbrzymim mahoniowym biurkiem. Na wykładanej dębową boazerią ścianie, pomiędzy skrzyżowanymi flagami brytyjskimi, wisiała pełna wyrazu, przykuwająca uwagę fotografia sir majora Milo Minderbindera w mundurze Królewskich Strzelców Walijskich. Wąsy miał na zdjęciu wąskie, przycięte, podbródek rzeźbiony, oczy jak dwie włócznie. Milo otrzymał tytuł szlachecki, stopień majora Królewskich Strzelców Walijskich oraz nominację na zastępcę gubernatora generalnego Malty za to, że rozwinął tutaj handel jajkami. Obiecał łaskawie Yossarianowi i Orrowi, że pozwoli im spędzić noc na puszystym dywanie w swoim gabinecie, ale gdy tylko Milo wyszedł, zjawił się wartownik w mundurze polowym i wyprowadził ich z budynku, przystawiając im bagnet do pleców, pojechali więc ledwo żywi na lotnisko z gruboskórnym taksówkarzem, który ich oszukał, i poszli znowu spać do samolotu, wyładowanego tym razem jutowymi workami kakao i świeżo mielonej kawy, z których rozchodził się tak intensywny zapach, że obaj rzygali gwałtownie, oparci o podwozie, kiedy wczesnym rankiem szofer przywiózł Mila, który był w doskonałej formie i natychmiast wystartował do Oranu, gdzie również nie było w hotelu miejsc dla Yossariana i Orra i gdzie Milo był wiceszachem.

Milo miał do swojej dyspozycji z przepychem urządzone apartamenty w łososioworóżowym pałacu, lecz Yossarianowi i Orrowi nie pozwolono wejść z nim do środka, ponieważ byli niewiernymi chrześcijanami. Odpędzili ich od bramy olbrzymi berberyjscy gwardziści uzbrojeni w krzywe szable. Orr pociągał nosem i kichał zmożony katarem. Szerokie plecy Yossariana były przygięte bólem. Miał ochotę rozwalić Milowi łeb, ale Milo, jako wiceszach Oranu, był osobą nietykalną. Milo, jak się okazało, był nie tylko wiceszachem Oranu, lecz także kalifem Bagdadu, imamem Damaszku i szejkiem Arabii. Milo był bogiem kukurydzy, bogiem deszczu i bogiem ryżu w zacofanych regionach, gdzie ciemne i zabobonne ludy nadal oddawały cześć takim prymitywnym bogom, zaś w głębi afrykańskich dżungli, jak informował ze stosowną skromnością, można było napotkać ryte w kamieniu podobizny jego wąsatego oblicza, wznoszące się nad topornymi ołtarzami czerwonymi od ludzkiej krwi. Wszędzie, gdziekolwiek wylądowali, przyjmowano Mila z honorami i był to nieprzerwany ciąg owacji od miasta do miasta, aż wreszcie objechawszy Bliski Wschód dotarli do Kairu, gdzie Milo wykupił całą bawełnę, której nikt na świecie nie potrzebował, i z dnia na dzień stanął w obliczu ruiny. W Kairze nareszcie znalazł się pokój w hotelu dla Yossariana i Orra. Czekały tam na nich miękkie łóżka z wysokimi poduszkami i czystymi, krochmalonymi prześcieradłami. Szafy z wieszakami na ubrania. Woda, w której można się było wykąpać. Yossarian i Orr wyparzyli do czerwoności swoje cuchnące, budzące odrazę ciała w gorącej wannie, po czym poszli z Milem na cocktail z krewetek i filet mignon do doskonałej restauracji z dalekopisem podającym najświeższe wiadomości z giełdy, który właśnie wystukiwał ostatnie notowania egipskiej bawełny, gdy Milo spytał kierownika sali, co to za maszyna. Milo nawet nie marzył o istnieniu czegoś tak pięknego jak dalekopis giełdowy.

– Naprawdę? – zawołał, kiedy kierownik sali skończył wyjaśnienia. – A po ile jest teraz egipska bawełna?

Kierownik sali powiedział mu po ile i Milo kupił całoroczny zbiór.

Ale Yossarian znacznie bardziej niż kupioną przez Mila bawełną przerażony był kiściami zielonych czerwonych bananów, które Milo wypatrzył na targu, kiedy jechali do miasta, i jego obawy okazały się uzasadnione, gdyż Milo obudził go z głębokiego snu tuż po północy i podsunął mu pod nos częściowo obranego banana. Yossarian zdusił w sobie szloch.

– Skosztuj – zachęcał Milo napierając bananem na wykręcającą się twarz Yossariana.

– Milo, ty draniu – jęknął Yossarian – daj mi się trochę przespać.

– Zjedz i powiedz mi, czy ci smakuje – nie ustępował Milo.

– I nie mów Orrowi, że ci dałem banana za darmo. Od niego wziąłem dwa piastry.

Yossarian posłusznie zjadł banana i powiedziawszy Milowi, że mu smakowało, zamknął oczy, ale Milo obudził go znowu i kazał mu się jak najszybciej ubierać, ponieważ natychmiast odlatują na Pianosę.

– Musicie z Orrem czym prędzej załadować banany do samolotu

– wyjaśnił. – Facet powiedział mi, żeby uważać na pająki, które siedzą w kiściach.

– Milo, czy nie możemy zaczekać do rana? – poprosił Yossarian.

– Muszę się trochę wyspać.

– Banany dojrzewają bardzo szybko – odparł Milo. – Nie mamy ani chwili do stracenia. Pomyślcie tylko, jak się ucieszą chłopcy w eskadrze, kiedy przywieziemy im te banany.

Ale chłopcy w eskadrze nawet nie oglądali tych bananów, gdyż banany najkorzystniej można było sprzedać w Stambule, natomiast kminek był najtańszy w Bejrucie, Milo więc po sprzedaniu bananów poleciał z kminkiem do Benghazi i kiedy po sześciu dniach dotarli bez tchu na Pianosę tuż przed końcem urlopu Orra, przywieźli transport najlepszych białych jajek z Sycylii, o których Milo powiedział, że są z Egiptu, i sprzedał je do swoich stołówek zaledwie po cztery centy sztuka, dzięki czemu wszyscy wyżsi oficerowie z jego syndykatu zaczęli go błagać, aby czym prędzej znowu wyprawił się do Kairu po zielone czerwone banany, żeby je sprzedać w Turcji i kupić kminek, na który jest zapotrzebowanie w Benghazi. I wszyscy mieli udział w zyskach.

Загрузка...