ROZDZIAŁ 8

Porucznik Harris nadszedł przez trawnik, płaszcz miał przerzucony przez ramię. Był niskim, przysadzistym mężczyzną o chropawej, poznaczonej bliznami twarzy z wiecznie skrzywioną miną, jak gdyby cierpiał na chroniczną niestrawność.

– Proszę, proszę, to znowu pan – powitał Jima. Nie czekając na odpowiedź skierował się prosto do namiotu, jaki policja rozstawiła nad ciałem Fynie, i wszedł do środka. Po trzech, czterech minutach pojawił się ponownie, wyraźnie wstrząśnięty. – Kim ona była? – zapytał.

– Fynie McFeagh, uczennica z mojej klasy specjalnej. Dziewiętnaście lat, bardzo ładna dziewczyna. Cudowna osobowość. Była osobą z gatunku tych, które przejmują się wszystkim i wszystkimi.

– A więc nie słyszał pan, by miała w szkole jakichś wrogów?

– Nie, nie w szkole. Nie sądzę też, by miała jakiekolwiek problemy w domu.

Porucznik Harris zamyślił się na chwilę, gryząc wargę. Potem powiedział:

– Wie pan co, nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak popełniono tę zbrodnię. Żadna broń nie wchodzi w grę.

Ona została rozerwana na strzępy. Żaden człowiek na świecie nie jest w stanie dokonać czegoś podobnego.

– A więc? – zapytał Rick.

– Na razie to wszystko. Dopóki nie ujrzę dokładnego raportu, nie będę w stanie dojść do jakichkolwiek rozsądnych wniosków.

– Może to był goryl – podsunął Rick.

– Taak… – porucznik Harris spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem. – Ja też czytałem Morderstwo na Rue Morgue. Może ma pan rację. Może to był goryl. – Zwrócił się do Jima. – Muszę porozmawiać z każdym z pańskich uczniów po kolei. Czy mógłby pan to dla mnie zorganizować? Najpierw chciałbym wypytać jej najbliższych przyjaciół.

– A co z jej rodzicami? – zapytał Jim.

– Jeszcze nie wiedzą? Jeżeli poda mi pan adres, poślę tam paru ludzi.

– Nie, nie. Myślę, że wolałbym to zrobić osobiście. Wie pan… kiedy dwóch policjantów stuka do drzwi… ludzie różne rzeczy sobie myślą.

– Jest pan pewien?

– Tak – Jim skinął głową. – Chciałbym też przekazać jej rodzicom parę prac Fynie, kilka wierszy.

– No, to mi nie przeszkadza – odparł Harris. – Ale później i tak będę musiał tam kogoś wysłać na rozmowę.

Dokładnie wtedy z namiotu wyłonił się jeden z policyjnych lekarzy. W uniesionej ręce trzymał naszyjnik – zielony onyksowy naszyjnik, taki jak ten, który Rafael nałożył Davidowi, zanim przegnał z niego Yamę.

– Znaleźliśmy przy niej to. I jeszcze pierścień bractwa. Oraz dwie plastykowe spinki do włosów.

Porucznik Harris wziął od niego naszyjnik i podniósł do oczu, by mu się przyjrzeć.

– Wygląda mi na coś, co przywozi się z zagranicznych wczasów. – Przekazał go Jimowi i dodał: – Może to pan też zawiezie jej rodzicom? Będą mieli po niej pamiątkę.

– Pewnie – odparł Jim. Wziął naszyjnik do ręki, zważył go w dłoni i schował do kieszeni.

Tego samego popołudnia około czwartej Jim odwiedził McFeagh ów, by poinformować ich o śmierci córki. Pani McFeagh była najwyraźniej w trakcie pieczenia ciasta, kiedy otworzyła mu drzwi, gdyż miała na sobie fartuch, a jej dłonie opylone były mąką.

– Pan Rook! Co za niespodzianka!

– Ja… eee… chciałem porozmawiać z panią o Fynie – wyjąkał.

– Cóż, proszę do środka. Gdybym wiedziała, że pan przyjdzie…

– Wiem, upiekłaby pani ciasto.

– Właśnie piekę. Ulubione ciasto Fynie. Ale dopiero co zaczęłam.

Dom był mały, lecz rozkosznie przytulny. Na ścianach salonu wisiały ręcznie kolorowane zdjęcia papieża, wypolerowana na wysoki połysk szklana szafka kryła natłok srebrnych świecidełek, plastykowych madonn i suszonych palmowych krzyży. Przez przeszklone drzwi Jim dostrzegł niewielki basen i trawnik, który z trudem mieścił najmniejszą osiągalną na rynku kosiarkę do trawy. Młodsza siostra Fynie, Kate, siedziała przy basenie bawiąc się swoją lalką Barbie.

– Frank kończy pracę dopiero o szóstej – powiedziała pani McFeagh, spłukując dłonie nad zlewem. – Będzie mu przykro, że się z panem minął.

– Poczekam – odparł Jim.

Położył zeszyt z wierszami Fynie na kuchennym blacie. Pani McFeagh spojrzała na niego i dopiero teraz wyczytała z jego oczu, że coś jest nie w porządku.

– Co się stało? – zapytała. – Chodzi o jej pracę? Ciągłe powtarzam Fynie, żeby przysiadła fałdów, ale ona nigdy nie bierze tego na serio.

– Nie o to chodzi, pani McFeagh. Pani McFeagh powoli opuściła ręce.

– Proszę mi nie mówić, że coś się stało – wyszeptała.

– Obawiam się, że tak. Nie można tego powiedzieć w prosty sposób. Fynie znaleziono martwą.

Pani McFeagh usiadła na kuchennym taborecie. Spojrzała na misę, uniosła omączone dłonie. Zaczątek ciasta, którego Fynie nigdy już nie spróbuje. Jim obszedł blat i objął ją, ona zaś wybuchnęła płaczem, wtulając się w jego koszulę, tak że wkrótce poczuł wilgoć jej łez.

– Została zabita – powiedział. – Nie wiemy jak. Policja musi przeprowadzić wiele testów.

Pani McFeagh uniosła głowę; jej włosy były pozwijane w kręte loki, lecz miały ten sam rudy kolor co Fynie. Łzy spływały po policzkach.

– Została zamordowana? Ktoś ją zamordował?

– Na to wygląda. Bardzo mi przykro.

– Wiedzą, kto to zrobił? Policja ma może jakiś trop?

– Nie, przykro mi. Nie dysponują niczym.

– Ona mnie potrzebuje – wyszeptała pani McFeagh, usiłując się podnieść. – Fynie mnie potrzebuje. Wie pan, dokąd ją zabrali?

– Proszę pani – Jim ścisnął ją mocno – wiem, że to trudne, ale nie może pani jeszcze jej zobaczyć. Policyjni lekarze muszą ją wpierw obejrzeć, poszukać ewentualnych śladów.

– Nie została chyba zgwałcona? – zapytała, chwytając dłoń Jima tak mocno, że jej paznokcie wbiły się mu w skórę.

Jim na moment zamknął oczy. Przypomniał sobie widok głowy Fynie spoczywającej na jej brzuchu, uśmiechającej się do niego, o włosach udrapowanych na piersiach. W porównaniu z czymś tak niewyobrażalnie okropnym, gwałt całkowicie tracił na znaczeniu. Ale nie chciał zdradzać pans McFeagh szczegółów potwornej śmierci Fynie. Jeszcze nie. Dopóki nie będzie w stanie się z tym uporać.

– Proszę posłuchać – powiedział. – Zróbmy sobie po kawie. Potem poczekamy na pani męża.

Siostrzyczka Fynie wbiegła do domu z ogrodu, wymachując Barbie ociekającą wodą.

– Barbie nie żyje – oznajmiła. – Barbie utopiła się w basenie. Myślę, że nie żyje.

Jim mocno objął panią McFeagh, gdy zaniosła się spazmatycznym, rwanym szlochem.

Wyszedł z domu McFeaghów dobrze po dziesiątej. Starał się pocieszyć ich, na ile potrafił, lecz nie na wiele to się zdało, jako że cała rodzina była nieutulona w bólu. W końcu, kiedy z San Diego przyjechał brat pani McFeagh – siwo-brody mężczyzna o wyglądzie patriarchy, w żeglarskiej czapce – Jim uznał, że może pozostawić ich samych z ich szokiem i żałobą i pojechać do domu. Wymienili uściski dłoni. Siwobrody brat pani McFeagh ścisnął jego dłoń tak mocno, że Jimowi błysnęła myśl, czy jeszcze kiedykolwiek zdoła unieść nią długopis. Obejmowali go, płakali, lecz jemu nie poprawiło to humoru ani na jotę.

W drodze do domu uświadomił sobie nagle, jak bardzo jest głodny. Zatrzymał się więc przed Neapolitańską Restauracją Vinniego i kupił sobie wielką pizzę pepperoni z sardynkami, oliwkami i podwójną porcją papryczek chilli. Rozłożył karton na sąsiednim siedzeniu i zabrał się do jedzenia jeszcze podczas jazdy. Musiał trzymać głowę przechyloną na bok i jednym okiem obserwować ulicę przed sobą, jednocześnie wpychając kolejno kawałki pizzy w prawy kącik ust.

Od czasu do czasu zerkał we wsteczne lusterko, by upewnić się, że nie ma za sobą policji. Wstydził się jedzenia w ten sposób. Lecz ta pizza stanowiła dla niego jedyną pociechę. Nie miał nikogo, kto by go przytulił po tym, co wydarzyło się tego dnia. Nie miał nikogo, kto wyraziłby mu swoje współczucie, kto powiedziałby mu, że wkrótce pogodzi się ze śmiercią Fynie. Nie miał nikogo i kropka – z wyjątkiem kota, który mógł wcale nie być kotem, i kobiety w średnim wieku, obdarzonej wątpliwym darem wróżenia z kart tarota.

Zjadł pół pizzy i zamknął karton. Zlizując ser z palców, kolejny raz spojrzał we wsteczne lusterko i dosłownie podskoczył z wrażenia. Ktoś siedział na tylnym siedzeniu! Nie widział, kto to jest, oślepiały go reflektory następnego samochodu, a kiedy odwrócił głowę, tylne siedzenie było puste. Przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle i do rzeczywistości przywrócił go dopiero ryk klaksonu.

Za skrzyżowaniem zjechał na krawężnik. Cały aż dygotał. Raz jeszcze spojrzał we wsteczne lusterko, lecz zjawa zniknęła. Ponownie odwrócił się i pomacał skórzane obicie, ale nie wyczuł ani śladu ciepła, żadnej oznaki czyjejś obecności.

Tylko jedno – ledwie zauważalną woń perfum.

– Susan? – zapytał.

Oczywiście nie otrzymał odpowiedzi, słyszał jedynie szmer mijających go samochodów. Pociągnął nosem – zapach perfum zdążył już wywietrzeć, w samochodzie pachniało wyłącznie stygnącą pizzą. Na powrót zapalił silnik i włączył się do ruchu. Powiedział sobie, że to jedynie efekt zmęczenia i przebytego wstrząsu. „To tylko efekt zmęczenia i przebytego wstrząsu". A jednak wciąż zerkał we wsteczne lusterko, choćby tylko po to, by upewnić się, że jest sam.

Przed chwilą ujrzał kogoś albo czyjegoś ducha, był tego pewien. A Valerie miała rację przynajmniej co do jednego: kiedy duchy zaczynają się pojawiać, zazwyczaj przybywają jako posłańcy przynoszący ostrzeżenie. Być może kot niegdyś noszący imię Tibbles był zaledwie pierwszym z nich.

Zajechał wreszcie przed swój budynek i zaparkował. Myrlin Buffield stał przy otwartych drzwiach biura gospodarza domu, miał na sobie lśniąco błękitny moherowy garnitur i krawat.

– Za chwileczkę będziesz musiał przesunąć ten twój burdelik na kółkach – oznajmił. – Jadę na ostrą randkę.

– To świetnie, Myrlin. Jak tam zadrapania?

– Swędzą, skoro chcesz wiedzieć. Uważam, że powinienem cię pozwać do sądu.

Jim wszedł po schodach na piętro i ze znużeniem powędrował do swego mieszkania. Kot niegdyś noszący imię Tibbles czekał na niego przed drzwiami, niewzruszony niczym sfinks. Tym razem nie miauczał ani nie ocierał się o jego nogi, tak jak to było jego zwyczajem; a kiedy Jim otworzył drzwi i wszedł do środka, nie ruszył się z miejsca.

– Co z tobą? – zapytał Jim. Ponieważ kot stał niewzruszony, rzucił w jego stronę: – Kot cię pogryzł czy co?

Wszedł do kuchni i nalał sobie pół szklanki wild turkey. Pociągnął duży łyk i na moment oparł się o blat, podczas gdy jego oczy załzawiły się, nie tylko wskutek whiskey. Kot raczył w końcu wejść do mieszkania i zatrzymał się przed nim, spoglądając na niego zmrużonymi złotymi ślepiami.

– Więc o co chodzi, Tibbles? Przepraszam za spóźnienie. Miałem zły dzień. Jeden z tych, kiedy śliczna dziewczyna zostaje brutalnie zamordowana i nikt nie jest w stanie pojąć, jak to się stało. Tak więc wybacz mi, że nie popędziłem do kuchni, by otworzyć ci puszkę z kocim jedzeniem, co ty na to?

Kot dalej wpatrywał się w niego, kompletnie niewzruszony.

– Chcesz czegoś? Coś do picia?

Otworzył lodówkę i wyjął z niej duży karton mleka, by napełnić z niego miskę kota. Tibbles zignorował go i gapił się w dalszym ciągu.

– Chcesz czegoś innego? Może masz ochotę na gotowaną rybę? Jesteś na mnie zły za spóźnienie? No? Ładny z ciebie posłaniec z zaświatów…

Wtedy właśnie kot odwrócił się i potruchtał do salonu. Zatrzymał się i obejrzał, jak gdyby chciał, by Jim poszedł za nim. Jim zawahał się na moment, a potem ruszył jego śladem. Kot wskoczył na kanapę i wspiął się na oparcie, tuż obok stolika z lampą. Pod lampą stała oprawiona fotografia roześmianych Jima i Susan, zrobiona podczas zeszłorocznych mistrzostw West Grove w koszykówce. Kot trzepnął w zdjęcie łapą, a ono przewróciło się na stolik przy wtórze pękającego szkła.

– Dlaczego to zrobiłeś, do jasnej cholery? – zapytał Jim. Podszedł do stolika i podniósł zdjęcie. Kot nie drgnął, nie spróbował się też odsunąć. Siedział na kanapie nawet nie mrugając, i teraz Jim dostrzegł wyraźnie, że usiłował powiedzieć mu coś ważnego.

Jim przykucnął, tak że jego twarz znalazła się zaledwie o kilka cali od kota. Widział jego nozdrza falujące w rytm oddechu.

– Chodzi ci o Susan? A może o Fynie?

Wiedział, że prawdopodobnie marnuje tylko czas, ale jeśli kot potrafił przekazywać mu znaki, to może, zaledwie może, mógłby domyślić się, co oznaczają.

– Powiedz mi jedynie, co się dzieje, dobrze?

A wtedy Tibbles ziewnął, przeciągnął się i zeskoczył z kanapy z zadartym ogonem.

Myrlin zastukał do na wpół otwartych drzwi.

– Hej, Jim, możesz teraz przesunąć swoją brykę? Nie chcę się spóźnić.

– Jasne – odparł Jim i zszedł na parking.

Wycofał lincolna na ulicę, tak by Myrłin mógł wyprowadzić swego brązowego cadilłaca coupe de ville. Z jego wstecznego lusterka zwisała para roztańczonych, włochatych kostek do gry, z rury wydechowej tryskały kłęby czarnego dymu. Myrlin zatrąbił na Jima i zniknął w głębi Electric Avenue.

Jim na nowo zaparkował samochód, a potem skierował się do drzwi mieszkania Valerie. Nacisnął dzwonek. Na pewno była w domu; w salonie migotał telewizor. Lecz potrwało długo, zanim zareagowała. Miał już zadzwonić powtórnie, kiedy usłyszał zgrzyt odsuwanego łańcucha i szczęk zastaw.

– Valerie? – zapytał. – To ja, Jim. Jeszcze nie śpisz, prawda?

Valerie miała na sobie postrzępiony biały szlafrok, ozdobiony wyhaftowanym na kieszeni napisem Hotel Pasadena, a wokół twarzy owiniętą niebieską szyfonową chustę, spod której wyglądały jedynie oczy. Nie odezwała się. W jej wyglądzie było coś wstrząsająco zatrważającego, coś chorego, jak gdyby odwiedził ją podczas moru.

– Valerie? Wszystko w porządku? Co się dzieje? Valerie mruknęła w odpowiedzi coś niezrozumiałego i gestem zaprosiła go do środka. Jej mieszkanie rozplanowane było identycznie jak jego, lecz dobór mebli i ozdób zdradzał wyjątkowość jej gustu. Stała tam masywna kanapa z białego winylu o czarnych drewnianych nogach, owalny stolik do kawy, z kolorowymi kulami zamiast nóg, oraz pojemnik na gazety z czarnego drutu. Ściany obwieszone były rysunkami koni i róż na czarnym aksamicie, przy drzwiach do łazienki wisiał nawet portret Elvisa, wykonany na tym samym materiale.

Usiadła na kanapie i wyłączyła dźwięk w telewizorze. Oglądała film dokumentalny o bitwie pod Gettysburgiem. Spośród dwunastu tysięcy konfederatów atakujących pozycje Unii, jedynie trzystu do nich doszło. Pozostałych skosiły springfieldy. Wyliczenia pojawiły się na ekranie i pozostały tam, jak gdyby stanowiły jeszcze jedno przesłanie z innego czasu.

– Valerie? – zapytał Jim, siadając przy niej i kładąc dłoń na jej ramieniu.

– To te zadrapania – powiedziała stłumionym głosem.

– Zadrapania? Ślady po pazurach mojego kota?

– Są naprawdę obrzmiałe, Jim. Wezwałam lekarza, a on zrobił mi zastrzyk tetracykliny, ale wciąż są nabrzmiałe.

– Pokaż mi.

– Nie chcę. Wyglądają okropnie.

– Proszę cię, Valerie. Muszę je zobaczyć.

Valerie opuściła głowę. Potem szepnęła: „Dobrze" i zaczęła rozwijać chustę.

Początkowo, ze względu na blask psychodelicznej lampy za jej plecami, Jim widział jej twarz jedynie niewyraźnie. Kiedy całkiem odwinęła chustę, uniosła głowę, a wtedy ujrzał, co uczynił z nią Tibbles. Jej policzek był napuchnię-ty i zaczerwieniony, przecinały go rany błyszczące niczym usta – rany niemalże tak szerokie, że Jim mógłby wsunąć w nie czubek palca. Wydawały się biec przez prawy policzek ku oku – jak gdyby powiększały się, jak gdyby jej twarz stopniowo się rozszczepiała.

– Valerie, to coś poważnego. Musisz dać się zbadać. Mówię serio.

Na powrót zakryła twarz.

– Byłam u lekarza. Co jeszcze mogę zrobić?

– Daj spokój, Valerie. Zawiozę cię do szpitala. W zadrapania wdało się zakażenie. Jeżeli czegoś się z tym nie zrobi, to mogą pozostać trwałe blizny.

– Nie czuję się najlepiej, Jim. Nie czuję się najlepiej.

– W takim razie pozwól mi zawieźć cię do szpitala, i to zaraz.

– Naprawdę sądzisz, że powinnam? Lekarz powiedział, że… – Valerie nagle zamarła.

Jim początkowo nie rozumiał, co się dzieje, lecz zaraz zorientował się, że wpatruje się w coś za jego plecami. Odwrócił się i w otwartych drzwiach ujrzał kota niegdyś noszącego imię Tibbles.

– To ten kot! – syknęła Valerie. – Mówiłam, że ten kot przynosi kłopoty.

– Zaczekaj chwilę, Vałerie – zareagował Jim. – Pozbędę się go.

Podniósł się i ruszył w stronę kota, ale Tibbles wymknął się mu i wskoczył za kanapę.

– To ten kot! – wrzasnęła Valerie. – Mówiłam ci, że ma w sobie diabła!

– Posłuchaj, Valerie. Odkąd powrócił, jest bardzo agresywny, to prawda. Jeśli jednak pomyślisz o psychicznym doznaniu, jakie musiało być jego udziałem… śmierć, a potem powrót do życia… Gdyby coś takiego przydarzyło się człowiekowi, pomyśl, co by się z nim stało. Zapewne przeistoczyłby się w potwornego psychopatę.

Valerie obracała się w miejscu, usiłując zorientować się, gdzie zniknął Tibbles.

– Nie cierpię kotów! A zwłaszcza tego kota! Zobacz, co ze mną zrobił! A teraz wrócił, żeby dokończyć dzieła!

– Valerie, nie pozwolę mu cię skrzywdzić, przyrzekam. Wyciągnęła ręce i uczepiła się ramion Jima, ściskając mu palce, miażdżąc nadgarstki. Jim po zabójstwie Fynie był kompletnie zdruzgotany. Czuł, że nie ma już dla nikogo żadnych słów pociechy, okrągłych banałów o śmierci i akceptacji, żadnych słów o strachu. A oto teraz oferował Valerie zarówno ochronę, jak i egzorcyzm – w pewnym sensie nauczono go oferować i jedno, i drugie. Będę was bronił przed światem za oknem. Przegnam wasze demony, jakąkolwiek postać by przybrały. Aleksję, jąkanie, błędy wymowy.

„Jestem światłem wśród drzew, które wskaże wam drogę"'.

Ale czy w krytycznej chwili naprawdę mam na to dosyć sił?

Valerie wciąż jeszcze ściskała dłonie Jima, kiedy kot wyskoczył zza kanapy z piskiem, który przeraził go. Wylądował prosto na czubku głowy Valerie i usadowił się tam. balansując, uderzając pazurami, podczas gdy ona usiłowała go przepędzić.

– Tibbles! – ryknął Jim, chociaż wiedział, że kot me reaguje już na to imię.

Poderwał się i spróbował strącić go uderzeniem, lecz zwierzę okręciło się i splunęło na niego, sięgając pazurami jego ramienia – udało mu się trafić jedynie w pasek od zegarka.

Valerie krzyknęła przeraźliwym, niskim głosem. Jim spróbował raz jeszcze złapać kota, lecz teraz jego pazury tkwiły już głęboko w głowie Valerie. Tibbles położył uszy płasko na łbie, jego oczy płonęły żółcią, a pysk rozwarty był w nieustającym, jadowitym syku, bardziej przypominającym węża.

Na toaletce stała długa, mahoniowa patera do owoców w kształcie wiosła, zapewne kupiona przez Valerie podczas jednego z wyjazdów. Jim złapał ją, strącając jabłka i banany, i zamachnął się nią na kota niczym kijem baseballowym. Ale w tej samej chwili Valerie padła bokiem na kanapę, plamiąc biały winyl półokrągłymi smugami krwi. Jim chybił całkowicie, uderzając w ścianę, podczas gdy kot niegdyś noszący imię Tibbles zeskoczył z jej głowy.

– Ty cholero! – wybuchnął Jim, okrążając kota z paterą uniesioną do ciosu. – Powinieneś być martwy. Powinieneś być martwy! Nie śmiej wracać tu więcej i mieszać się do mego życia!

Valerie jęknęła. Krew ściekała jej po włosach. Spojrzała na Jima rozpaczliwym wzrokiem i uniosła dłoń, by dotknąć głowy.

– Już po wszystkim, Valerie. Zawiozę cię do szpitala. I obiecuję ci, że zabiję tego przeklętego kota.

Rzucił paterę na podłogę i wyciągnął ręce. Valerie pochwyciła je i spróbowała się podnieść, lecz wtedy Jim ujrzał. jak rana pod włosami otwiera się i tryska z niej krew. Tam, gdzie Tibbles zostawił ślady swoich pazurów, skóra rozpadała się teraz na grube, krwawe kawałki, oblepione włosami, jak gdyby cała czaszka Valerie rozłupywała się niczym krwista pomarańcza.

– Yalerie… nie ruszaj się… nie ruszaj się więcej…

Lecz ona stopniowo uniosła się do pozycji siedzącej. Skóra na jej głowie rozerwała się całkowicie, a wszystkie krzyżujące się zadrapania na policzkach otwarły, tak że twarz rozpadła się w mgnieniu oka.

Przerażony Jim nie mógł oderwać od niej spojrzenia.

– O mój Boże, Valerie – zdołał wyszeptać. – Boże drogi.

Zupełnie nic nie mógł zrobić. Valerie dosłownie rozłupywała się na jego oczach.

Nagle spomiędzy rozszczepiających się fragmentów wyłoniła się inna głowa. Głowa o krótkich, brązowych włosach, ogolonych tuż przy skórze. Głowa o sinoniebieskiej, niemalże srebrnej skórze i szczelnie zaciśniętych powiekach.

Ciało razem ze szlafrokiem Valerie odpadło od tego, co przed chwilą był jej postacią, a spośród pomarszczonych stert skóry i przesiąkniętego krwią materiału wynurzyła się inna postać, zupełnie inna kobieta.

Jim przyglądał się tej transformacji z łomoczącym sercem i gardłem tak ściśniętym, że prawie nie mógł oddychać.

Upłynęły nie więcej niż dwie minuty, a z Valerie pozostał jedynie stos niepotrzebnych szczątków, spoczywający wokół kostek kobiety, która się z niej wyłoniła – pomarszczona skóra, kępki skrwawionych włosów, grudy białawego tłuszczu. Siedzenie kanapy wypełnione było krwią niczym miska. Posoka ściekała zagłębieniami w tapicerce i wsiąkała w dywan.

Przed Jimem na kanapie siedziała młoda kobieta. Jej oczy wciąż jeszcze były zamknięte. Całkowicie naga skóra lśniła niczym świeżo naoliwiona.

Była to Susan Randall – Susan, którą przecież na jego oczach zmasakrowano i skremowano. Obietnica, którą złożył mu indiański duch, została wypełniona.

Jim był tak wstrząśnięty, że powoli opadł na kolana. Oczy Susan były wciąż zamknięte i nie odezwała się ani słowem, lecz dostrzegł falowanie jej piersi w rytm oddechu.

Od chwili ponownego zjawienia się kota marzył niejednokrotnie o tym, że powróci do niego. Nigdy jednak nie wyobrażał sobie równie potwornego zmartwychwstania.

Nie śmiał jej dotknąć, nawet nie potrafił o tym pomyśleć. Siedziała na miejscu, z dłońmi lekko wspartymi o uda. Potem – kiedy Jim miał właśnie się podnieść – szybkim ruchem otworzyła oczy.

To były oczy Susan – głębokie i brązowe – lecz kryła się w nich dziwna wilgoć, jak gdyby znajdowała się pod wodą.

– Cześć, Jim – powiedziała, wyciągając do niego rękę.

Загрузка...