18 Żołnierz, który wszystko widział podwójnie

Yossarian zawdzięczał zdrowie ćwiczeniom fizycznym na świeżym powietrzu, pracy zespołowej i duchowi sportowemu, gdyż uciekając przed tym wszystkim odkrył po raz pierwszy szpital. Kiedy pewnego popołudnia instruktor wychowania fizycznego w Lowery Field kazał wszystkim wyjść na zajęcia, Yossarian, wówczas jeszcze szeregowy, zgłosił się zamiast tego do izby chorych mówiąc, że boli go w prawym boku.

– Zjeżdżaj stąd – powiedział lekarz dyżurny, który rozwiązywał krzyżówkę.

– Nie możemy kazać mu zjeżdżać – wtrącił się kapral. – Jest nowe zalecenie w sprawie pacjentów z bólami w obrębie jamy brzusznej. Mamy ich trzymać na obserwacji przez pięć dni, bo za dużo tych, którym kazaliśmy zjeżdżać, umierało.

– Dobra – jękną) lekarz – trzymajcie go przez pięć dni na obserwacji, a potem każcie mu zjeżdżać.

Zabrano Yossarianowi ubranie i położono go w sali, gdzie było mu bardzo dobrze, jeżeli tylko nikt w pobliżu nie chrapał. Rano wpadł młody, życzliwy lekarz – Anglik, żeby go spytać o wątrobę.

– Myślę, że to ślepa kiszka – powiedział Yossarian.

– Ślepa kiszka jest do niczego – oświadczył Anglik autorytatywnie. – Jak ci nawali wyrostek, możemy go wyciąć i prawie natychmiast odesłać cię do szeregów. Natomiast przychodząc do nas z wątrobą możesz nas wodzić za nos tygodniami. Wątroba, uważasz, jest dla nas wielką, brzydką tajemnicą. Jeżeli kiedyś jadłeś wątróbkę, to mnie bez trudu zrozumiesz. Wiemy dzisiaj prawie na pewno, że wątroba istnieje, i mamy niejakie pojęcie o tym, jak funkcjonuje, kiedy funkcjonuje tak, jak powinna. Poza tym błądzimy po omacku. Bo cóż to jest wątroba? Mój ojciec, na przykład, umarł na raka wątroby i czuł się doskonale aż do dnia śmierci. Nigdy go nawet nie zabolało. Właściwie to szkoda, bo go nienawidziłem. Na tle zazdrości o matkę, rozumiesz?

– Skąd się tu wziął angielski lekarz wojskowy? – zainteresował się Yossarian.

Oficer wybuchnął śmiechem.

– Opowiem ci o tym, jak przyjdę jutro rano. I wyrzuć ten idiotyczny worek z lodem, zanim umrzesz na zapalenie płuc.

Yossarian nigdy go już więcej nie widział. To była jedna z sympatycznych cech lekarzy w tym szpitalu; żadnego z nich nie oglądało się dwukrotnie. Przychodzili, odchodzili i znikali na zawsze. Nazajutrz rano zamiast Anglika przyszła grupa lekarzy, których widział po raz pierwszy w życiu, żeby go spytać o wyrostek.

– Wyrostek mam w porządku – poinformował ich Yossarian. – Doktor powiedział wczoraj, że to wątroba.

– Może to jest wątroba – powiedział najstarszy stopniem, siwowłosy oficer. – Jaki jest opad?

– Nie robiono mu opadu.

– To proszę natychmiast zrobić. Nie możemy ryzykować z pacjentem w takim stanie. Musimy mieć dokumentację na wypadek zgonu. Doktor zapisał coś w notesie i zwrócił się do Yossariana:

– Na razie przykładajcie nadal worek z lodem. To bardzo ważne.

– Nie mam worka z lodem.

– No to postarajcie się. Musi tu gdzieś być worek na lód. I zawołajcie kogoś, kiedy ból stanie się nie do wytrzymania.

Po dziesięciu dniach nowa grupa lekarzy przyniosła Yossarianowi złą wiadomość: stan jego zdrowia jest doskonały i musi opuścić szpital. Uratował go w ostatniej chwili pacjent z naprzeciwka, który zaczął wszystko widzieć podwójnie. Bez żadnego ostrzeżenia usiadł w łóżku i wrzasnął:

– Widzę wszystko podwójnie!

Pielęgniarka pisnęła, sanitariusz zemdlał. Ze wszystkich stron zbiegli się lekarze z igłami, lampami, rurkami, gumowymi młoteczkami i kamertonami. Inni toczyli bardziej skomplikowane instrumenty na kółkach. Pacjenta dla wszystkich nie wystarczyło, specjaliści więc przepychali się podnieceni, powarkując na kolegów z pierwszego rzędu, żeby się pośpieszyli i dali szansę następnym. Pułkownik z wielkim czołem, w rogowych okularach na nosie pierwszy postawił diagnozę.

– To zapalenie opon mózgowych – zawołał z naciskiem, dając znaki pozostałym lekarzom, aby się odsunęli. – Chociaż Bóg mi świadkiem, że nie ma żadnych podstaw, żeby tak sądzić.

– No to dlaczego wybierać akurat zapalenie opon mózgowych?

– spytał z grzecznym uśmiechem major. – Dlaczego, na przykład, nie ostre zapalenie nerek?

– Dlatego, że jestem specjalistą od zapalenia opon mózgowych, a nie od ostrego zapalenia nerek – odparł pułkownik. – I nie mam zamiaru oddawać go bez walki jakimś nerkarzom. Ja byłem przy nim pierwszy.

W końcu jednak lekarze doszli do porozumienia. Uznali zgodnie, że nie mają pojęcia, co jest żołnierzowi, który widzi wszystko podwójnie, i wywieźli go do innego pokoju, a w stosunku do wszystkich pacjentów z jego sali zarządzili dwutygodniową kwarantannę.

Święto Dziękczynienia spędził Yossarian najspokojniej w szpitalu. Jedynym zgrzytem był indyk na obiad, ale nawet ten był zupełnie niezły. Był to najbardziej racjonalny Dzień Dziękczynienia w jego życiu i poprzysiągł sobie uroczyście, że odtąd wszystkie Święta Dziękczynienia spędzać będzie w klasztornym azylu szpitala. Złamał tę uroczystą przysięgę zaraz w następnym roku, spędzając święta w hotelowym pokoiku na intelektualnej rozmowie z żoną porucznika Scheisskopfa, która na tę okazję zawiesiła sobie na szyi numerki identyfikacyjne Dori Duz i z namaszczeniem wytykała Yossarianowi cyniczny i gruboskórny stosunek do Święta Dziękczynienia, mimo że podobnie jak on nie wierzyła w Boga.

– Jestem zapewne nie gorszą ateistką od ciebie – chwaliła się.

– Niemniej uważam, że mamy wiele powodów do wdzięczności i nie powinniśmy się wstydzić swoich uczuć.

– Wymień choć jedną rzecz, za którą powinienem być wdzięczny

– przeciwstawił się jej apatycznie Yossarian.

Żona porucznika Scheisskopfa umilkła na chwilę, zastanawiając się niepewnie.

– Ja – powiedziała wreszcie.

– Ee, nie wygłupiaj się. Uniosła brwi zdziwiona.

– Nie jesteś wdzięczny za mnie? – spytała. Zmarszczyła się gniewnie, zraniona w swojej dumie. – Nie muszę wcale spać z tobą, wiesz? – powiedziała z lodowatą godnością. – Mój mąż ma całą eskadrę podchorążych, z których każdy z największą radością prześpi się z żoną swojego dowódcy dla dodatkowej emocji, jaką mu to daje.

Yossarian postanowił zmienić temat.

– Nie zmieniaj tematu – powiedział dyplomatycznie. – Założę się, że potrafię wymienić dwie rzeczy, na które można się skarżyć, przeciwko każdej twojej, za którą powinienem być wdzięczny.

– Bądź wdzięczny, że masz mnie – nalegała.

– Jestem wdzięczny, kochanie. Ale jednocześnie jestem nieszczęśliwy, bo nie mogę mieć Dori Duz. Ani setek innych dziewczyn i kobiet, które zobaczę w swoim krótkim życiu, a z którymi nie będę się mógł ani razu przespać.

– Bądź wdzięczny za to, że jesteś zdrów.

– Miej pretensję, że nie zawsze będziesz zdrowa.

– Bądź wdzięczny za to, że w ogóle żyjesz.

– Bądź wściekła, że musisz umrzeć.

– Mogłoby być dużo gorzej – krzyknęła.

– Mogłoby być o całe niebo lepiej – odpowiedział zapalczywie.

– Wymieniasz tylko jeden powód – zaprotestowała. – Mówiłeś, że możesz wymienić dwa.

– I nie mów mi, że Bóg działa w sposób dla nas niepojęty – mówił Yossarian nie zwracając uwagi na jej protesty. – Nie ma w tym nic niepojętego. On nie działa, On się nami bawi. Albo w ogóle o nas zapomniał. Taki jest ten Bóg, o którym tyle mówicie: ciemny chłopek, niezdarny fuszer, bezmyślny, zarozumiały, nieokrzesany ciemniak. Dobry Boże, ile szacunku można żywić do Najwyższej Istoty, która uważała za niezbędne włączyć do swego boskiego planu stworzenia takie zjawiska, jak flegmę i próchnicę zębów? Cóż, u licha, powodowało Jego spaczonym, złośliwym, skatologicznym umysłem, kiedy pozbawił starych ludzi kontroli nad stolcem? Po co, u licha, stworzył ból?

– Ból? – Żona porucznika Scheisskopfa ze zwycięską miną rzuciła się na to słowo. – Ból jest objawem pożytecznym. Ból ostrzega nas o niebezpieczeństwie.

– A kto stworzył niebezpieczeństwa? – spytał Yossarian i roześmiał się zgryźliwie. – Tak, rzeczywiście okazał nam wielką łaskę obdarzając nas bólem! Dlaczego nie może ostrzegać nas za pomocą dzwonka albo któregoś ze swoich chórów niebiańskich? Albo układu zielonych i czerwonych neonowych lampek pośrodku czoła? Każdy znający się na rzeczy producent szaf grających potrafiłby to zrobić. Dlaczego więc On nie mógł?

– Przecież ludzie wyglądaliby śmiesznie z czerwonymi neonami na środku czoła.

– Teraz za to pięknie wyglądają, kiedy wiją się w agonii albo leżą otępiali od morfiny, prawda? Cóż to za kolosalny, nieśmiertelny partacz! Kiedy się pomyśli o Jego potędze i możliwościach, jakie miał, aby zrobić coś naprawdę dobrego, a potem spojrzy na ten bezmyślny, odrażający bałagan, jakiego narobił, Jego nieudolność musi zdumiewać. Premii to on za to nie dostał. Przecież żaden szanujący się przedsiębiorca nie przyjąłby takiego fajtłapy nawet na magazyniera!

Żona porucznika Scheisskopfa pobladła nie wierząc własnym uszom i wpatrywała się w niego przerażona.

– Lepiej nie mów o Nim w ten sposób, kochanie – ostrzegła go ściszonym głosem z przyganą i niechęcią. – Może cię za to ukarać.

– A czy nie dość mnie już karze? – parsknął Yassarian z odrazą.

– Nie, to nie powinno Mu ujść na sucho. Stanowczo nie można Mu puścić płazem wszystkich tych nieszczęść, jakie na nas sprowadził. Kiedyś będzie musiał mi za to zapłacić. Wiem nawet kiedy. Na Sądzie Ostatecznym. Tak, wtedy znajdę się tak blisko Niego, że będę mógł schwycić tego ćwoka za kark i…

– Przestań! Przestań! – krzyknęła nagle żona porucznika Scheisskopfa i zaczęła walić go nieudolnie pięściami po głowie. – Przestań!

Yossarian zasłonił się ramieniem, pozwalając jej przez kilka sekund wyładowywać kobiecą furię, po czym chwycił ją za przeguby i łagodnie, ale stanowczo posadził z powrotem na łóżku.

– Dlaczego, u diabła, tak się denerwujesz? – spytał ze zdziwieniem, skruszony i rozbawiony zarazem. – Myślałem, że nie wierzysz w Boga.

– Nie wierzę – powiedziała wybuchając gwałtownym płaczem.

– Ale Bóg, w którego nie wierzę, jest Bogiem dobrym, sprawiedliwym i miłosiernym, a nie złym i głupim, o jakim ty mówisz. Yossarian roześmiał się i puścił jej ręce.

– Może wprowadzimy nieco więcej swobody religijnej w stosunkach między nami – zaproponował pojednawczo. – Ty możesz nie wierzyć w swojego Boga, a ja nie będę wierzył w swojego. Zgoda?

Był to najbardziej nielogiczny Dzień Dziękczynienia, jaki pamiętał, i tęsknie wracał myślami do błogosławionego okresu czternastodniowej kwarantanny w szpitalu poprzedniego roku. Ale nawet tamta idylla skończyła się nutą tragiczną: Yossarian nadal cieszył się doskonałym zdrowiem, kiedy okres kwarantanny dobiegł końca i oświadczono mu, że ma opuścić szpital i iść na wojnę. Usłyszawszy tę złą wiadomość usiadł w łóżku i krzyknął:

– Widzę wszystko podwójnie!

Na oddziale znowu zrobiło się piekło. Specjaliści zbiegli się do niego ze wszystkich stron i otoczyli go tak ciasnym pierścieniem, że czuł wilgotny podmuch ich nosów nieprzyjemnie muskający najróżniejsze części jego ciała. Myszkowali wąskimi strumieniami światła po jego oczach i uszach, atakowali jego kolana i stopy gumowymi młoteczkami i kamertonami, pobierali mu krew z żył i pokazywali na granicy pola widzenia wszystko, co mieli pod ręką.

Szefem tego zespołu lekarzy był dystyngowany, zatroskany dżentelmen, który podsunął Yossarianowi palec pod nos i spytał:

– Ile palców widzicie?

– Dwa – powiedział Yossarian.

– A teraz ile palców widzicie? – spytał doktor wyciągając dwa palce.

– Dwa – odpowiedział Yossarian.

– A teraz? – spytał doktor nie pokazując ani jednego palca.

– Dwa – odpowiedział Yossarian. Twarz lekarza rozjaśnił uśmiech.

– Na Jowisza, on ma rację – oświadczył tryumfalnie – on rzeczywiście widzi wszystko podwójnie.

Przewieziono Yossariana na wózku do pokoju, w którym leżał ten drugi żołnierz widzący wszystko podwójnie, a pozostałych pacjentów poddano następnej czternastodniowej kwarantannie.

– Widzę wszystko podwójnie! – zawołał żołnierz, który wszystko widział podwójnie, kiedy przywieziono do sali Yossariana.

– Widzę wszystko podwójnie! – zawtórował mu Yossarian równie głośno, z dyskretnym mrugnięciem.

– Ściany! Ściany! – krzyczał żołnierz. – Rozsuńcie ściany!

– Ściany! Ściany! – krzyczał Yossarian. – Rozsuńcie ściany! Jeden z lekarzy udał, że odsuwa ścianę.

– Czy tyle wystarczy? – spytał.

Żołnierz, który wszystko widział podwójnie, skinął słabo głową i opadł na poduszkę. Yossarian też skinął słabo głową, wpatrując się w swego utalentowanego kolegę z wielką pokorą i podziwem. Nie wątpił, że ma przed sobą mistrza. Jego utalentowany kolega był bez wątpienia kimś, od kogo należało się uczyć i starać się mu dorównać. W nocy utalentowany kolega umarł i Yossarian uznał, że ich drogi muszą się rozejść.

– Widzę wszystko pojedynczo! – krzyknął czym prędzej. Nowa grupa specjalistów przycwałowała ze swymi instrumentami do jego łóżka, aby stwierdzić, czy to prawda.

– Ile widzicie palców? – spytał go szef pokazując jeden palec.

– Jeden.

Lekarz pokazał dwa palce.

– A teraz ile widzicie palców?

– Jeden.

Doktor pokazai dziesięć palców.

– A teraz?

– Jeden.

Doktor ze zdumieniem zwrócił się do pozostałych lekarzy.

– On widzi wszystko pojedynczo! – wykrzyknął. – Wyleczyliśmy go.

– W samą porę – oświadczył lekarz, z którym Yossarian znalazł się sam na sam, wysoki, torpedokształtny, sympatyczny mężczyzna z nie golonym kasztanowatym zarostem i z paczką papierosów w kieszonce koszuli, które palił beztrosko jednego po drugim, opierając się o ścianę. – Przyjechali krewni, żeby was zobaczyć. Och, nie martwcie się – dodał ze śmiechem. – Nie wasi krewni. To matka, ojciec i brat tego chłopaka, który umarł. Przyjechali tutaj aż z Nowego Jorku, żeby zobaczyć umierającego żołnierza, i wy nam najlepiej pasujecie.

– Co też pan mówi? – spytał Yossarian podejrzliwie. – Ja przecież nie umieram.

– Ależ oczywiście, że umieracie. Wszyscy umieramy. Do diabła, czy myślicie, że czeka was co innego?

– Ale nie przyjechali do mnie – zaprotestował Yossarian. – Przyjechali zobaczyć swego syna.

– Muszą brać to, co jest. Jeżeli chodzi o nas, to każdy umierający chłopiec jest równie dobry. Albo równie zły. Dla człowieka nauki wszyscy umierający chłopcy są równi. Mam dla was propozycję. Wy pozwolicie im przyjść i popatrzeć na was przez kilka minut, a ja nie powiem nikomu, że symulowaliście bóle wątroby.

Yossarian odsunął się od niego gwałtownie.

– To pan wie?

– Oczywiście, że wiem. Nie jesteśmy tacy głupi. – Doktor roześmiał się przyjaźnie i zapalił kolejnego papierosa. – Jak ktoś może uwierzyć w waszą chorą wątrobę, skoro łapiecie za cycki każdą siostrę, która się do was zbliży? Jeżeli chcecie uchodzić za chorego na wątrobę, to musicie zrezygnować z seksu.

– Bardzo wygórowana cena za to tylko, żeby utrzymać się przy życiu. Dlaczego mnie pan nie wydał, skoro pan wiedział, że symuluję?

– A dlaczego, u diabła, miałbym was wydać? – spytał doktor z błyskiem zdziwienia. – Wszyscy żyjemy w świecie iluzji. Zawsze chętnie podaję pomocną dłoń współkonspiratorom na drodze do przetrwania, pod warunkiem, że oni odpłacą mi tym samym. Ci ludzie przybyli z daleka i nie chciałbym sprawić im zawodu. Mam słabość do starych ludzi.

– Ale oni przyjechali zobaczyć swojego syna.

– Spóźnili się. Może nie zauważą różnicy.

– A jak zaczną płakać?

– Na pewno zaczną płakać. Po to między innymi przyjechali. Będę podsłuchiwał za drzwiami i przyjdę z pomocą, gdyby sytuacja stała się zbyt kłopotliwa.

– Wszystko to wydaje mi się trochę zwariowane – zauważył Yossarian.-A dlaczego właściwie oni chcą patrzeć, jak ich syn umiera?

– Nigdy nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie – przyznał doktor. – Ale zawsze chcą patrzeć. No więc jak? Musicie tylko poleżeć przez kilka minut i trochę poumierać. Co wam szkodzi?

– Dobra – poddał się Yossarian. – Pod warunkiem, że to potrwa tylko kilka minut i że będzie pan czekał za drzwiami. Yossarian zaczął wchodzić w rolę.

– A może by tak dla większego efektu owinąć mnie trochę bandażami.

– Doskonały pomysł – przyklasnął lekarz.

Owinięto Yossariana bandażami. Zespól sanitariuszy zainstalował rolety w oknach i opuścił je do połowy, spowijając pokój przygnębiającym mrokiem. Yossarian zaproponował kwiaty i lekarz wysłał sanitariusza, żeby poszukał dwóch bukiecików przywiędłych kwiatów o silnym i mdlącym zapachu. Kiedy wszystko już było gotowe, kazano Yossarianowi wrócić do łóżka i położyć się. Wtedy wpuszczono gości.

Weszli niepewnie, na palcach, rzucając pokorne spojrzenia, jakby przepraszali za wtargnięcie – przodem boleści wa matka z oj ciem, za nimi brat, krzepki, szeroki w barach marynarz z groźną miną. Mężczyzna i kobieta wkroczyli do pokoju sztywno, ramię przy ramieniu, jakby prosto z ram znanego, choć ezoterycznego rodzinnego dagerotypu. Oboje byli niscy, zasuszeni i dumni. Wyglądali jak zrobieni z żelaza i starej, ciemnej odzieży. Kobieta miała długą, posępną owalną twarz koloru palonej umbry oraz szorstkie, siwiejące czarne włosy rozdzielone surowo pośrodku i zaczesane ascetycznie do tyłu bez jednej fali, loku czy ozdoby. Ponuro zaciskała pomarszczone wargi. Ojciec stał bardzo sztywno, jakby pozował, w wyraźnie za ciasnej dwurzędowej marynarce z watowanymi ramionami. Był barczysty i muskularny na małą skalę i miał na pobrużdżonej twarzy wspaniale zakręcone srebrne wąsy. Kaprawe oczy spoglądały spośród zmarszczek i wyglądało, że czuje się okropnie nieswojo, kiedy tak stał niezręcznie, trzymając czarny pilśniowy kapelusz w spracowanych dłoniach na wysokości szerokich klap marynarki. Bieda i ciężka praca wycisnęła na obojgu piętno niezawinionej krzywdy. Brat wyraźnie szukał zwady. Okrągłą białą czapkę nasunął zawadiacko na bakier, zacisnął pięści i toczył dokoła wzrokiem, w którym błyskała podrażniona napastliwość.

Cała trójka skrzypiąc butami zbliżyła się nieśmiało, ukradkiem, posuwając się krok za krokiem w pogrzebowej grupie, aż doszli do łóżka i stanęli wpatrując się w Yossariana. Zaległo straszliwe, dręczące milczenie i nic nie zapowiadało jego końca. Wreszcie Yossarian, nie mogąc znieść tego dłużej, chrząknął. Pierwszy odezwał się ojciec.

– Wygląda okropnie – powiedział.

– On jest chory, tato.

– Giuseppe – powiedziała matka siadając na krześle i składając żylaste dłonie na podołku.

– Nazywam się Yossarian – powiedział Yossarian.

– On się nazywa Yossarian, mamo. Yossarian, poznajesz mnie? To ja, twój brat John. Czy wiesz, kto ja jestem?

– Jasne, że wiem. Jesteś mój brat John.

– Poznaje mnie! Tato, on mnie poznał! Yossarian, to jest tato. Przywitaj się z tatą.

– Dzień dobry, tato.

– Dzień dobry, Giuseppe.

– Tato, on się nazywa Yossarian.

– Wciąż myślę o tym, jak on okropnie wygląda.

– On jest bardzo chory, tato. Lekarz mówi, że on umrze.

– Nie jestem pewien, czy można wierzyć temu lekarzowi-powiedział ojciec. – Wiesz, jacy to krętacze.

– Giuseppe – powtórzyła matka cichym drżącym akordem tłumionego bólu.

– Mamo, on się nazywa Yossarian. Pamięć już ją zaczyna zawodzić. Jak ci tu jest, mały? Czy traktują cię przyzwoicie?

– Przyzwoicie – odpowiedział Yossarian.

– To dobrze. Nie pozwól sobą pomiatać. Nie jesteś gorszy od innych tylko dlatego, że jesteś Włochem. Masz takie same prawa jak wszyscy.

Yossarian skrzywił się i zamknął oczy, żeby nie patrzeć na swojego brata Johna. Poczuł, że robi mu się niedobrze.

– Spójrzcie tylko, jak on okropnie wygląda – zauważył ojciec.

– Giuseppe – powiedziała matka.

– Mamo, on się nazywa Yossarian – przerwał jej niecierpliwie brat. – Nie pamiętasz?

– Nic nie szkodzi – przerwał mu Yossarian. – Może do mnie mówić Giuseppe, jeżeli chce.

– Giuseppe – powiedziała matka.

– Nie przejmuj się, Yossarian – powiedział brat. – Wszystko będzie dobrze.

– Nie przejmuj się, mamo – powiedział Yossarian. – Wszystko będzie dobrze.

– Czy był u ciebie ksiądz? – zainteresował się brat.

– Był – skłamał Yossarian, znów krzywiąc się jakby z bólu.

– To dobrze – uznał brat. – To dobrze, że masz tu wszystko, co ci się należy. Przyjechaliśmy aż z Nowego Jorku. Baliśmy się, że nie zdążymy.

– Na co?

– Że nie zdążymy cię zobaczyć przed śmiercią.

– A co to za różnica?

– Nie chcieliśmy, żebyś umarł sam.

– A co to za różnica?

– Chyba zaczyna bredzić – powiedział brat. – Powtarza w kółko to samo.

– To bardzo dziwne – odpowiedział ojciec. – Przez cały czas myślałem, że on się nazywa Giuseppe, a teraz nagle okazuje się, że on się nazywa Yossarian. Bardzo dziwne.

– Mamo, pociesz go. Powiedz mu coś, co go podniesie na duchu.

– Giuseppe.

– To nie jest Giuseppe, mamo. To jest Yossarian.

– A co to za różnica? – odpowiedziała matka tym samym żałobnym tonem, nie podnosząc wzroku. – On umiera.

Jej zapuchnięte oczy zaszły łzami i rozpłakała się, kołysząc się powoli w tył i w przód na krześle, a jej dłonie leżały na kolanach jak strącone ćmy. Yossarian bał się, że zaraz zacznie zawodzić. Ojciec i brat również zaczęli płakać. Yossarian nagle uświadomił sobie, dlaczego oni wszyscy płaczą, i też się rozpłakał. Jakiś lekarz, którego Yossarian widział po raz pierwszy w życiu, wszedł do pokoju i powiedział odwiedzającym uprzejmie, że muszą już iść. Ojciec wyprostował się do pożegnania.

– Giuseppe – zaczął oficjalnie.

– Yossarianie – poprawił go syn.

– Yossarianie – powiedział ojciec.

– Giuseppe – sprostował Yossarian.

– Wkrótce umrzesz.

Yossarian znów się rozpłakał. Lekarz spiorunował go wzrokiem i Yossarian powstrzymał łzy.

Ojciec mówił uroczyście, ze spuszczoną głową:

– Kiedy będziesz rozmawiał z tym na górze, chcę, żebyś Mu powiedział coś ode mnie. Powiedz Mu, że to nie jest w porządku, kiedy młodzi muszą umierać. Mówię poważnie. Powiedz Mu, że skoro już ludzie muszą umierać, to niech umierają, kiedy są już starzy. Chcę, żebyś Mu to powtórzył. Myślę, że On nie wie, że to nie jest w porządku, bo mówią, że On jest dobry, a to dzieje się już od dawna. Dobrze?

– I nie pozwól sobą pomiatać – poradził mu brat. – Nie będziesz w niebie gorszy od innych tylko dlatego, że jesteś Włochem.

– Ubieraj się ciepło – powiedziała matka, która jakby się domyślała.

Загрузка...