ROZDZIAŁ 19

I właśnie wtedy Rod Wiszowaty ujrzał rozpruwany płaszcz Jima – najpierw z tyłu, potem rękaw. Na ten widok otworzył i natychmiast zamknął usta.

Poczuł coś, lecz nie był pewien, co to było. Miał takie uczucie, jakby zanurzył się w wypełnionym lodowatą wodą stawie albo rozciął sobie palce kuchennym nożem. Jak gdyby ujrzał cień na ścianie, nie wiedząc, czyj cień mógłby to być. Jak gdyby kroczył szczytem wąskiego muru i nagle stracił równowagę.

Był to strach. Nie o siebie, czy o swoje bezpieczeństwo; to był strach o Jima. Jim uczynił tak wiele dla niego, odkąd znalazł się w drugiej klasie specjalnej. Nie tylko nauczył go poprawnie czytać, lecz także rozumieć to, co czytał. Teraz zaś Jim, który wprowadził nowe życie w świat Roda, walczył z tą dziwną dziewczyną, a jego płaszcz w niewytłumaczalny sposób zamieniał się w strzępy.

– Proszę pana! – zawołał Rod. – Proszę pana! Co się z panem dzieje!

Spróbował chwycić Jima za ramię i odciągnąć go od dziewczyny, ale coś wielkiego, niewidzialnego zadało mu cios w ciemności i odrzuciło na jedną z ławek. Jim miotany był z kąta w kąt, lecz przez cały czas nie zwalniał uchwytu na ramieniu dziewczyny, choć ta biła go po twarzy, a nawet gryzła.

– Proszę pana! – zawołał Rod, usiłując się podnieść.

Jim był zbyt zajęty zmaganiami z Xipe Totekiem, ukrytym w ciele dziewczyny, by dostrzec, co się wokół dzieje. Lęk szarpał go bezustannie, mógł jedynie odchylać głowę i okręcać się na boki, wykorzystując postać dziewczyny w charakterze żywej tarczy. Jeden z pazurów demona uderzył ją w ramię i wyrwał kawałek ciała. Jim ujrzał, jakie było miękkie i pełne robaków, i poczuł niesmak, ale nie puszczał jej. Xipe Totec już nigdy nie porwie żadnego z jego uczniów, nigdy więcej.

Lęk uderzał go raz za razem. Nagle jednak stało się coś dziwnego. Demon jakby zawahał się i zadygotał. Zamachnął się dwa, trzy razy, ale bez przekonania, potem znieruchomiał. W mrokach zalegających kaplicę Santa Ysabel, pomiędzy ławkami, Lęk zawahał się dygocząc niczym smuga dymu szarpana przeciwstawnymi podmuchami wiatru.

Uczniowie Jima stali kręgiem wokół niego. Nie dostrzegali Lęku, lecz wiedzieli z całą pewnością, że tam jest, gdyż obserwowali to, co wyprawiał z Jimem; bali się o swego nauczyciela. Ich własne dziecięce strachy przed pająkami, ciemnością i bajkowymi demonami poszły całkowicie w zapomnienie. Nie miały już nad nimi władzy.

Lęk wydał z siebie skowyt, od którego zadrżały świeczniki z kutego żelaza. Skowyt pogłębiał się i przybierał na sile, aż w końcu przerodził się w porażający ryk. Uczniowie zasłonili sobie uszy dłońmi, podczas gdy cała kaplica, od fundamentów po strop, zachwiała się w posadach. Żyrandole zataczały kręgi pod sufitem, ławka z litego dębowego drewna rozszczepiła się na całej długości. Dwa witraże rozprysnęły się na drobne kawałki, zasypując posadzkę różnokolorowymi okruchami.

Na oczach Jima Lęk zaczął się rozsupływać, jedna dymna wiązka za drugą oddzielały się od zbitej masy cienia. Twarze zapadały się w głąb, łapy i pazury składały się niczym połamane leżaki. Każda wiązka zwijała się w powietrzu i powracała do ucznia, do którego należała – pajęczy kłębek do Sandry, smuga ciemności do Stanleya. Każdego z nich przechodził dreszcz, gdy strach wślizgiwał się z powrotem. Maisie ukryła twarz w dłoniach. Wkrótce pozostały jedynie lęki Fynie, Deana, Dolly i Mike'a. Podmuch wiatru, który wpadł do kaplicy z dworu, poniósł je między ławkami, przez gaj oliwny i dalej, w noc.

Xipe Totec szarpnął się w uścisku Jima.

– Uważasz się za spryciarza, co? Uważasz się za mądralę?

– Chyba nie doceniłeś uczuć, jakimi darzą mnie moi uczniowie.

– Z tego samego źródła zaczerpnąć można jeszcze wiele lęków, panie Rook, i osobiście zatroszczę się o to, by wszystkie pana odwiedziły. Pan i pańscy uczniowie traficie do świata umarłych, jeśli nawet przypłacę to życiem.

– Ależ nie – odparł Jim. – Tym razem to ja się o to zatroszczę, dla ciebie.

Z kieszeni wyciągnął swój szwajcarski nóż i zębami otworzył największe ostrze.

– Nadszedł koniec twoich łgarstw, i twój koniec.

Lecz zanim zdołał cokolwiek uczynić, dziewczyna wykonała nagłe salto i uwolniła się z uchwytu. Pobiegła na tył kaplicy, przeskakując przez ławki niczym przez płotki.

Jim popędził za nią, a uczniowie podążyli jego śladem, choć nie bardzo rozumieli, kim jest ta dziewczyna i co się w ogóle dzieje. Xipe Totec otworzył drzwi na dzwonnicę i zatrzasnął je za sobą, lecz nim zdołał przekręcić klucz, Jim wtargnął do środka. Po schodach zadudniły pnące się w górę kroki.

– Teraz już nam nie ucieknie, proszę pana! – zawołał Rod.

Jim nic miał aż takiej pewności. Ten demon potrafił uformować rozkładające się ludzkie ciało w dowolny kształt, jaki tylko był mu potrzebny. Jim pędził schodami, chwytając się sznurowej poręczy, by biec jeszcze szybciej. Ujrzał stopy znikające za zakrętem piętro wyżej. Pokonali tak jeszcze dwa piętra i nagle wypadli na platformę górującą nad terenami misji.

Xipe Totec wycofał się w sam kąt platformy. Spojrzał w dół, na odległą o sześćdziesiąt stóp ziemię. Jego oczy lśniły jak pancerz karalucha.

– Długo by się spadało, co, panie Rook? – powiedział. Rod i Nevile stanęli w wejściu.

– Cofnijcie się, chłopaki. Zawołam, jeśli będziecie potrzebni – krzyknął w ich stronę Jim.

– Ach… ale jesteśmy odważni – zakpił Xipe Totec. – Odważni i zmyślni. Zobaczymy, ile zostanie z tej zmyślności, jak tylko mój wysłannik powróci do nich, gdy się tego będą najmniej spodziewać.

Nie będzie żadnego wysłannika – odparł Jim.

– Tak? A to dlaczego?

– Ponieważ nie zamierzam wybaczyć ci tego, co uczyniłeś.

Xipe Totec wspiął się na parapet, który mógł mieć zaledwie trzy cale szerokości, a w dole rozciągała się pylista, twardo ubita ziemia.

– Nie powstrzyma mnie pan, panie Rook. Nie można mnie spalić, nie można mnie zadźgać, nie można mnie pogrzebać. Zawsze znajdą się świeże ludzkie zwłoki, by się w nie wcielić. Nigdy się mnie pan nie pozbędzie, może mi pan wierzyć; zawsze będzie się pan zastanawiał, czy ten facet w panamie to Xipe Totec? A może to ta młoda kobieta pchająca wózek po chodniku? A kiedy wreszcie to pan odkryje, będzie już o wiele za późno.

Jim stanął na parapecie i powoli zaczął przesuwać się w stronę demona, balansując ramionami dla utrzymania równowagi.

– O, teraz się pan boi – kpił sobie Xipe Totec. – Naprawdę, bardzo się pan boi. Zna pan tę zasadę: nie wolno spoglądać w dół. Ale jeśli nie spojrzy pan w dół, skąd będzie pan wiedział, gdzie postawić stopę? Mógłby pan nie trafić, a co wtedy? Sześćdziesiąt stóp to bardzo wysoko dla śmiertelnika. Prawie pewna śmierć.

Jim jednak zbliżał się. „Trzeba mu obciąć koniec języka – powiedział Porfirio Cardenas – tak by nie mógł już więcej opowiadać swych kłamstw, a wówczas wykrwawi się na śmierć". Jim nie miał pojęcia, czy mu się to uda, lecz nie przychodził mu do głowy żaden inny sposób zabicia demona. Wbić kołek w serce? Co to mogło dać, skoro serce nawet nie było jego?

Jim przysuwał się coraz bliżej. Widział migoczące światła osiedla Thousand Oaks. Wiatr szarpał nogawkami jego spodni i musiał zatrzymać się na moment, by odzyskać równowagę. Xipe Totec czekał na niego, z zadowolonym uśmieszkiem na twarzy.

– Nie patrz pod nogi, Jim. Jest zdecydowanie za wysoko. Jim nie patrzył pod nogi. Serce waliło mu jak oszalałe, czoło skroplił pot i oddałby wszystko za możność zeskoczenia z parapetu w bezpieczne miejsce. Lecz Xipe Totec czekał na niego, a jeśli Jim nie wykończy go, równie dobrze mógłby podpisać wyrok śmierci na całą drugą klasę specjalną i dać sobie z tym spokój, gdyż Xipe Totec na pewno będzie wiedział, jak zdobyć ich dusze.

Znalazł się wreszcie nie dalej niż trzy stopy od Xipe Toteca. Demon wciąż uśmiechał się oczywiste było, że wcale się nie boi.

Jim uniósł nóż i podszedł do niego bardzo, bardzo ostrożnie.

– Umiesz posługiwać się nożem, co? – zapytał go Xipe Totec.

– Na ciebie wystarczy moich umiejętności – odparł. W ustach zaschło mu jak na pustyni.

– Kiedy chce się mnie zabić, panie Rook, „wystarczy" wcale nie wystarcza.

– Przekonamy się o tym – stwierdził Jim, robiąc zwód w lewo, a potem w prawo. Zupełnie nie miał pojęcia, jak obciąć mu język, ale zamierzał postarać się ze wszystkich sił.

Odchylił się najpierw do tyłu i po sekundzie bez ostrzeżenia rzucił się do przodu, mierząc nożem w twarz demona. Xipe Totec przechylił głowę w bok i nóż uderzył w ceglaną kolumnę za jego plecami. Ostrze złamało się w połowie długości i z brzękiem zniknęło w mroku.

– I co teraz zamierza pan zrobić? – zapytał Xipe Totec. – Pchnąć mnie otwieraczem do konserw?

Jim odrzucił nóż i przyjął postawę, która, jak miał nadzieję, przypominała pozycę wyjściową kung fu. Xipe Totec roześmiał się.

– Chcesz się ze mną bić, tu, na górze? Myślałem, że boisz się wysokości.

– Chyba już pokonałem swój strach.

– Ha! – zakrzyknął głosem brzmiącym niczym chór trzech głosów. – Niczego nie pokonałeś! Nikomu się to jeszcze nie udało! Jedyną pewną rzeczą na tym świecie jest to, że twoje strachy pokonają ciebie!

– Nie tym razem – odparł Jim.

Usłyszał narastający warkot śmigłowca i dostrzegł przesuwające się po niebie światło. Wtedy rzucił się na Xipe Toteca, oplótł go ramionami i pocałował.

W tej samej chwili obaj stoczyli się z parapetu.

Xipe Totec usiłował krzyknąć, lecz kiedy otworzył usta, Jim schwycił zębami czubek jego języka i przegryzł go. Krew wlała mu się do gardła, ale nie zwrócił na to uwagi; koziołkowali już w powietrzu i wiedział, że zginie.

Xipe Totec wyślizgnął się z jego uścisku.

Jim był zbryzgany krwią, w uszach dźwięczał mu wrzask demona. Zacisnął powieki, oczekując zderzenia z ziemią, i wtedy coś szarpnęło go za kostkę; zawisł na murze misji, głową w dół. Uderzył ciałem w twardą cegłę raz i drugi raz.

Xipe Totec upadł na ziemię, z trzaskiem rozdzierającym bębenki, bluzgnęła fontanna krwi. Zawył ohydnie i zaczął pełznąć na plecach niczym krab wywrócony na grzbiet, a krew zalewała jego suknię i pylistą ziemię. W końcu wrzaski zaczęły tracić na sile. Jeszcze powiedział coś ochrypłym, gulgoczącym głosem – coś, co brzmiało jak potworne przekleństwo – a potem znieruchomiał.

Jim wisiał na murze, kołysząc się łagodnie na boki.

Pod nim z ciemności wyłonił się Phil, towarzyszyli mu David i Charlene. Gdy zobaczyli skrwawione ciało Xipe Toteca, ostrożnie obeszli je szerokim łukiem.

– Niech się pan nie martwi, zaraz przyniesiemy drabinę.

Jim uniósł głowę. Jego stopa zaplątała się we włóknistą pętlę wistarii porastającej mur dzwonnicy. Bóg jeden wie, jak mu się to udało. Być może wszechmogący czasami wynagradzał swe sługi za szczególnie dobrze wykonaną pracę.

Powoli opuszczono go na ziemię; cały aż dygotał zastanawiając się, co teraz począć. Ciało dziewczyny leżało rozpłaszczone na ziemi, w rozległej czarnej kałuży krwi. Niełatwo mu było spojrzeć na ten widok, choć wiedział, że to Xipe Totec i że zabił go osobiście. Udał się do kaplicy, siadł na brzegu ławki i zaczął się modlić.

Po chwili na podłodze zaskrzypiały kauczukowe podeszwy butów. Porucznik Harris zajął miejsce w ławce za Jimem i zmówił szybką zdrowaśkę.

– Na zewnątrz leży dziewczyna ze złamanym kręgosłupem i prawie odgryzionym językiem – wymruczał. – Proszę mi powiedzieć, że to była wasza pierwsza randka i trochę was poniosło przy pocałunku.

– Nie mogę tego powiedzieć, poruczniku. Ugryzłem ją celowo.

– Dlaczego miałby pan to robić, do jasnej cholery?

– Nie była tym, na kogo wyglądała, poruczniku.

– Podobnie jest z moją żoną, ale to nie powód, żeby zaraz łamać jej kręgosłup i odgryzać język. Chociaż… skoro już pan o tym wspomniał… życie stałoby się znacznie cichsze.

Jim odwrócił się do tyłu. Spojrzał z natężeniem w oczy Harrisa.

– Mogę pana zapewnić – oświadczył – że pańskie dochodzenie jest już zakończone. Gwarantuję to panu. Już ani jeden uczeń nie zostanie rozdarty na strzępy. Żaden uczeń nie wejdzie pod koła rozpędzonej ciężarówki.

– Skąd ta pewność?

Jim wyjaśnił mu wszystko, co się wydarzyło, nie pomijając najdrobniejszych nawet szczegółów. Opowiedział mu o różowym lincolnie i zmartwychwstaniu Susan, o demonicznym tarocie, o tym jak Rafael wyzwolił jego uczniów z lęków tylko po to, by przywołać je z powrotem pod postacią bezlitosnej siły służącej do masakrowania ludzi podczas rytualnych ofiar. Opowiedział mu o wyprawie do Campeche i o informacjach uzyskanych od pana Cardenasa, a także o kocie niegdyś noszącym imię Tibbles.

Porucznik Harris wysłuchał tego wszystkiego z poważną twarzą, lecz nie zanotował ani jednego słowa. Gdy Jim skończył, podniósł się i klepnął go po ramieniu.

– Proszę nikomu nie wspominać o tym ani słowem.

– Dlaczego?

– Ponieważ panu wierzę. I ponieważ wrócę teraz do centrali i będę dreptać w miejscu dopóty, dopóki śledztwo nie zostanie umorzone ze względu na zbyt wysokie koszty.

– Wierzy mi pan?

– Pewnie. Co pana tak dziwi? Te biedne dzieciaki rozszarpało coś rodem nie z tego świata. To naukowo stwierdzony fakt. Teraz pan wytłumaczył mi, kto to zrobił, i rzeczywiście było to coś rodem nie z tego świata. A więc wydarzenia zostały logicznie wyjaśnione. Wszystko znalazło wyjaśnienie, w pewnym sensie, i to mnie zadowala. Wszystko wyjaśnione jest znacznie bardziej niż większość spraw, którymi się zajmujemy. – Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. – Nawiasem mówiąc, to zapewne rozwiązuje też zagadkę jedenastu czy dwunastu innych zabójstw. Wczoraj wieczorem w Topanga znaleźliśmy szczątki kilkunastu ciał. To, które nazywał pan „Susan", składało się z fragmentów pochodzących z przynajmniej pięciu spośród nich; tyle udało się nam zidentyfikować.

Jim nie odpowiedział, a jedynie odprowadził wzrokiem Harrisa opuszczającego kaplicę. Po chwili sam poszedł w jego ślady.

Tydzień później, po szkolnej ceremonii upamiętniającej zabitych uczniów, Jim stał przed głównym wejściem do szkoły, rozmawiając z rodzicami, których starał się zapewnić, że podobna tragedia już się nie powtórzy.

– Policja poinformowała mnie, że sprawę zamknięto. Niejaka Consuela Martinez, odpowiedzialna za zabójstwa Fynie i Mike'a, zginęła spadając z dzwonnicy misji Santa Ysabel. Pozostałe tragedie… cóż, były to nieszczęśliwe wypadki, bez dwóch zdań.

Tuż za większą grupą rodziców i uczniów Jim spostrzegł kobietę w zielonej sukni w białe grochy i czarnym słomkowym kapeluszu. Nie znał jej, lecz była naprawdę ładna i wciąż się do niego uśmiechała, więc przeprosił rozmówców i podszedł do niej, by się przywitać.

Jim! zawołała, wyraźnie zadowolona. -Jak się miewasz?

– Doskonale. Ale… czy my się znamy? Może z Venice Beach? Albo Racquet Club?

Och, znasz mnie znacznie lepiej. – W takim razie słucham, proszę mnie zaskoczyć.

Zapewne mi się to uda. Są tu ze mną dwaj przyjaciele… ich także powinieneś rozpoznać.

Wysoki młody człowiek podszedł do Jima i uścisnął mu mocno dłoń.

– Dobrze pana znowu zobaczyć.

Następnie zbliżył się szczupły Indianin w lśniącym szarym garniturze i krawacie.

– Słyszałem, że miał pan kłopoty. Gdybyśmy mogli coś dla pana zrobić…

– Przepraszam – odparł Jim – ale wszyscy macie nade mną przewagę. Nie mam pojęcia, kim jesteście.

Kobieta wzięła go za rękę i powoli ruszyła przed siebie. Młody mężczyzna i Indianin szli parę kroków za nimi.

Musisz zrozumieć, Jim, że gdy ktoś zginie gwałtowną śmiercią, nie może powrócić w tej samej postaci co poprzednio. Jego ciało jest zmasakrowane, spalone, może brakuje paru fragmentów. Na przykład głowy,

Jima ogarnęło nagłe poczucie winy. Miał nadzieję, że ta kobieta nie mówiła o Susan. A jeśli znalazła jej ciało w Arizonie i teraz cała trójka próbuje go szantażować?

Szli dalej, nie zwalniając kroku.

– Jeżeli nie nadszedł jeszcze jego czas, otrzymuje nowe ciało i nowe życie. Wciąż jest sobą, lecz zarazem kimś innym. Przyzwyczajenie się do tego trwa pewien okres, ale koniec końców można się przystosować.

– Co takiego chce mi pani powiedzieć?

– To my, Jim – szepnęła, przysuwając wargi do jego ucha. – Powróciliśmy wszyscy troje.

Jim spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Susan?

– I Martin, i John Trzy Imiona.

Ale przecież wyglądacie zupełnie inaczej. W życiu bym was nie rozpoznał.

I nigdy już nas nie zobaczysz. Dzisiaj pojawiliśmy się tylko po to, by powiedzieć ci, że dobrze się spisałeś i że uratowałeś wiele ludzkich istnień.

– Co teraz robicie? Gdzie mieszkacie? Wciąż jeszcze uczysz geografii?

– Jestem żoną bardzo miłego człowieka o imieniu Ray i jestem gospodynią domową.

– Nie do wiary. Po prostu nie do wiary. A ty, Martin? W dalszym ciągu grasz w piłkę?

Martin zamaszyście wzruszył ramionami.

– Teraz pracuję w księgarni. Piłki nie miałem w ręce od czasów… hmmm, od czasów szkoły.

– A pan, panie Trzy Imiona?

– Pracuję w branży naftowej… a także w dwóch czy trzech agencjach rozwoju ziem indiańskich.

– Ja chyba śnię – Jim pokręcił głową.

– Oczywiście, Jim. Śmierć jest snem, a życie marzeniem sennym. Nie pamiętasz?

Ich rozmowę przerwali rodzice Charlene Schloff, pragnący podziękować Jim owi za przywrócenie ich córce wiary w siebie. Potem zjawili się rodzice Davida Pyonghwa, uścisnęli mu ręce i zaprosili na koreański obiad. Kiedy skończył z nimi rozmawiać, Susan, Martin i John Trzy Imiona zniknęli już w tłumie.

Może ponad miesiąc później, w gorący, bezchmurny dzień, Jim zabrał Yalerie do pewnego dealera, by obejrzeć cadillaca model eldorado, rocznik 1972, pokrytego szacownym niebieskim lakierem. Miał już dosyć pytań o to, czy jest alfonsem.

Zajechał na parking pod trzepoczącymi rzędami chorągiewek. Niebieskie eldorado stało na końcu drugiego rzędu samochodów. Wyglądało dobrze mimo swego wieku.

Osiem przecinek dwa litra, napęd na przednią oś – zachwalał sprzedawca, a słońce błyszczało oślepiająco na jego łysinie.

Wtedy Jim dostrzegł jakiś kształt skryty w cieniu pod samochodem. To był kot, brązowo-czarno-żółty kot, taki sam jak Tibbles. Przeczekiwał upał, nigdzie się nie śpiesząc.

– No, cóż, przepraszam, że zmarnował pan przeze mnie czas – powiedział do dealera, ruszając gwałtownie z miejsca.

– O co chodzi?

– Ten samochód… Przepraszam, że zmarnował pan przeze mnie czas.

– Co do ceny możemy się przecież dogadać. W końcu to swego rodzaju klasyczny model, a ceny klasycznych pojazdów rządzą się własnymi prawami.

– Nie chcę go, przepraszam. Zapomniałem, jak bardzo lubię mojego lincolna.

– Tego różowego? To pański? Owszem. A co?

– Znam go. To bardzo charakterystyczny samochód, szczególny lakier. Kiedyś należał do gościa nazwiskiem Kramskoy czy Krupa, jakoś tak.

– Krupa, zgadza się. Mieszka w Benedict Canyon.

– Kupił go dla żony, tyle że długo sobie nim nie pojeździła. Przyłapała go na skoku w bok, więc zagazowała się w nim spalinami. Można by powiedzieć, że wózek jest pechowy.

– Pechowy?

– To tylko przesąd. Pan pewnie nie miał pecha, po tym jak pan go kupił, chyba się nie mylę?

– No, nie wiem – odparł Jim. Wsiadł do samochodu i uruchomił silnik.

– Co to miało znaczyć? – zapytała Valerie. Jim pokręcił głową.

– Powiedzmy, że jestem przesądny – wyjaśnił.

Gdy odjeżdżali, dealer stał z ramionami splecionymi na piersi, jego łysina lśniła w słońcu, a na twarzy malował się uśmiech.

Загрузка...