19 Pułkownik Cathcart

Pułkownik Cathcart był elegantem, któremu wszystko się udawało, i niedbaluchem, którego prześladował pech; miał ciężki chód i pragnął zostać generałem. Był pełen werwy i przygnębiony, zrównoważony i zniechęcony. Był zadowolony z życia i przestraszony, śmiały w administracyjnych rozgrywkach, które obmyślał, aby zwrócić na siebie uwagę przełożonych, i tchórzliwy, kiedy się obawiał, że jego plany mogą przynieść skutek odwrotny do zamierzonego, był przystojny i nieciekawy, zawadiacki, muskularny i zarozumiały, miał skłonność do tycia i chroniczne stany lękowe. Pułkownik Cathcart był zarozumiały, ponieważ w wieku zaledwie trzydziestu sześciu lat miał już stopień pułkownika i dowodził jednostką liniową; był przygnębiony, ponieważ mimo ukończonych trzydziestu sześciu lat doszedł tylko do stopnia pułkownika.

Pułkownik Cathcart nie reagował na wielkości absolutne. Potrafił widzieć swoje osiągnięcia wyłącznie na tle osiągnięć innych i w jego pojęciu doskonałość polegała na tym, żeby robić coś nie gorzej niż wszyscy mężczyźni w jego wieku, którzy robią to samo lepiej od niego. Fakt, że tysiące mężczyzn równych mu wiekiem i starszych nie osiągnęło nawet stopnia majora, napełniał go fircykowatą dumą z jego nieprzeciętnych zalet, z drugiej strony fakt, że niektórzy mężczyźni w jego wieku, a nawet młodsi, byli już generałami, zatruwał go bolesną świadomością klęski i sprawiał, że pułkownik ogryzał paznokcie z nieopanowaną nerwowością, bijąc pod tym względem samego Joego Głodomora.

Pułkownik Cathcart – duży, nadęty, barczysty mężczyzna – miał krótko przystrzyżone, kędzierzawe, ciemne włosy, które zaczynały siwieć na końcach, i ozdobną cygarniczkę, którą nabył w przeddzień przyjazdu na Pianosę i objęcia dowództwa grupy. Demonstrował tę cygarniczkę z namaszczeniem przy każdej okazji i nauczył się nią zręcznie manipulować. Niespodziewanie odkrył w sobie głęboko utajony pożyteczny talent do palenia papierosów w cygarniczce. O ile wiedział, był na całym froncie śródziemnomorskim jedynym oficerem, który palił w cygarniczce, i myśl ta pochlebiała mu i niepokoiła go zarazem. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że taki światowiec i intelektualista jak generał Peckem musi pochwalać palenie w cygarniczce, mimo że spotykali się niezbyt często, co z drugiej strony nie było znów takie złe, przyznawał z ulgą pułkownik Cathcart, bo przecież generał Peckem mógł nie pochwalać palenia w cygarniczce. Ilekroć targały nim podobne wątpliwości, pułkownik Cathcart dusił w sobie szloch i miał ochotę wyrzucić to świństwo, ale powstrzymywało go niezłomne przekonanie, że cygarniczka niewątpliwie przydaje jego męskiej, marsowej postaci szlachetnego blasku wykwintnego heroizmu, ukazując go w niezwykle korzystnym świetle na tle wszystkich pozostałych pułkowników armii amerykańskiej, z którymi współzawodniczył. Chociaż… czy mógł być tego pewien?

Pułkownik Cathcart zajmował się takimi problemami niestrudzenie, dniami i nocami z najwyższym oddaniem i napięciem opracowując taktykę, która miała służyć jego dalszej karierze. Był swoim własnym sarkofagiem, śmiałym i nieomylnym dyplomatą, który ciągle lżył siebie samego ze wstrętem za wszystkie zaprzepaszczone okazje i ze skruchą tłukł głową o ścianę z powodu błędów, jakie popełnił. Był napięty, drażliwy, zgorzkniały i zadowolony z siebie. Był mężnym oportunistą, który rzucał się żarłocznie na każdą szansę, jaką mu znalazł pułkownik Korn, a zaraz potem drżał w czarnej rozpaczy na myśl o możliwych konsekwencjach. Zachłannie zbierał plotki i gromadził pogłoski. Wierzył wszystkiemu, co usłyszał, ale do niczego nie miał zaufania. Bez przerwy z napięciem wyczekiwał najmniejszego sygnału niezwykle wyczulony na nie istniejące układy i powiązania. Był człowiekiem dobrze poinformowanym, który stale za wszelką cenę starał się dowiedzieć, co się dzieje. Był samochwałą, nieustraszonym brutalem wpadającym w rozpacz z powodu okropnych, niewybaczalnych kompromitacji w oczach różnych osobistości, które ledwie wiedziały o jego istnieniu.

Wszyscy go prześladowali. Pułkownik Cathcart wytężając cały swój spryt żył w niepewnym, arytmetycznym świecie chwały i hańby, w świecie wyimaginowanych tryumfalnych zwycięstw i wyimaginowanych katastrofalnych klęsk. W tej samej godzinie przeskakiwał od przygnębienia do euforii, wyolbrzymiając fantastycznie wspaniałość swoich zwycięstw i przeceniając tragiczne rozmiary swoich klęsk. Nikomu nigdy nie udało się go zaskoczyć. Jeżeli tylko doszła go wieść, że widziano, jak generał Dreedle lub generał Peckem uśmiechnął się, zmarszczył albo nie zrobił żadnej z tych rzeczy, nie zaznał spokoju, dopóki nie znalazł logicznej interpretacji tego faktu, i rozwodził się nad tym bez końca, dopóki pułkownik Korn nie wytłumaczył mu, żeby się nie przejmował.

Pułkownik Korn był lojalnym, niezastąpionym sojusznikiem i działał pułkownikowi Cathcartowi na nerwy. Pułkownik Cathcart ślubował wieczystą wdzięczność pułkownikowi Kornowi za jego genialne pomysły i wściekał się na niego, kiedy pomyślał, że mogą one spalić na panewce. Pułkownik Cathcart miał dług wdzięczności wobec pułkownika Korna i nie lubił go ani trochę. Dwaj pułkownicy bardzo się przyjaźnili. Pułkownik Cathcart zazdrościł pułkownikowi Komowi inteligencji i często musiał sobie przypominać, że pułkownik Korn jest zaledwie podpułkownikiem, mimo iż jest prawie o dziesięć lat od niego starszy, i że studiował na uniwersytecie stanowym. Pułkownik Cathcart ubolewał, że nieszczęsny los zesłał mu nieocenionego zastępcę w postaci kogoś tak pospolitego jak pułkownik Korn. Czuł się upokorzony zależnością od kogoś, kto skończył tylko uniwersytet stanowy. Jeżeli już ktoś musiał zostać jego prawą ręką, lamentował pułkownik Cathcart, to mógł to przynajmniej być ktoś bogaty i dobrze ułożony, ktoś z lepszej rodziny i bardziej dojrzały niż pułkownik Korn, ktoś, kto do marzeń pułkownika Cathcarta o szlifach generalskich miałby mniej frywolny stosunek niż ten, o jaki pułkownik Cathcart podejrzewał pułkownika Korna.

Pułkownik Cathcart tak rozpaczliwie chciał być generałem, że gotów był wykorzystać w tym celu wszystko, nawet religię, i pewnego przedpołudnia, w kilka dni po tym, jak podniósł liczbę obowiązkowych akcji bojowych do sześćdziesięciu, wezwał do siebie kapelana i wskazał energicznym ruchem tygodnik “The Saturday Evening Post" rozłożony na biurku. Pułkownik miał gąbczastą, obwisłą dolną wargę, a szeroko rozpięty kołnierz wojskowej koszuli odsłaniał cień czarnego, szczeciniastego zarostu na jego mlecznobiałej szyi. Należał do ludzi, którzy się nie opalają, i unikał słońca, jak tylko mógł, żeby nie doznać oparzeń. Pułkownik był więcej niż o głowę wyższy od kapelana i przeszło dwukrotnie szerszy, i wobec jego rozdętego, przytłaczającego autorytetu kapelan czuł się wątły i chorowity.

– Niech pan spojrzy, kapelanie – polecił mu pułkownik Cathcart, wsuwając papierosa do swojej cygarniczki i rozpierając się w obrotowym fotelu za biurkiem. – Chciałbym wiedzieć, co pan o tym sądzi.

Kapelan posłusznie spojrzał na rozłożone pismo i zobaczył artykuł wstępny na temat amerykańskiej grupy bombowej w Anglii, w której kapelan przed każdą akcją odmawiał modlitwę w pokoju odpraw. Kapelan omal nie rozpłakał się ze szczęścia, kiedy zrozumiał, że pułkownik nie będzie na niego wrzeszczał. Nie rozmawiali ze sobą od owego burzliwego wieczoru, kiedy pułkownik Cathcart wyrzucił go z klubu oficerskiego na polecenie generała Dreedle po tym, jak Wódz White Halfoat strzelił w pysk pułkownika Moodusa. Kapelan obawiał się początkowo, że pułkownik chce mu udzislić nagany za to, iż poprzedniego dnia wieczorem znowu bez pozwolenia poszedł do klubu. Poszedł tam z Yossarianem i Dunbarem, którzy zjawili się nieoczekiwanie w jego namiocie na polance, żeby go wziąć ze sobą. Mimo lęku, jaki w nim budził pułkownik Cathcart, wolał mu się narazić, niż odrzucić miłe zaproszenie dwóch nowych przyjaciół, których poznał zaledwie przed kilkoma tygodniami podczas jednej z wizyt w szpitalu i którzy tak skutecznie osłaniali go przed tysięcznymi problemami natury towarzyskiej, wynikającymi z jego obowiązków służbowych, nakazujących mu żyć w jak największej przyjaźni z przeszło dziewięcioma setkami nieznajomych oficerów, podoficerów i szeregowych, traktujących go jak piąte koło u wozu.

Kapelan przywarł wzrokiem do stronicy pisma. Studiował po dwakroć każde zdjęcie i uważnie wczytywał się w podpisy, przygotowując sobie odpowiedź pełnym zdaniem, które powtórzył w myśli i poprawił wiele razy, zanim wreszcie zdobył się na odwagę, żeby je wypowiedzieć.

– Uważam, że odmawianie modlitwy przed każdą akcją jest praktyką wysoce moralną i zasługującą na pochwałę – zaproponował nieśmiało i czekał.

– Tak – powiedział pułkownik – ale chciałbym wiedzieć, czy pan uważa, że to da u nas pozytywne rezultaty.

– Tak, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan po chwili. – Myślę, że tak.

– Wobec tego chciałbym spróbować. – Ciężkie, mączyste policzki pułkownika zabarwiły się nagle różowymi plamami entuzjazmu. Zerwał się na nogi i w podnieceniu zaczął chodzić po pokoju. – Niech pan popatrzy, jak to pomogło tym ludziom w Anglii. Tu jest zdjęcie pułkownika, którego kapelan organizuje modlitwy przed każdą akcją. Skoro modlitwy pomogły jemu, to powinny pomóc i nam. Może, jeżeli będziemy się modlić, to i moje zdjęcie zamieszczą w “The Saturday Evening Post".

Pułkownik usiadł z powrotem i uśmiechnął się z rozmarzeniem do swoich myśli. Kapelan nie miał pojęcia, co powinien-tełaz zrobić. Kiedy tak stał z wyrazem zadumy na długiej, bladej twarzy, jego wzrok zatrzymał się na wysokich koszach czerwonych, dorodnych pomidorów, które stały w rzędach pod wszystkimi ścianami namiotu. Udawał, że zastanawia się nad odpowiedzią, ale po chwili zdał sobie sprawę, że wpatruje się w całe rzędy koszy z czerwonymi, dorodnymi pomidorami, i tak go zaintrygowało zagadnienie, co robią kosze pełne czerwonych, dorodnych pomidorów w biurze dowódcy grupy, że całkowicie zapomniał o dyskusji na temat modlitw.

– Chciałby pan kupić pomidorów? – wtrącił pułkownik Cathcart tonem towarzyskiej dygresji. – Przyjechały prosto z farmy, którą pułkownik Korn i ja mamy w górach. Mogę panu odstąpić po cenach hurtowych.

– Ależ nie, panie pułkowniku. Dziękuję.

– Nic nie szkodzi – zapewnił go pułkownik łaskawie. – Nie musi pan. Milo chętnie złapie wszystko, co wyprodukujemy. Te zerwano zaledwie wczoraj. Niech pan spojrzy, jędrne i dojrzałe, jak piersi młodych dziewcząt.

Kapelan stanął w pąsach i pułkownik natychmiast zorientował się, że popełnił błąd. Opuścił głowę zażenowany, jego toporna twarz płonęła wstydem. Czuł, że palce u rąk ma grube i nieposłuszne. Wezbrała w nim paląca nienawiść do kapelana za to, że jest kapelanem i że uwaga, która w każdej innej sytuacji zostałaby uznana za dowcipną i wytworną, nabrała cech grubej niezręczności. Bezskutecznie usiłował znaleźć jakieś wyjście z katastrofalnie niezręcznej dla nich obu sytuacji. Wyjścia nie znalazł, ale przypomniał sobie, że kapelan jest tylko kapitanem i natychmiast wyprostował się z gniewnym sapnięciem. Twarz ściągnęła mu się wściekłością na myśl, że dał się wciągnąć w upokarzającą sytuację komuś, kto będąc prawie jego rówieśnikiem ma zaledwie stopień kapitana, i mszcząc się zwrócił się do kapelana z wyrazem tak morderczej wrogości, że pod tym ugięły się nogi. Pułkownik z sadyzmem ukarał go długim, przeszywającym, złowrogim, jadowitym, milczącym spojrzeniem.

– Mówiliśmy o czymś zupełnie innym – przypomniał po chwili kapelanowi zjadliwie. – Nie o jędrnych, dojrzałych piersiach pięknych młodych dziewcząt, ale o czymś zupełnie innym. Mówiliśmy o zorganizowaiu modlitw w pokoju odpraw przed każdą akcją bojową. Czy widzi pan jakieś przeszkody?

– Nie, panie pułkowniku – wyjąkał kapelan.

– W takim razie zaczniemy jeszcze dziś po południu. – Wrogość pułkownika słabła stopniowo, w miarę tego jak przechodził do szczegółów. – Chciałbym, aby pan dobrze się zastanowił nad doborem modlitw. Nie chcę nic ciężkiego ani smutnego. Ma to być coś lekkiego i błyskotliwego, coś, co wprawi chłopców w dobry nastrój. Rozumie pan? Nic z tych rzeczy w rodzaju “królestwa Bożego" czy “cienia śmierci". To zbyt ponure. Dlaczego robi pan taką kwaśną minę?

– Przepraszam, panie pułkowniku – zająknął się kapelan. – Ale właśnie myślałem o psalmie dwudziestym trzecim.

– Jak to idzie?

– To jest właśnie ten, o którym pan pułkownik wspomniał. “Pan mię rządzi, a ninaczem mi schodzić nie będzie".

– To jest właśnie ten, o którym wspomniałem. Odpada. Co pan ma jeszcze?

– “Wybaw mię, Boże; boć weszły wody aż do duszy mojej".

– Wody odpadają – postanowił pułkownik przedmuchując głośno cygarniczkę, z której przed chwilą wybił niedopałek do popielniczki z polerowanego mosiądzu. – Może coś z muzyką? Może o tych “muzyckich naczyniach na wierzbach"?

– Tam są rzeki babilońskie, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan. – “…tameśmy siedzieli i płakali, gdyśmy wspominali na Syjon".

– Syjon? Zostawmy to w takim razie. Ciekawe, skąd on się tam w ogóle wziął. Czy nie ma pan czegoś wesołego, co nie wspomina o wodach, cieniach i Bogu? W miarę możności wolałbym w ogóle unikać tematów religijnych.

– Żałuję bardzo, panie pułkowniku – powiedział kapelan przepraszającym tonem – ale prawie wszystkie znane mi modlitwy mają nastrój raczej poważny i przynajmniej mimochodem wspominają o Bogu.

– No to postarajmy się o jakieś nowe. Moi ludzie i tak skarżą się, że wysyłam ich na akcje, więc po co ich jeszcze drażnić Bogiem, Śmiercią i Rajem? Dlaczego nie mielibyśmy spróbować bardziej pozytywnego podejścia? Czy nie możemy modlić się o coś dobrego, na przykład o bardziej precyzyjne bombardowanie?

– Myślę, że tak, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan z wahaniem. – Jeżeli tylko o to panu chodzi, to ja jestem właściwie zbyteczny. Pan pułkownik może to zrobić sam.

– Wiem, że mogę – uciął pułkownik cierpko – ale od czego mam pana? Mogę też sam robić zakupy, ale od tego jest Milo, i dlatego on kupuje żywność dla wszystkich grup stacjonujących w okolicy. Pana obowiązkiem jest dowodzić nami w modlitwie i od dzisiaj będzie pan przed każdą akcją dowodzić nami w modlitwie o bardziej precyzyjne bombardowanie. Czy to jest jasne? Uważam, że bardziej precyzyjne bombardowanie jest celem, o który warto się modlić. W ten sposób wszyscy zdobędziemy uznanie w oczach generała Peckema. Generał Peckem jest zdania, że zdjęcia lotnicze wyglądają znacznie lepiej, kiedy bomby wybuchają blisko siebie.

– Generał Peckem, panie pułkowniku?

– Tak jest, kapelanie – potwierdził pułkownik i roześmiał się dobrotliwie na widok zdziwienia kapelana. – Nie chciałbym, aby to się rozniosło, ale wygląda na to, że generał Dreedle ostatecznie odchodzi i na jego miejsce przyjdzie generał Peckem. Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko temu. Generał Peckem jest bardzo odpowiednim człowiekiem i myślę, że wszystkim nam będzie lepiej po jego rozkazami. Z drugiej strony może do tego nie dojść i generał Dreedle pozostanie. Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko temu, ponieważ generał Dreedle jest także bardzo odpowiednim człowiekiem i myślę, że wszystkim nam będzie lepiej również pod jego rozkazami. Mam nadzieję, że zachowa to pan dla siebie. Nie chciałbym, żeby któryś z nich pomyślał, że popieram drugiego.

– Tak jest, panie pułkowniku.

– Wszystko to ładnie – zawołał pułkownik i wstał w dobrym humorze – ale za te pogwarki nie napiszą o nas w “The Saturday Evening Post", prawda, kapelanie? Zastanówmy się teraz nad ustaleniem procedury. Nawiasem mówiąc, ani słowa o tym pułkownikowi Kornowi. Jasne?

– Tak jest, panie pułkowniku.

Pułkownik Cathcart zaczął przechadzać się w zamyśleniu wąskimi przejściami pomiędzy koszami dorodnych pomidorów, biurkiem i krzesłami na środku pokoju.

– Myślę, że będzie pan musiał czekać na zewnątrz do końca odprawy, ponieważ wszystkie informacje są tajne. Może się pan wślizgnąć w momencie, gdy major Danby uzgadnia zegarki. Myślę, że dokładny czas nie jest tajny. Zarezerwujemy dla pana w programie mniej więcej półtorej minuty. Czy półtorej minuty wystarczy?

– Tak jest, panie pułkowniku. Pod warunkiem, że to nie obejmuje czasu na wypuszczenie z pokoju ateistów i wpuszczenie szeregowych i podoficerów.

Pułkownik Cathcart stanął jak wryty.

– Jakich ateistów? – ryknął dotknięty do żywego pułkownik, w mgnieniu oka przybierając wojowniczą postawę świętego oburzenia. – W mojej jednostce nie ma ateistów! Czy ateizm nie jest karalny?

– Nie, panie pułkowniku.

– Nie? – zdziwił się pułkownik. – W takim razie jest chyba antyamerykański?

– Nie jestem pewien, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan.

– A ja jestem! – oświadczył pułkownik. – Nie mam zamiaru przerywać naszych modłów po to tylko, żeby dogodzić bandzie parszywych ateistów. U mnie nie będą mieli żadnych szczególnych względów. Mogą zostać i modlić się razem z nami. I co pan tam wspomniał o szeregowcach i podoficerach? Cóż, u diabła, mają tu do rzeczy szeregowcy?

Kapelan poczuł, że się czerwieni.

– Przepraszam, panie pułkowniku. Sądziłem, że zechce pan, aby szeregowcy i podoficerowie byli obecni na modlitwie, skoro biorą udział w tej samej akcji.

– Nie, nie zechcę. Mają przecież chyba swojego Boga i swojego kapelana?

– Nie, panie pułkowniku.

– Co pan wygaduje? Czy to znaczy, że oni modlą się do tego samego Boga co my?

– Tak jest, panie pułkowniku.

– I on ich wysłuchuje?

– Tak sądzę, panie pułkowniku.

– Niech mnie diabli porwą – zauważył pułkownik i aż prychnął zdziwiony i rozbawiony. Zaraz jednak mina mu zrzedła i nerwowym ruchem przejechał dłonią po swoich krótkich, czarnych, siwiejących kędziorach. – Czy naprawdę pan sądzi, że wpuszczenie szeregowców to dobry pomysł? – spytał zafrasowany.

– Uważam, że to byłoby właściwe rozwiązanie, panie pułkowniku.

– A ja wolałbym ich nie wpuszczać – wyznał pułkownik i zaczął w gniewie trzaskać kostkami palców, chodząc w tę i z powrotem po namiocie. – Nie chciałbym, żeby pan mnie źle zrozumiał. Wcale nie uważam, że wszyscy szeregowcy i podoficerowie są brudni, ordynarni i gorsi od nas. Po prostu nie wystarczy tam dla wszystkich miejsca. Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby szeregowcy nie spoufalali się

Z oficerami w pokoju odpraw. Moim zdaniem, spędzają aż za dużo czasu razem w samolotach. Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są szeregowcami, rozumie pan, ale jak na mój gust nie powinno się im pozwalać na więcej. Powiedzmy sobie szczerze, kapelanie, nie chciałby pan, żeby pańska siostra wyszła za szeregowca lub podoficera, prawda?

– Moja siostra jest podoficerem, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan.

Pułkownik znowu stanął jak wryty i zmierzył kapelana ostrym spojrzeniem, żeby się upewnić, czy ten nie kpi z niego.

– Co pan chce przez to powiedzieć, kapelanie? Czy to miał być dowcip?

– Ależ nie, panie pułkowniku – wyjaśnił kapelan pośpiesznie, z wyrazem bolesnego zakłopotania. – Ona jest starszym sierżantem w piechocie morskiej.

Pułkownik nigdy nie lubił kapelana, a teraz poczuł do niego odrazę i nieufność. Doznał ostrego przeczucia niebezpieczeństwa i zadał sobie pytanie, czy kapelan również nie spiskuje przeciwko niemu, czy jego pościągliwy, niewinny sposób bycia nie jest czasem złowieszczą maską ukrywającą nienasyconą ambicję człowieka w głębi duszy przebiegłego i pozbawionego skrupułów. Było coś dziwnego w postaci kapelana i pułkownik wkrótce wykrył, na czym to polega. Kapelan stał sztywno na baczność, gdyż pułkownik zapomniał dać mu komendę spocznij. Niech sobie tak postoi, pomyślał pułkownik mściwie, żeby pokazać, kto tu rządzi, i żeby nie narazić się na utratę twarzy przez przyznanie się do błędu.

Przyciągany hipnotyczną siłą pułkownik Cathcart podszedł do okna z ciężkim, tępym spojrzeniem ponurej zadumy. Od szeregowców zawsze można oczekiwać najgorszego, uznał. W żałobnym zasępieniu spojrzał w dół, na strzelnicę do rzutków, którą zbudował dla oficerów ze swego sztabu, przypominając sobie upokarzającą scenę, kiedy to generał Dreedle udzielił mu bezlitosnej reprymendy w obecności pułkownika Korna i majora Danby'ego i kazał mu udostępnić strzelnicę wszystkim oficerom i szeregowcom z personelu bojowego. Strzelnica do rzutków była plamą na jego honorze, musiał przyznać pułkownik Cathcart. Był święcie przekonany, że generał Dreedle nigdy o tym nie zapomni, chociaż z drugiej strony był pewien, że generał Dreedle o wszystkim zapomniał, co było w najwyższym stopniu niesprawiedliwe, biadał pułkownik Cathcart, gdyż sam pomysł zbudowania strzelnicy powinien się stać liściem do jego wieńca sławy, mimo że stał się taką plamą na honorze. Pułkownik Cathcart nie był w stanie ocenić, ile zyskał czy stracił na tej cholernej strzelnicy, i żałował, że nie ma przy nim pułkownika Korna, który mógłby ocenić dla niego cały ten epizod i ukoić jego obawy.

Wszystko to było bardzo zagmatwane, bardzo przygnębiające. Pułkownik Cathcart wyjął z ust cygarniczkę, wsunął ją do kieszeni koszuli i w depresji zaczai ogryzać paznokcie obu rąk. Wszyscy byli przeciwko niemu, a cierpiał tym bardziej, że w krytycznej chwili nie było przy nim pułkownika Korna, który by mu pomógł podjąć decyzję w sprawie modlitwy. Nie miał za grosz zaufania do kapelana, który był zaledwie kapitanem.

– Czy sądzi pan – spytał – że bez szeregowych i podoficerów zmniejszą się nasze szansę na uzyskanie pozytywnego efektu?

Kapelan zawahał się czując, że znowu wstępuje na niepewny grunt.

– Tak jest, panie pułkowniku – odpowiedział po chwili. – Można, jak sądzę, przypuścić, że podobne postępowanie może zmniejszyć szansę wysłuchania modłów o bardziej precyzyjne bombardowanie.

– Zupełnie o tym nie pomyślałem! – zawołał pułkownik Cathcart mrugając oczami, które zafalowały jak dwie kałuże. – Myśli pan, że Bóg mógłby nawet ukarać mnie większym rozrzutem bomb?

– Tak jest, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan. – Myślę, że to prawdopodobne.

– W takim razie do diabla z tym – zdecydował pułkownik w przypływie niezależności. – Nie będę organizował tych cholernych modłów po to, żeby jeszcze pogorszyć sprawę. – Pułkownik z pogardliwym parsknięciem usiadł za biurkiem, wsunął do ust pustą cygarniczkę i zapadł na dłuższą chwilę w brzemienne milczenie. – Jak się dobrze zastanowić – powiedział bardziej do siebie niż do kapelana – to wcale nie był najlepszy pomysł, żeby kazać ludziom modlić się do Boga. Redaktorzy z “The Saturday Evening Post" mogą się tym wcale nie interesować.

Pułkownik z żalem rezygnował ze swojego projektu, który był wyłącznie jego dziełem i miał mu dostarczyć jaskrawego dowodu, że potrafi się obejść bez pułkownika Koma. Z drugiej strony był zadowolony, że się pozbył tego projektu, gdyż od początku dręczył go lęk przed uruchomieniem planu nie uzgodnionego z pułkownikiem Kornem. Z jego piersi wyrwało się potężne westchnienie ulgi. Zrezygnowawszy ze swego pomysłu pułkownik urósł we własnych oczach, gdyż uważał, że podjął bardzo mądrą decyzję, a co najważniejsze, podjął ją bez pomocy pułkownika Korna.

– Czy to już wszystko, panie pułkowniku? – spytał kapelan.

– Tak – odpowiedział pułkownik Cathcart. – Chyba że ma pan jeszcze jakieś propozycje.

– Nie, panie pułkowniku. Tylko…

Pułkownik uniósł brwi, jakby się poczuł urażony, i spojrzał na kapelana z pełnym rezerwy niedowierzaniem.

– Tylko co, kapelanie?

– Panie pułkowniku, ludzie są bardzo poruszeni tym, że podniósł pan obowiązkową liczbę lotów do sześćdziesięciu. Prosili mnie, żebym z panem o tym pomówił.

Pułkownik milczał. Twarz kapelana poczerwieniała aż po korzonki jego jasnych włosów. Pułkownik trzymał go tak przez dłuższą chwilę wijącego się z zakłopotania pod nieruchomym, obojętnym, wyzbytym wszelkich uczuć spojrzeniem.

– Niech im pan powie, że jest wojna – poradził wreszcie bezbarwnym głosem.

– Dziękuję, panie pułkowniku, powiem im – odpowiedział kapelan czując przypływ wdzięczności za to, że pułkownik wreszcie się odezwał. – Zastanawiali się, dlaczego nie zażąda pan uzupełnień z tych załóg, które czekają w Afryce, a ich nie puści do kraju.

– To jest kwestia administracyjna – powiedział pułkownik. – Nie ich interes. Niech się pan poczęstuje dorodnym pomidorem – wskazał leniwym gestem. – Śmiało, na mój rachunek.

– Dziękuję, panie pułkowniku. Panie pułkowniku…

– Nie ma o czym mówić. Jak się panu żyje w tym lesie, kapelanie? Czy wszystko gra?

– Tak jest, panie pułkowniku.

– To dobrze. Proszę dać nam znać, gdyby pan czegoś potrzebował.

– Tak jest, panie pułkowniku. Dziękuję, panie pułkowniku. Panie…

– Dziękuję, że pan wpadł, kapelanie. Mam teraz pilną pracę. Niech mi pan da znać, jak pan wymyśli coś, za co napiszą o nas w “The Saturday Evening Post".

– Tak jest, panie pułkowniku.

Kapelan zdobył się na nadludzki wysiłek woli i rzucił się na oślep przed siebie.

– Szczególnie niepokoi mnie stan jednego z bombardierów, panie pułkowniku, Yossariana.

Pułkownik spojrzał, jakby coś sobie niejasno przypominał.

– Kogo? – spytał zaniepokojony.

– Yossariana, panie pułkowniku.

– Yossariana?

– Tak jest, panie pułkowniku. Yossariana. On jest w bardzo złym stanie. Obawiam się, że nie wytrzyma dłużej i może popełnić jakieś szaleństwo.

– Czy to prawda, kapelanie?

– Tak jest, panie pułkowniku. Obawiam się, że tak.

Pułkownik myślał o tym przez dłuższą chwilę w ciężkim milczeniu.

– Niech mu pan powie, żeby miał ufność w Bogu – poradził wreszcie.

– Dziękuję, panie pułkowniku. Powiem mu.

Загрузка...