ROZDZIAŁ 9

Jim ściągnął koc z łóżka w sypialni Valerie i okrył nim jej ramiona. Susan uśmiechnęła się do niego i dotknęła jego dłoni. Miała lodowate palce. W ogóle zdawała się roztaczać wokół siebie mroźną aurę, jak gdyby dopiero co wyszła z chłodni. Jej oczy wszakże były pełne ciepła, nie próbowała też ukryć swej nagości.

Dotknęła go i Jim poczuł to. Nie była widmem, była prawdziwa.

– Będziesz musiała się przesunąć – powiedział. Pomógł jej wstać i wyjść ze sterty zrzuconego ciała, które było niegdyś Valerie. Jej stopy wydały lepki, mlaszczący dźwięk, który Jim zapamiętać miał po kres swych dni. – Proszę… usiądź tutaj. Muszę coś z tym zrobić.

Susan posłusznie usiadła w jednym z foteli, uśmiechając się do niego.

– Nie jesteś zaskoczony moim widokiem?

– Zaskoczony? Sam nie wiem, jak najlepiej określić mój obecny stan. Nawet nie wierzę, że to dzieje się naprawdę.

– Oczywiście, że tak. Chyba nie myślisz, że jestem złudzeniem, co?

Jim zdjął okulary i spojrzał na nią wnikliwie.

– Czy ty naprawdę jesteś Susan? – zapytał ją. – A może wciąż jesteś Valerie? Nie pojmuję tego, co się tu stało.

– Wróciłam, Jim, to wszystko. Byłam martwa, ale teraz wróciłam.

– Czyli jesteś Susan? Ale… jak się tu dostałaś? Co z Valerie?

– Powłoka to jedynie powłoka. Liczy się wyłącznie duch.

– A więc gdzie jest teraz duch Valerie?

– Złościsz się na mnie, Jim – zmarszczyła się Susan. – Dlaczego jesteś zły?

– Nie jestem zły – Jim uniósł ramiona ku górze w geście rozpaczy. – Jestem zdezorientowany, to wszystko. Zdez-Drientowany i przerażony. Daj spokój, Susan, wróciłaś do nnie, lecz nie weszłaś przez drzwi, prawda? Kobieta roz-wysnęła się na strzępy i pojawiłaś się ty.

Susan przyłożyła palec do ust, jak gdyby nakazywała mu rrilczenie.

– Valerie jest szczęśliwa… nie martw się o nią.

– Szczęśliwa? Zabiłaś ją. Wypatroszyłaś jak królika.

– Zawsze umiałeś pięknie się wyrażać, Jim. Ale uwierz ii, że będzie bardzo zadowolona. Udaje się do miejsca rzepełnionego spokojem. Spokojem i ciszą.

– A co ze mną? – Jim zdawał sobie sprawę, że ogarnia) furia, potrafił się jednak opanować. Był szczęśliwy, że iowu ją widzi, a zarazem wstrząśnięty i poruszony tym, co: wydarzyło. Krzyk był jedynym sposobem na wyrażenie zuć.

– Jim… nie gryź się. Wszystko skończy się dobrze. Wiem, masz kłopoty, i wróciłam, aby ci pomóc.

– Kłopoty? Mam kłopoty, owszem. Siedzę w miesz-niu Valerie. jej skóra wala sie po dywanie, a na kanapie uje krew. Do tego jeszcze ty! Co ja teraz mam zrobić, licha?

– Posprzątać ten bałagan, ma się rozumieć – odparła Susan z niesamowitym spokojem. – Valerie mieszkała samotnie, prawda? Miała jakichś krewnych?

– Co? Nie… żadnych krewnych. Kiedyś miała narzeczonego, lecz zmarł. Potem… cóż, była bardzo samotną osobą. Przez jakiś czas spotykała się z George'em Babourisem, ale sama znasz George'a. Człowiek szybko ma dosyć taromasalata i muzyki bouzouki.

– A więc nie musisz nikomu tłumaczyć, gdzie też mogła się podziać?

Jim spływał potem. Otarł czoło wierzchem dłoni.

– Lepiej to uprzątnę – stwierdził. – Robi mi się od tego niedobrze.

Przyniósł z kuchni wielki worek z zielonej folii i szufelkę. Przycupnął obok szczątków Valerie i zaczął zdrapywać je z dywanu i przerzucać do worka. Ślizgały się i falowały, i choć posługiwał się szufelką, z trudem to wytrzymywał. Najgorsza była jej twarz. Bardziej przypominała lateksową maskę na Halloween niż twarz prawdziwej kobiety, lecz na górnej wardze wciąż jeszcze dawało się rozróżnić pieprzyk Valerie.

Susan siedziała zawinięta w koc, obserwując go. Kiedy zaczął zbierać krew gąbką i wyżymać ją do wiadra, znikąd pojawił się kot niegdyś noszący imię Tibbles. Wybiegł ukradkiem zza kanapy i stanął przy Susan, pocierając głową o jej łydkę. Jim zerknął na nich i przyszło mu na myśl, że oboje ani trochę nie należą już do niego.

Pracował przez prawie godzinę, zanim uznał, że wszystkie zauważalne ślady tego, co wydarzyło się w mieszkaniu Valerie, zostały usunięte. Wiedział, że nigdy nie będzie w stanie usunąć mikrośladów, na wypadek gdyby policja kiedykolwiek postanowiła przeprowadzić kompletne dochodzenie.

Ale liczył na to, że do czegoś podobnego nigdy nie dojdzie. W ostatnim roku swego życia Valerie prawie z nikim się nie widywała, z wyjątkiem jedynie Jima i paru innych sąsiadów. Było to tragiczne, lecz nikt nie powinien zauważyć jej zniknięcia.

Otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. U gospodarza domu paliło się światło, ale poza tym niczego nie dostrzegł. Jedyne źródło dźwięku stanowiła automatyczna sprzątaczka, gwiżdżąca i bulgocząca przy basenie. Skinął na Susan, ona zaś podeszła do niego. Wciąż jeszcze bił od niej chłód, choć nie tak przenikliwy jak pierwotnie.

– Idź do mojego mieszkania – polecił jej. – Drzwi nie są zamknięte. Znajdź sobie w szafie koszulę i dżinsy. Albo szorty, jeśli wolisz. Uwinę się szybko.

Pocałowała go. Potem pobiegła boso po schodach do góry, a kot pogalopował w ślad za nią. Na całe szczęście Myrlin, który za swój osobisty obowiązek uważał obserwowanie podestu drugiego piętra i odnotowywanie każdej przechodzącej przezeń osoby, wybrał się na randkę. Jim dźwignął z podłogi worek kryjący szczątki Valerie. Zamknął za sobą drzwi i zniósł worek na parking. Otworzył bagażnik swego samochodu i włożył do niego swój ciężar. Worek osunął się na zapasowe koło, chybocząc się ohydnie.

– Wybacz mi, Valerie – szepnął. – Jeżeli to ja cię do tego doprowadziłem… naprawdę przepraszam.

Zamknął bagażnik i wszedł na górę. Przed drzwiami zawahał się na moment, zanim je otworzył. Susan wyłoniła się z sypialni, ubrana w jedną z jego kraciastych koszul i lewisy o podkasanych nogawkach, przewiązane wokół bioder krawatem. Kot niegdyś noszący imię Tibbles nie odstępował jej na krok, w niemalże nienaturalny sposób. jak gdyby był jej strażnikiem.

– No, widzę, że znalazłaś coś do ubrania – bąknął Jim. Tylko to przyszło mu do głowy.

Susan stanęła przed nim.

– Nie musisz się mnie obawiać, Jim. To tylko ja – powiedziała.

Dotknął jej włosów, były równie miękkie jak zawsze. Policzek Susan wydawał się ciepły, więc musnął go koniuszkami palców.

– To nie jest łatwe. Zapewne pamiętasz, że widziałem twoją śmierć.

– Nie pamiętam. Przypominam sobie, że wyszłam przed tamten hotel w Arizonie, szukając Catherine Biały Ptak. Potem znalazłam się nigdzie.

– Mówiąc nigdzie…

– Po prostu nigdzie. Tam jest ciemno. Jakby kosmos bez gwiazd. Jim usiadł na swej wytartej kanapie.

– Nie potrafię sobie tego poukładać. Widywałem już dziwne rzeczy, Susan… ale to…

Położyła mu dłoń na głowie i delikatnie przygładziła włosy. Nie był pewien, czy to uczucie sprawia mu przyjemność, czy też napawa go przerażeniem.

– Jim… po śmierci jest ciemno. Ale nic w tym strasznego. Czuje się jedynie spokój i wspaniałą ulgę, że wszystko nareszcie się skończyło i można odpocząć.

– Skoro to taka ulga, dlaczego wróciłaś?

– Musiałam, Jim. Nie mogłam pozwolić, byś stawił temu czoło w pojedynkę.

– Ale czemu? O czym ty mówisz?

– Co jakiś czas w świecie żywych zdarza się coś tak strasznego, że wywołuje poruszenie w świecie umarłych.

– Sprawia, że przewracają się w grobach, tak?

– Można i tak to ująć. I to właśnie mi się przytrafiło. W jednej chwili spoczywałam błogo w ciemności… potem poczułam dreszcz. Jakby powiew chłodnego, czarnego wiatru. Po prostu wiedziałam, że coś jest okropnie nie w porządku. 1 wiedziałam, że mnie potrzebujesz.

– Ale dlaczego musiałaś wykorzystać Valerie?

– Potrzebowałam spirytualnego przewodnika, by pomógł mi odnaleźć drogę do ciebie. Ponadto musiałam w jakiś sposób odzyskać materialną postać. Odszukałam tę starą kobietę, opowiadałeś mi o niej, tę, która jako pierwsza wróżyła dla ciebie z kart, panią Vaizey. Zachowała psychiczną więź z Valerie i tym sposobem znalazłam drogę z powrotem do ciebie.

– Nie wyobrażam sobie, by pani Vaizey przyczyniła się do tak strasznych rzeczy, które przydarzyły się Valerie. Były przyjaciółkami. Były więcej niż przyjaciółkami… były duchowymi siostrami. Duch pani Vaizey żył w ciele Valerie długo po tym, jak powinien był się rozmyć.

– Myślę, że pani Vaizey uznała, iż uratowanie życie tobie i twoim uczniom jest ważniejsze.

– Zaraz zaczniesz cytować Spocka. „Potrzeby wielu są ważniejsze od potrzeb kilku".

– Jim, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie potworne rzeczy mogą się wydarzyć.

– Więc może powiesz mi wreszcie?

– To już się zaczęło, Jim. Fynie była jedynie pierwsza.

– Twierdzisz, że zamordowani zostaną inni spośród moich uczniów?

– Wszyscy, jeden po drugim, chyba że temu zapobiegniesz. Ale będziesz musiał działać szybko, bardzo szybko.

Jim wyprostował się i spojrzał na nią pytająco.

– Wiesz o Fynie… skąd o niej wiesz? Dopiero co powróciłaś do życia.

Susan uśmiechnęła się do niego smutno.

– Nie zapominaj, że Fynie była także i moją uczennicą. Kochała geografię, była zawsze taka wesoła. Kiedy umarła… kiedy została zabita… poczułam jej ból i poczułam, jak jej duch opuszcza świat żywych i zagłębia się w ciemność.

– Więc z czym mamy do czynienia? Jakimś nieokiełznanym maniakiem?

– To żaden maniak ani seryjny morderca. To coś znacznie gorszego. Jimowi nagle zaschło w ustach, jak gdyby nabrał do nich piasku.

– Jak bardzo gorszego?

– Jestem zmęczona, Jim – powiedziała Susan. – Jestem wyczerpana. Pozwól mi się przespać przez parę godzin, potem ci opowiem.

– Susan, jak bardzo gorszego?!

Kot wskoczył Susan na kolana. Spojrzał na Jima rozszerzonymi, zogniskowanymi oczyma, jak koty zwykły czynić na moment przed upolowaniem ptaka.

– Ta rzecz, Jim… mogę nazwać ją jedynie rzeczą… nie pragnie waszych ciał. Pragnie waszych dusz.

Jim czuł, że to jeszcze nie wszystko. Czekał i czekał, i Susan wyjawiła mu w końcu:

– Pragnie waszych dusz i pragnie zabrać je do piekła.

Tej nocy Jim pozwolił Susan zająć łóżko, a sam postanowił przespać się na kanapie. Nie chodziło o to, że Susan przestała go pociągać. Po prostu wcale nie miał pewności, kim teraz była i dlaczego się tu znalazła. Do tego wciąż jeszcze nie mógł otrząsnąć się z szoku wywołanego jej pojawieniem się. Jak mogła być tak spokojna? Jak mogła być tak opanowana?

– Dobranoc, Susan – powiedział. – Porozmawiamy o tym rano.

Kot niegdyś noszący imię Tibbles usadowił się na jej poduszce. Skierował się w jego stronę, by wziąć go na ręce, lecz zwierzak uniósł głowę i prychnął na niego.

– Przepraszam – odezwała się Susan – po prostu nie chce mnie zostawić.

– W takim razie w porządku, ale tylko na tę noc. Uważaj… – ostrzegł ją, wskazując wprost na kota.

Zamknął drzwi do sypialni i wrócił na kanapę. Otworzył sobie piwo, lecz po pierwszym łyku stwierdził, że nie ma na nie ochoty. Trybiki w jego mózgu obracały się niczym bęben betoniarki. Sięgnął więc po swoją zniszczoną brązową teczkę i wyjął z niej notatki na jutrzejsze zajęcia poświęcone największym amerykańskim poetom.


Śmierć jest matką piękną, mistyczną

W jej ognistym łonie snujemy nasze plany

Gdy nasze ziemskie matki czekają bezsennie.


Stary dobry Wallace Stevens, pomyślał. Przynajmniej wygląda na to, że postrzegał jakiś fragment rozwiązania zagadki wszechświata. Ale co oznaczało zmartwychwstanie Susan? Oraz kota? Susan oznajmiła, że przybyli, by go uratować, lecz odnosił wrażenie, że w rzeczywistości wcale nie jest częścią rozgrywających się wokół niego wydarzeń. Nie potrafił ułożyć sobie wszystkiego w logiczną całość. Nie był w stanie tego rozpracować, nawet w kontekście działania ponad naturalnych mocy, i to go niepokoiło.

Wrzucił notatki z powrotem do teczki. Był zbyt zdekoncentrowany, by na serio zabrać się do pracy. Wstał i zaczął krążyć po pokoju. Sięgnął po puszkę, pociągnął drugi łyk piwa i zaraz tego pożałował. Spróbował zająć się książką wypożyczoną ze szkolnej biblioteki – Mad in pursuit francuskiej pisarki Violette Leduc. Gdy jednak trafił na zdanie: „Moje życie było długą ścianą nieszczęść, do której tuliłem się krocząc naprzód", odkrył, że nie wie, czy w ogóle je rozumie, a może rozumie je aż za dobrze. Tak czy owak, zamknął książkę i rzucił ją na podłogę przy kanapie, a potem zgasił światło.

Parę minut po trzeciej Jirn uchylił drzwi do sypialni i zajrzał do środka, aby upewnić się, że Susan naprawdę do niego wróciła i że nie miał halucynacji. Leżała na boku, kompletnie nieruchoma, jej włosy przykrywały poduszkę, a skóra połyskiwała niebiesko w blasku lamp parkingowych, świecących się przez całą noc. Nadawały Susan jeszcze bardziej nieziemski wygląd, odsłaniając, jak sądził, jej prawdziwą naturę. Poprzedniego ranka dusza tej kobiety pogrążona była w wiecznej ciemności. Teraz znalazła się na powrót w ludzkim ciele, wśród nic nie znaczących drobiazgów codziennego życia.

Okrążył łóżko, by się jej przyjrzeć. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że ma otwarte oczy.

– Susan? – szepnął.

Leżący przy niej kot poruszył się, lecz ona nie zareagowała w żaden sposób. Spojrzenie wciąż miała utkwione w przeciwległej ścianie. Jej oczy lśniły, ale ani razu nie mrugnęła.

– Susan? – powtórzył. Teraz zaczynał się już poważnie niepokoić. Zrzucona skóra Valerie wciąż jeszcze spoczywała w bagażniku samochodu. A jeśli Susan także jest martwa? Jeżeli zostanie przyłapany ze szczątkami dwóch kobiet…

Ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia. Wydawała się ciepła, ale noc nie była chłodna, a gdyby umarła zaledwie parę minut wcześniej…

Przycisnął palcem tętnicę z boku jej szyi. Susan w dalszym ciągu nie poruszyła się ani nie mrugnęła – a jednak wyczuł tętno. Jej serce biło, bez dwóch zdań, a gdy pochylił się nad jej twarzą, poczuł na skórze oddech. Wyprostował się, obserwując ją. Fizycznie była jak najbardziej żywa, jako że przejęła ciało Valerie. Lecz jednocześnie pozostawała jedną z umarłych. Można przybyć z powrotem do świata żywych, ale nie można do niego powrócić.

Obudził ją o szóstej.

– Słuchaj, muszę się pozbyć szczątków Valene. Potem pojadę prosto do szkoły. Policja chce dzisiaj porozmawiać z moimi dzieciakami o Fynie. Muszę tam być, by ich wesprzeć.

– Nie ma sprawy – odparła Susan z dziwnie prowokującym uśmieszkiem. – Zajrzę później do szkoły, będziesz mógł postawić mi lunch.

– Hmm… nie uważam, żeby to był taki genialny pomysł.

– Czemu nie? Wszyscy ucieszą się na mój widok, prawda? George, Barbara, Xavier. Nawet Ehrlichman.

– Nie byłbym taki pewien. George wie, że nie żyjesz. Nie mam pojęcia, jak zareaguje na twój widok. Zapewne zemdleje. Co się tyczy uczniów i reszty wykładowców… wcisnąłem im historyjkę o tym, jak zakochałaś się w Arizonie i porzuciłaś myśli o powrocie do LA. Ehrlichman był niewąsko zirytowany.

– Dlaczego nie powiedziałeś im, że nie żyję?

– Żartujesz? Do George'a miałem zaufanie. Przecież usunąłem twoje ciało. Wepchnąłem je w ogień. Niedźwiedzia Panna mogła cię zabić, ale policja w życiu by w to nie uwierzyła, nie sądzisz? – Przetarł dłońmi twarz. – Jezu, czuję się tak, jakbym przez całe życie nie robił nic innego, tylko pozbywał się czyichś zwłok.

Susan podeszła do niego i uniosła ręce.

– Masz rzadki, bardzo rzadki dar, Jim… Wiem, że jest ci ciężko, ale kiedy jest się obdarzonym podobną mocą, trzeba zaakceptować płynącą z tego odpowiedzialność.

– Muszę jechać – oświadczył Jim.

– Pojadę z tobą. Dam sobie radę z Ehrlichmanem. Potrzebujesz mnie, Jim. To dlatego tu jestem.

– No, dobrze – ustąpił. – Ale po drodze musisz mi opowiedzieć ze szczegółami, o co tu chodzi.

Pogrzebał szczątki Valerie w Griffith Park, w głębi lasu górującego nad Mount Hollywood Drive. Nie przychodziły mu do głowy żadne modlitwy, więc zacytował za Johnem Keatsem:

Czy śmierć snem być może, gdy życie snem jedynie

I chwile błogie mijają niby cienie

Rozkosze ulotne ułudą, co wnet minie

A jednak śmierć to dla nas najgorsze strapienie.


Dziwne, że człek snuć miałby się po ziemi

Wieść życie w trosce, lecz za nic nie zarzucić

Swej krętej ścieżki, ni kontemplować swemi

Oczyma przyszłego losu, którym jest się zbudzić.


Susan patrzyła na niego, gdy wypowiadał te słowa, lecz odwróciła się, zanim jeszcze skończył. W samochodzie siedziała w milczeniu.

– Coś nie tak? – zapytał ją, kiedy jechali z powrotem w stronę Ventura Freeway. Słońce migotało na jej twarzy.

– Dotknąłeś czułej struny, to wszystko.

– A dokładnie jakiej struny?

– Ten wiersz jest prawdziwszy, niż ci się wydaje. Śmierć jest naszym stanem naturalnym. Czerń, cisza. Kiedy się rodzimy, zaczynamy śnić, lecz z chwilą śmierci sen się kończy, budzimy się i ponownie czerń bierze nas we władanie. Czerń. Cisza – przerwała na chwilę, w jej oczach wezbrały łzy. – Śnię raz jeszcze, Jim, a nie spodziewałam się tego.

Jim wprowadził lincolna na autostradę. Była zapchana ludźmi śpieszącymi jak co rano do pracy; po przejechaniu trzech mil musiał zwolnić tak bardzo, że prawie wcale się nie poruszali.

– No to opowiedz mi o tym okropieństwie, które ma mi się przydarzyć – zaproponował. – O tym czymś gorszym od maniaka i seryjnego mordercy.

– No… wieszjakto jest, kiedy naprawdę czuje się lęk?- zapytała Susan. – Ma się wrażenie, że nie znajduje się on wewnątrz ciebie. Jest tak, jak gdyby coś po ciebie nadchodziło, przybywało, by cię skrzywdzić… coś z zewnątrz. Jeżeli boisz się ciemności, ustawicznie czujesz, że coś tam jest. Nie widzisz tego, a to czyni całą sytuację jeszcze bardziej przerażającą. A jeśli boisz się wysokości…

– Hej, skąd wiesz, że mam lęk wysokości?

– Powiedziałeś mi o tym, nie pamiętasz?

– Kiedy? Nikomu o tym nie wspominałem. No… przypomniał sobie o Rafaelu – prawie nikomu.

– Musiałeś, bo w przeciwnym razie bym o tym nie wiedziała, prawda?

Jim nie drążył dalej tego tematu. Znacznie ważniejsze było dowiedzenie się jak najwięcej o tym „czymś" zagrażającym jego uczniom.

Susan uniosła ręce do góry i wykonała kolisty ruch, jakby rysowała w powietrzu ludzką głowę.

– Zmierzam do tego, że ludzkie uczucia są tak silne, iż strach może przybrać materialną formę poza naszym ciałem. Zupełnie jak z upiorami. Ludzie widują upiory, ponieważ się ich boją, a lęk sprawia, że są dla nich realne. Dokładnie tak samo jest wówczas, gdy ktoś myśli, że słyszy czyjś oddech w ciemności, i naprawdę go słyszy, i dopóki się go boi, on istnieje rzeczywiście.

Jim pomyślał o mrocznych, powykręcanych cieniach, wynurzających się z jego uczniów podczas rytuału odprawionego przez Rafaela, o tym jak umykały przez trawę niczym dym. Urzeczywistniony strach. Ze słów Susan wynikało, że to właśnie im teraz zagraża.

Wrzucił prawy kierunkowskaz i zmienił pas.

– Czyli właśnie to zabiło Fynie, zgadza się? – zapytał. – Jej własny strach przemieniony w coś, co władne było urwać jej głowę?

– Nie sam strach – odparła Susan. – To by nie wystarczyło. Ale wyobraź sobie połączone lęki dziesięciu czy dwudziestu ludzi.

Jim skręcił na południe, na Hollywood Freeway, włączając się w kolejną falę samochodów. Połączone lęki dwudziestu ludzi? Co może z tego wyniknąć?

Susan zmierzyła go nieruchomym wzrokiem.

– Coś gorszego od maniaka i seryjnego mordercy. Demon rodem z zaświatów. Piekło na ziemi. Dojdzie do masakry, Jim. Szkoła spłynie krwią.

Загрузка...