ROZDZIAŁ 4

Jim pojechał karetką z Davidem. Wysoki czarnoskóry pielęgniarz zbadał chłopca szybko i stwierdził:

– Tętno w porządku, ciśnienie krwi w porządku, oddech w porządku.

– Co może mu być? – zapytał Jim. Pielęgniarz potrząsnął głową.

– Chwycił go jakiś atak, ale pewności nie będziemy mieli dopóty, dopóki nie przeprowadzimy kompleksowych badań.

Rozpiął koszulę Davida pod szyją, odsłaniając naszyjnik ze szklistych zielonych paciorków.

– Lepiej będzie to zdjąć – powiedział, rozpinając zamek. Nagle krzyknął: – Au! – i upuścił naszyjnik. – Wie pan co? To mnie kopnęło. Jakby elektryczność statyczna czy coś takiego.

Ostrożnie podniósł naszyjnik z podłogi karetki.

– Może ja to obejrzę – zaproponował Jim. Pielęgniarz położył naszyjnik w zagłębienie dłoni Jima, a Jim uniósł go w górę, by dokładniej mu się przyjrzeć. Paciorki były znacznie cięższe, niż wskazywałby na to ich wygląd, i choć przypominały szkło, mogły być zrobione z jadeitu. Na każdym z nich widniał inny znak, trójkąt, gałązka, kombinacja kropek.

– I co pan o tym sądzi? – zapytał pielęgniarz.

– Sam nie wiem. David jest Koreańczykiem… może to rodowe dziedzictwo czy coś takiego. – Wrzucił go do przezroczystej plastykowej torby, w której znajdowały się już okulary i obuwie sportowe Davida.

Zajechali do szpitala Sióstr Jerozolimskich i David został niezwłocznie przeniesiony na izbę przyjęć. Jim czekał na zewnątrz na rodziców chłopca. Pierwszy raz od długiego czasu żałował, że nie ma przy sobie papierosów. Zawsze czuł się winny w takich sytuacjach – gdy któryś z jego uczniów uległ wypadkowi podczas gry w futbol, spadł z dachu czy zadławił się kanapką w szkolnej stołówce. Z formalnego punktu widzenia byli dorosłymi ludźmi, lecz i tak czuł się za nich odpowiedzialny. A jeśli idzie o Davida, czuł się szczególnie odpowiedzialny. Czyż Rafael nie ostrzegał go, żeby trzymał się z daleka? Modlił się, by Rafael był w błędzie i nie zakończyło się to śmiercią Davida.

Siedział na niskim ceglanym murku przed wejściem na izbę przyjęć, kiedy zjawili się państwo Pyonghwa. Oboje byli niewysokimi ludźmi delikatnej postury, jak sam David. Pyonghwa miał na sobie beżowy garnitur z niemnącego materiału, włosy starannie zaczesane na bok, i okulary o błękitnych szkłach. Jego żona była niezwykle piękna i kobieca. Ubrana była w wiśniowo-niebieską jedwabną bluzkę i białą plisowaną spódnicę. Mówiła bardzo cichym, stonowanym głosem, lecz nie ulegało najmniejszej wątpliwości, kto rządził w tym małżeństwie.

– Jakie nowiny? – zapytała.

– Jak na razie żadne – odparł Jim. – Zabrali go na prześwietlenie.

Badanie mózgu?

– Chyba tak. Wszystko inne wydaje się w porządku To znaczy serce, ciśnienie krwi i tak dalej.

– Co mu się stało? Pan tam był. Widział pan, co się stało? Jim uniósł obie ręce w geście bezsilności.

– Grupka uczniów siedziała razem. Nie wiem dokładnie, co robili. To znaczy byłem dosyć daleko od nich. Mogła to być jakaś forma medytacji transcendentalnej czy coś w tym rodzaju. W każdym razie dostrzegłem, że David ma jakieś problemy. Ciężko oddychał, jak gdyby miał atak astmy. Podszedłem bliżej, by upewnić się, że nic mu nie jest, a w następnej chwili po prostu stracił przytomność.

– David nie choruje na astmę. Chciałabym się dowiedzieć, co robili ci uczniowie. Zażywali narkotyki?

Jimowi stanęły przed oczyma dziwne cieniste postaci, które zrodziły się z każdego z uczniów, by odpłynąć przez trawnik. Pomyślał o rogatym kształcie, który wyłonił się z Davida, by ponownie się z nim stopić. Może to dlatego David miał atak. Może Jim powinien był trzymać się z daleka i pozwolić, by ta postać odłączyła się od niego i odpłynęła wraz z pozostałymi.

Możliwe, że tym właśnie zajmował się Rafael – egzorcyzmował ich osobiste demony. A demon Davida wniknął z powrotem w chłopca.

– Nie odpowiedział mi pan – powtórzyła pani Pyonghwa. – Nie ma pan chyba niczego do ukrycia? Proszę mi nie mówić, że oni naprawdę się narkotyzowali.

– Matko – skarcił ją pan Pyonghwa, kładąc dłoń na jej ramieniu. – To nauczyciel Davida. Nauczycielom należy okazywać szacunek.

– Mój syn zapadł w śpiączkę – odcięła się pani Pyonghwa.

– Wiem… i nie obwiniam pani za to, co pani teraz sobie myśli – rzekł Jim uspokajająco. – Skoro tylko powrócę do szkoły, przeprowadzę pełne dochodzenie. Ale z miejsca, w którym stałem, nic nie wskazywało na obecność narkotyków wśród uczniów. Dzieciaki odprawiały jakiś rytuał, nic więcej.

– Rytuał? Ma pan na myśli coś w rodzaju fali?

– Och, nie. Nic z tych rzeczy. W West Grove fala jest zabroniona. Nie, wyglądało to raczej na medytację.

– Panie Rook, jeśli w szkole zdarzyło się coś, co wyrządziło krzywdę memu synowi…

– Proszę mi wierzyć, pani Pyonghwa, odkryję, co się wydarzyło, a wtedy pani dowie się o tym jako pierwsza.

Weszli do recepcji. Niemalże natychmiast pojawił się wysoki lekarz w białym kitlu. Z wyjątkiem kręgu kędzierzawych, brązowych włosów okalających z tyłu jego czaszkę, był łysy. W ręku trzymał podkładkę z przypiętym do niej plikiem dokumentów.

– Państwo… – zaczął.

– Pyonghwa – pomógł mu Jim.

– Tak, przepraszam. Właśnie zrobiliśmy Davidowi tomografię komputerową i z przyjemnością mogę państwu zakomunikować, że nie znaleźliśmy żadnych objawów uszkodzeń czy nieprawidłowego funkcjonowania.

– Ale wciąż jest w śpiączce?

– Obawiam się, że tak. Dobrą nowiną jest to, że wszystkie wyniki pozostają w granicach normy i że oddycha o własnych siłach.

– Czyli nie ma pan pojęcia, co mu jest?

– No… zamierzamy uciec się do innych badań, które wymagają trochę więcej czasu. Teraz mogę jedynie powiedzieć, że wygląda to tak, jakby jego umysł samodzielnie się wyłączył.

– Wyłączył? Na jak długo?

– Nie wiadomo. Ale widziałem już parę razy coś podobnego, zwłaszcza u ludzi, którzy przeżyli wielki wstrząs albo też bardzo się czegoś przerazili.

Pani Pyonghwa zwróciła się do Jima.

– Co mogło go przestraszyć w szkole?

– Nie wiem. Po prostu siedział sobie na trawie, to wszystko. Potem się przewrócił.

Pani Pyonghwa posłała mu długie, wymowne spojrzenie, jak gdyby wiedziała, że nie mówi jej wszystkiego. Lecz zaraz odwróciła się z powrotem do lekarza pytając:

– Możemy go zobaczyć? Może dźwięk naszych głosów pomoże mu się obudzić.

– Pewnie – odparł lekarz. – Proszę tędy.

– Pan nie idzie? – zapytał Jima pan Pyonghwa. Jim potrząsnął głową.

– Będzie lepiej, jeżeli pozostaniecie z nim państwo na osobności. Poza tym chciałbym już wrócić do szkoły i dowiedzieć się, jak mogło do tego dojść.

– Ma pan jakieś podejrzenia, panie Rook? – dopytywała się pani Pyonghwa.

– Może. Nie jestem pewien. Mam nadzieję, że później będę mógł z państwem porozmawiać.

Wyszedł z izby przyjęć i zatrzymał taksówkę. Kierowca podzielił się z nim prywatną teorią na temat szczęścia i pecha. Powiedział, że za każdym razem sprawdza się niezawodnie. Należało dodać datę swych urodzin do ostatnich trzech cyfr transakcji przeprowadzonych na nowojorskiej giełdzie i jeśli wynik był liczbą parzystą, dzień miał być niezwykle udany. Jeżeli był nieparzysty, człowieka czekały poważne kłopoty.

Jim nie potrzebował bieżących danych, by wiedzieć, że jego wskaźnik był nieparzysty.

Kiedy wrócił do szkoły, wszyscy jego uczniowie zgromadzili się już w klasie. Maisie zaplatała długie jasne włosy Dolly; Virgil i Dean obrzucali się nawzajem papierowymi bombowcami B-2; Sandra malowała sobie paznokcie. Jedynie Stanley Ciotta usiłował czytać.

Jim gwizdnął przenikliwie, tak jak zwykł czynić, gdy na gwałt potrzebował taksówki, i zawołał:

– Uwaga… wszyscy na miejsca.

– Jak się czuje David? – zapytała Jane.

Jeszcze nie odzyskał przytomności. Ale lekarze nie stwierdzili u niego żadnych obrażeń natury fizycznej. Podejrzewają, że jego obecny stan jest rezultatem przebytego szoku.

– Szoku? – zapytała Charlene. – Co mogłoby go spowodować?

– Cóż… tego właśnie zamierzam się dowiedzieć. Mijając ławkę Stanleya, odwrócił głowę, by dostrzec, jaką książkę czyta.

– Ach… T. S. Eliot. Raczej trudny tekst. Jak ci się podoba?

– Staram się – odparł Stanley, zdejmując okulary. – Nie zawsze go rozumiem, ale kiedy mi się udaje, podoba mi się.

– T. S. Eliot miał niezwykłe interesujący sposób przedstawiania świata… – powiedział Jim, kartkując książkę. – Starał się, by jego wiersze wyzwalały wrażenia wizualne, tak by czytelnicy bardziej zwracali uwagę na to, co jego poezja sugeruje, niż na same słowa. Posłuchajcie tego:


I pokażę ci coś, co różni się tak samo

Od twego cienia, który rankiem podąża za tobą,

I od cienia, który wieczorem wstaje na twoje spotkanie.

Pokażę ci strach w garstce popiołu.


Oddał książkę z powrotem Stanleyowi, a potem zapytał:

– Kto chce o tym porozmawiać? Kto chce porozmawiać o strachu?

Paru uczniów zerknęło na siebie, poczucie winy malowało się na ich twarzach. Jedynie Rafael patrzał na Jima; krzesło oparł o ścianę, splecione dłonie podłożył sobie pod głowę.

– Dzisiaj niektórzy z was wzięli udział w jakimś rytuale na trawniku przed budynkiem nauk ścisłych – rzekł Jim. Uważam, że atak Davida spowodowany został do pewnego stopnia przez coś, co wydarzyło się podczas tego rytuału. Teraz chciałbym się dowiedzieć ze szczegółami, co tam robiliście… a przynajmniej co sądziliście, że robicie.

Odpowiedziało mu milczenie. Przemierzył klasę tam i z powrotem, uderzając długopisem w każdą mijaną ławkę, z ostrym stuk-stuk-stuk. Molly Halperin podskoczyła, kiedy to zrobił, lecz Molly była bardzo nieśmiałą i nerwową dziewczyną.

– Słucham – ponaglił Jim. – Nie mówcie mi tylko, że już zdążyliście zapomnieć, po co tam poszliście. Beverly? Może ty? Co tam robiłaś?

Policzki Beverly zaróżowiły się wściekle, dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Chyba po prostu się obijaliśmy. Rozmawialiśmy i te sprawy… wie pan.

– Rozmawialiśmy i te sprawy – powtórzył Jim. – Rozmawialiśmy i te sprawy? David Pyonghwa leży w śpiączce na izbie przyjęć w szpitalu Sióstr Jerozolimskich. Jego rodzice nie odstępują go ani na krok. Lekarze nie potrafią jeszcze powiedzieć, jak długo pozostanie nieprzytomny. Może kilka dni… może kilka tygodni. Być może do końca życia… A gdybyś ty tam leżała? A gdyby ten ojciec i ta matka byli twoimi rodzicami? Pomyśl o tym. Chcę wiedzieć, co dzisiaj robiliście, i nie życzę sobie odpowiedzi w rodzaju „rozmawialiśmy i te sprawy".

Dolly powoli podniosła rękę. Była oszałamiającą brunetką o wielkich brązowych oczach i odrobinę zadartym nosie oraz figurze, która już przyniosła jej zwycięstwo w wyborach najpiękniejszej dziewczyny w szkole i tytuł Miss Świeżego Soku Pomarańczowego.

– Egzorcowaliśmy nasze strachy – oświadczyła. – Chciałaś chyba powiedzieć „egzorcyzmowaliśmy". Tak jak w Egzorcyście,

– Zgadza się. Pozbywaliśmy się wszystkiego, co najbardziej nas przerażało.

– A ty bałaś się szczurów i myszy, prawda?

Dolly zatrzepotała rzęsami.

– Jak pan się tego dowiedział?

– W ten sam sposób, w jaki dowiedziałem się, że Fynie boi się psów, Mike szerszeni, a Dean ciemności.

Klasa zamarła. Jim wrócił do swego biurka i popatrzył na nich, cały czas uderzając długopisem w otwartą dłoń. Ciszę przerwał łoskot przednich nóg krzesła Rafaela, uderzających o podłogę. Chłopak wstał z miejsca.

– O co chodzi? – zapytał Jim.

Rafael odgarnął z czoła długie czarne kosmyki.

– Dowiedziałem się dzisiaj czegoś, o czym wielu uczniów już wiedziało… że ma pan dar postrzegania rzeczy, których nie mogą ujrzeć inni ludzie. Duchów, upiorów, dokładna nazwa nie odgrywa roli. Tak więc kiedy siedzieliśmy dziś tam na dworze, oczyszczając się z naszych strachów, pan był w stanie ujrzeć, jak nas opuszczają. To dlatego wie pan, czego się kiedyś baliśmy.

Powoli wyszedł na środek klasy. Miał na nogach hiszpańskie buty na wysokim obcasie, które stukały głośno na mozaikowej podłodze. Podszedł do biurka nauczyciela i spojrzał Jimowi prosto w oczy,

– Odprawiłem dzisiejszą ceremonię, ponieważ inni mnie o to prosili. Widzieli, co zrobiłem dla Sandry, jak pozbawiłem ją strachu przed pająkami, i też pragnęli zostać oczyszczeni. Mówiłem już, nie zawsze jestem zwolennikiem oczyszczenia. Strach jest dobry. Strach jest naszym przyjacielem. Człowiek nie znający strachu nie jest bohaterem, lecz głupcem. Ale… tego właśnie pragnęli, więc zastosowałem się do ich życzeń.

– Jak to robisz? – zapytał Jim.

– Nauczył mnie tego mój dziadek. Kiedyś spędzałem każde lato w jego domu w Meridzie. Któregoś ranka bawiłem się w ogrodzie i wąż prześlizgnął mi się po nodze. Krzyknąłem. Krzyknąłem, lecz ogarnęło mnie takie przerażenie, że nie mogłem się poruszyć. To chyba był bardzo mały wąż i pewnie niejadowity, ale to wtedy nie miało znaczenia. Byłem przerażony, myślałem, że umrę. Przerwał, a potem mówił dalej. – Dziadek wyszedł do ogrodu i ujrzał mnie. Podszedł, położył nłi ręce na ramionach i wypowiedział Słowa. Potem wykonał taki gest, jaki widział pan u mnie, i poczułem, jak coś wyślizguje się ze mnie… coś, co z dotyku przypominało węża. Nie widziałem tego. Nie mam pańskiego daru. Ale poczułem to bez wątpienia. I od tamtego poranka nigdy już nie bałem się węży, nigdy. Spokojnie mogą owijać się wokół mojej szyi. Mogą wślizgiwać się do nogawek moich spodni. Już mnie nie przerażają i będzie tak zawsze.

– Więc co to za Słowa? – zapytał Jim.

– Wiem tylko to, co powiedział mi dziadek. Czyli mogę się mylić. Jak już panu wspomniałem, był tylko zwykłym facetem zatrudnionym przy produkcji sizalu. Ale wyjaśnił mi, że te same Słowa wypowiadali kapłani Majów do ludzi, którzy mieli zostać złożeni w ofierze, po to, by nie bali się śmierci.

– A więc powtarzasz te Słowa, machasz rękami, a ludzi opuszczają ich strachy?

– To działa, panie Rook! – odezwała się Fynie. -Wracałam do klasy, kiedy spotkałam pana Wallechinsky'ego z tym jego okropnym psem. Dotychczas na jego widok odwracałam się i szłam w drugą stronę. Ale dzisiaj… wcale się go nie bałam. Przeszłam obok psa i nawet poklepałam go po głowie.

– A co na to reszta? – zapytał Jim. – Czy to… oczyszczenie pomogło i wam?

– Jeszcze nie wiem – powiedział Dean. – Bałem się ciemności. Możliwe, że wciąż się boję. Ale dopóki się nie ściemni… nie mam pojęcia.

– Ja po prostu czuję się lepiej – wtrąciła Maisie. – Czuję się tak, jakbym niczego się nie bała.

– W takim razie – zapytał Jim – co takiego przytrafiło się Davidowi?

Rafael pomasował się po karku.

– Nie jestem pewien. Bał się czegoś, z czym nigdy dotąd się jeszcze nie spotkałem. Jakiegoś koreańskiego ducha. Bardzo trudno było go z niego wyciągnąć. To było zupełnie jak uwalnianie haczyka z rybiego pyska, rozumie pan.

– Ale w końcu zaczął wychodzić? Rafael przytaknął.

– Właśnie miał go opuścić, kiedy zjawił się pan i przerwał rytuał. Wtedy natychmiast do niego powrócił. Chyba przeraził go tak bardzo, że jego umysł nie zdołał sobie z tym poradzić.

– Czyli atak Davida to moja wina?

– Nie wiem – odparł Rafael. – Zależy od tego, na ile chce pan czuć się za to odpowiedzialny. Przecież nie wiedział pan, co pan robi, prawda? Może powinienem był panu wcześniej to wyjaśnić.

– Powinienem był się domyślić – odparł Jim. – Kiedy zobaczyłem te cienie… powinienem był pojąć, co robisz.

Rafael skrzywił się, ale nic nie odrzekł.

– Powiedziałeś mi, że David umrze – ciągnął Jim. – Powiedziałeś mi, że nikt nie jest w stanie nic zrobić. To prawda, czy po prostu chciałeś, bym poczuł się winny?

– Prawda. Strach, który wdarł się do jego wnętrza, sparaliżuje go kawałek po kawałku. Płuca, żołądek, serce, mózg. Kiedy przepędza się czyjeś strachy, należy przepędzić je na dobre, w przeciwnym razie szukają zemsty.

– Jakim cudem strach może się mścić, chłopie? – zapytał Nevile. – Strach to tylko uczucie, nie rzecz.

– Właśnie – zgodził się Jim. – Mówisz o duchu Davida. jak gdyby żył własnym życiem. Przecież tak nie jest, prawda? On istnieje tylko w wyobraźni Davida.

– Widział pan. co wychodziło dziś z pańskich uczniów – odparł Rafael. – Te psy, pająki i inne okropieństwa. Gdzie one istnieją? W pańskiej wyobraźni?

– Nie wiem – przyznał Jim.

– Dokładnie – skomentował Rafael. – Nie wie pan. Ani nikt inny. A to dlatego, że nikt nie wierzy w to, co kapłani Majów przyjmowali jako coś oczywistego: że strach żyje własnym życiem. To nie jest uczucie, proszę pana. To nie jest reakcja systemu nerwowego. To cień w ludzkim wnętrzu, cień, który żyje w mroku, i każdy ma go w sobie. Jedynie Majowie odkryli słowa władne go przegnać. Jim postukał czubkiem długopisu o zęby.

– Jeśli to prawda, dlaczego nie możemy uratować Davida?

– Ponieważ jego strach wyczuje, co zamierzamy uczynić, i proszę mi wierzyć, proszę pana, nie zawaha się przed zatrzymaniem jego płuc czy przerwaniem naczynia w jego mózgu. Strach kocha strach. Strach tuczy się strachem.

– To gadanie przypomina mi gówno – wtrącił Virgil i kilka osób zaklaskało.

– Cóż, istnieje tylko jeden sposób, by się o tym przekonać – stwierdził Jim. – Może pojedziesz ze mną do szpitala, Rafael, i zobaczymy, co możemy zrobić, by przepędzić z niego tego koreańskiego demona?

– To nie zadziała – odparł Rafael. – Nie jestem prawdziwym kapłanem… Nie znam wszystkich sposobów. A jeśli spróbuję przegnać tego ducha i zabiję przy tym Davida?

– Coś ci powiem – odrzekł Jim. – Bez względu na to, kto ma rację, David zasługuje na wszelką pomoc, jakiej możemy mu udzielić. Zwłaszcza ty.

– Nie dysponuję odpowiednią wiedzą, by robić cokolwiek – oznajmił Rafael. -A jeśli on umrze, a jego rodzice wytoczą mi proces? Co wtedy pocznę?

– Nie mów mi, że twoim największym strachem jest lęk przed sprawą w sądzie.

Rafael podniósł głowę, jego twarz przybrała wyzywający wyraz.

– We mnie nie ma strachu, panie Rook. Nie boję się niczego. A czego pan się lęka?

– Wysokości, prawdę powiedziawszy – odparł Jim. – Oraz ciem. Nie potrafię leżeć w ciemności, jeśli w pokoju trzepocze się ćma.

Rafael uśmiechnął się zdawkowo i Jim nagle przypomniał sobie metaforę, jaką chłopak zaproponował dziś rano podczas zajęć: „Ćma przerażenia przysiadła na mym sercu". Zupełnie jakby wiedział, co najbardziej przerażało Jima.

– Jedźmy do szpitala – zdecydował. – Reszta w tym czasie może skończyć Grona gniewu.

Загрузка...