Ten poranek należał do męczących. Część uczniów z miejsca pojęła różnicę między metaforą a porównaniem, lecz większość z nich miała na ten temat jedynie dosyć mgliste pojęcie. Choć wielu używało słów w rodzaju „jak" i „niby" trzy czy cztery razy w każdym zdaniu, stwierdzenie, że metafora to porównanie bez wykorzystania słowa „jak", zupełnie do nich nie docierało.
– Niby jak na boisku byłem gorylem, nie? – zasugerował Rod.
– Cóż, wyjąwszy wszystkie „niby" i „jak”, zgadza się – wyjaśnił Jim. – To przenośnia. Nie powiedziałeś, że byłeś jak goryl. Powiedziałeś, że byłeś gorylem.
– Co pan zamierza przez to osiągnąć? – zapytała Jane. – Szkalować goryle?
Virgil uniósł rękę do góry.
– A na przykład „była niby seksowny sen, który kiedyś miałem"?
– To porównanie – wyjaśnił Jim.
– Owszem… ale jakie miała metafory. Kuma pan? Bufory…
– Dziękuję, Virgil – odparł Jim. – Kumamy. – Powoli przeszedł do tyłu klasy. Rafael siedział zgarbiony nad ławką, układając z długopisów i ołówków zarys czaszki. Jim przyglądał mu się przez chwilę, a potem zapytał:
– Może spróbujesz, Rafael? Podrzuć nam jakąś metaforę.
Rafael podniósł wzrok. Jim, nie wiedząc dlaczego, odniósł wrażenie, że chłopak kpi z niego w subtelny sposób.
– Ćma przerażenia przysiadła na mym sercu – wyrecytował Rafael.
Jim zawahał się. Potem położył dłoń na ramieniu Rafaela i powiedział:
– Bardzo dobrze. Wszyscy słyszeli? „Ćma przerażenia przysiadła na mym sercu".
Udał się na swe dawne miejsce. W połowie drogi odwrócił się i posłał szybkie spojrzenie w stronę Rafaela. Chłopak wciąż się uśmiechał do niego, jak gdyby wiedział coś, czego Jim nie wiedział, a bardzo chciałby poznać.
– Dobra… – stwierdził Jim. – Zostały nam trzy minuty. Może jeszcze ktoś ma dla nas metaforę? David? Może ty?
– Jest takie koreańskie powiedzenie, ale nie wiem, czy to metafora. „Łabędzie nadziei zamarzły w jeziorze strachu".
– To jeszcze jeden dobry przykład, dzięki. Widzicie wszyscy, o co nam chodzi? Nie mówimy, że nadzieja jest jak łabędź. Mówimy, że jest łabędziem. I mówimy też, że strach jest zamarzniętym jeziorem, które krępuje nasze nadzieje i nie pozwala nam na wykorzystanie naszego potencjału.
Dean Krauss podniósł rękę do góry. Dean siedział w ostatnim rzędzie, tuż obok Rafaela. Był szczupłym, pryszczatym chłopakiem o bladej twarzy, nieodmiennie ubierał się w wygniecione, zbyt małe koszulki. Przywodził Jimowi na mysi pisklę, które wypadło z rodzinnego gniazda. Był jedynym uczniem, który przynosił do szkoły kanapki zawinięte w opakowanie od chleba, nie zaś w folię.
– Słonie popadają w przygnębienie – oznajmił.
Jim czekał w milczeniu. Dean opuścił rękę i spojrzał na. niego wyczekująco.
– To wszystko? – zapytał go Jim. – Słonie popadają w przygnębienie?
– To żadna metafora – odezwała się Beverly. – To w ogóle nic. No i skąd wiesz, że słonie popadają w przygnębienie? One nie mówią, nie? Niby mogą wyglądać na przygnębione, bo skóra im zwisa, mają smutne oczy i w ogóle, ale…
– Beverly – przerwał jej Jim. – Po prostu… zamilknij, proszę.
W tej samej chwili rozległ się dzwonek, kończąc poranne zajęcia, i wszyscy zaczęli zbierać książki i torby, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Jim zauważył, że paru uczniów momentalnie przeniosło się do tyłu, grupując się wokół Rafaela i rozmawiając z nim z ożywieniem. Sandra też tam była, usadowiona zaborczo na krawędzi jego ławki. Jim nie miał najmniejszych wątpliwości, że Rafael stał się jedną z dominujących osób w klasie. Do biurka Jima podszedł Dean.
– Ani w ząb nie pojmuję tych metafor, proszę pana.
– Cóż… są w sumie całkiem proste, skoro już załapie się, o co w nich chodzi. Po prostu porównujesz dwie rzeczy ze sobą w bardziej obrazowy sposób. To urozmaica twoje wypowiedzi. Wywołuje obrazy w umysłach innych ludzi, a to zawsze jest ważne podczas rozmowy. Na przykład zamiast mówić „ostatnie lata twego życia" możesz powiedzieć „wieczór twego życia".
Dean przez dłuższą chwilę marszczył czoło. Potem podziękował uprzejmie i wyszedł z klasy. Miał jeszcze siedmioro rodzeństwa. Jego ojciec był kierowcą ciężarówki i w domu bywał jedynie dwa lub trzy razy w miesiącu. Wtedy zaś zastraszał Deana tak nielitościwie, że chłopak często zamykał się w sobie i nie odzywał ani słowem – nierzadko całymi dniami. Jim wiedział, że mógłby rozwiązać problemy Deana z nauką w ciągu paru tygodni, gdyby tylko dostał carte blanche na odwiedzanie domostwa Kraussów i solidne skopanie jego rodziców.
Tak wiele spraw, z którymi miał do czynienia, wynikało ze sposobu, w jaki ci młodzi ludzie traktowani byli w domu -jąkanie, aleksja, chroniczne problemy z koncentracją uwagi. I to, co najgorsze: brak wiary we własne siły, niemożność uwierzenia w to, że pewnego dnia osiągną coś w życiu.
„Słonie popadają w przygnębienie", pomyślał. Hmm, ja też, czasami.
W czasie przerwy obiadowej wyszedł na parking, by zabrać z samochodu kilka dokumentów. Zamykał właśnie bagażnik, kiedy pojawił się George Babouris. George był nauczycielem fizyki – brzuchatym brodaczem o donośnym głosie, jaskrawych kraciastych koszulach i niezachwianym przekonaniu, że greckie tańce narodowe wykonuje lepiej od Anthony'ego Quinna. „Anthony Quinn jest Meksykaninem. Skąd Meksykanin miałby wiedzieć, jak tańczą Grecy?".
George zatrzymał się i wlepił wzrok w nowy samochód Jima.
– To twój? – zapytał, dotykając go wyciągniętą ręką. jak gdyby dopiero co przyleciał z Wenus.
– Tak, co ty na to? Kolor został specjalnie dobrany. Różany metalik.
George obszedł go dookoła, nie mówiąc ani słowa. Potem uśmiechnął się i wolno pokręcił głową. Następnie wybuchnął śmiechem. W końcu skrył twarz w dłoniach, zanosząc się śmiechem i nie mogąc przestać.
– Coś cię rozbawiło? – zapytał zaczepnie Jim.
– Ten samochód. Wygląda jak tort weselny mojej siostry Nany.
– To zabytek. Znalazł mi się prześmiewca, popatrz lepiej na swojego wyklepanego na kolanie garbusa. Poza tym nie kupiłem go dla lakieru. To nietrudno zauważyć. Kupiłem go, ponieważ zdarzyło się coś dziwnego. Kiedy pojechałem do Benedict Canyon, by go obejrzeć, był tam mój kot.
– Twój kot? O czym ty mówisz?
– Pamiętasz Tibblesa? No, kota, który nie reagował la imię Tibbles? On czekał tam na mnie. Przywiozłem go do domu.
Śmiech George'a ucichł jak nożem uciął.
– Tibbles nie żyje, Jim. Pochowałeś go na cmentarzu dla zwierząt.
– Wiem. Ale on tam był, George, i przywiozłem go do domu. Nie jest zupełnie taki sam jak przedtem, ale bez dwóch zdań to jest Tibbles.
George podszedł do niego. Nic nie mówiąc objął go ramionami i ścisnął mocno. Jim miał wrażenie, że się dusi, szorstka niczym żywopłot broda George'a drapała go po policzku, lecz jednocześnie ów uścisk był czymś, czego bardzo potrzebował.
– Wciąż jeszcze przeżywasz ich stratę – powiedział George, odsuwając się o krok, lecz nie puszczając go. – Susan, Martina i tego Indianina. Musisz się z tym pogodzić.
– To nie jest pomyłka, George. To Tibbles przywrócony do życia.
George wyglądał na zamyślonego.
– Chyba nie żywisz żadnych próżnych nadziei, co? Nie myślisz, że Susan być może także powróci?
– Przyszło mi to do głowy.
– Po tym, co się z nią stało? Jakim sposobem?
– Nie wiem. Zupełnie tego nie pojmuję.
– Może zajrzysz dziś do mnie wieczorem? – zaproponował George. – Kupię szaszłyki i parę butelek retsiny.
– Nie cierpię szaszłyków i nie cierpię retsiny.
– To wyskoczymy na cheeseburgera i piwo.
– Wszystko jest w porządku, George. Mam tonę prac do poprawiania.
– No to przynajmniej nie zapomnij o mnie. Jesteś moim kumplem. Nie chciałbym zobaczyć cię zamkniętego w domu bez klamek. – Siarczyście klepnął Jima w plecy i odszedł.
Jim przez chwilę rozmyślał o Susan, a potem ruszył przez trawę z powrotem do szkoły.
Przeszedł nie więcej niż jedną trzecią drogi, gdy zauważył grupę ośmiu czy dziewięciu uczniów, siedzącą w cienistym zagłębieniu wśród dębów. Zazwyczaj nie zwróciłby na nich uwagi, lecz gdy znalazł się bliżej, spostrzegł, że wszyscy siedzą w kręgu, dokładnie w ten sam sposób, ze skrzyżowanymi nogami, wyprostowanymi plecami i dłońmi na oczach.
Zatrzymał się, by przyjrzeć się im staranniej. Większość z nich uczęszczała do drugiej klasy specjalnej – Phil Kosherick, Beverly Wellcome, Jane Pirella. W środku kręgu siedział Rafael Diaz, za plecami mając Sandrę Pearman. Jedynie Rafael miał oczy otwarte. Z szeroko rozłożonymi ramionami intonował jakiś zaśpiew, choć Jim był zbyt daleko, żeby usłyszeć słowa.
Ten widok bardzo mu się nie spodobał. W trakcie pracy w szkole spotykał się wśród uczniów z najprzeróżniejszymi kultami i ruchami religijnymi – od scjentyzmu przez sufizm do satanizmu – i nauczył się traktować je ze szczególną nieufnością.
Oczywiście zachęcał uczniów do poszukiwania duchowości. Pragnął, by zrozumieli, że w życiu liczy się coś więcej oprócz łyżworolek i rock and rolla. Lecz gdy w grę wchodziły mistycyzm i zjawiska ponadnaturalne… miał wystarczająco wiele do czynienia i z jednym, i z drugim, by znać wiążące się z nimi niebezpieczeństwa. W najlepszym razie wywoływały rozchwianie emocjonalne, a w najgorszym… doprowadzały do histerii i śmierci.
A jednak ci uczniowie mieli prawo próbować tego, na co im przyszła ochota. Jim mógł jedynie pilnować ich i upewnić się, że nie natkną się na coś, co mogłoby ich przerosnąć. Przyglądał się im jeszcze przez chwilę, a potem ruszył w dalszą drogę.
Wtedy wszakże jego uwagę zwrócił dziwny dźwięk, jakby;ichy szelest wiatru, potem następny i kolejny. Odwrócił się, osłaniając dłonią oczy przed blaskiem słońca. Zza pleców Phila Koshericka począł się unosić cień. Początkowo był jedynie smugą dymu, czarną szyfonową chustą szarpaną wiatrem, lecz w parę chwil urósł i przerodził się w przygarbioną, mroczną postać, kilkakrotnie potężniejszą od samego Phila.
Jim wlepił w nią wzrok, czując dreszcz przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa. Cień był przezroczysty – mógł dostrzec przezeń kontury budynku nauk ścisłych – lecz miał wyraźne kształty dobrze zbudowanego mężczyzny.
Rafael uniósł dłonie w stronę cienia i powoli narysował w powietrzu krzyż. Cień zawahał się, jego sylwetka zafalowała na wietrze, lecz potem odłączył się od pleców Phila i posuwistym ruchem skierował się przez trawnik, by zniknąć w końcu w mroku zalegającym pod dębami.
Szeleszczący odgłos nie ustawał, choć teraz bardziej przypominał dźwięki wydobywane dmuchnięciem z wydrążonej kości. Pojawił się kolejny cień, tym razem nad Fynie McFeagh. Cień Fynie wił się i skręcał, lecz wkrótce przybrał kształt zwierzęcia – olbrzymiego psa o zjeżonej sierści – rozmiarami dorównującego wilkowi, o spiczastych uszach i masywnym karku.
Rafael wykonał ten sam gest, psokształtny cień okrążył Fynie kilka razy i zniknął, podążając śladem cienia mężczyzny między drzewa.
Materializowały się następne cienie – nad Jane Pirellą, Deanem Kraussem i Virgilem Wackerem. Niektóre z nich przypominały ohydnie zniekształconych ludzi. Inne wyglądały jak groteskowe zwierzęta, roje owadów i bezkształtne płachty ciemności.
Jim widywał już duchy. Siedział twarzą w twarz i rozmawiał ze swym zmarłym dziadkiem. Był świadkiem tego. jak młoda indiańska dziewczyna przybierała mroczną postać gigantycznego niedźwiedzia. Lecz czegoś takiego – pobnej upiornej procesji cienistych zjaw ogarów, ludzi-słoni, zakapturzonych kształtów, szczurów, szerszeni i pająków – jeszcze nie widział.
Po kolei wzbijały się w powietrze, Rafael zaś odprawiał je rytualnie, a wtedy jeden za drugim odpływały przez trawę i znikały. Był to nadzwyczajny widok, przypominający utworzone z dymu przedstawienie cyrkowe.
Uczniowie pozostali na swoich miejscach, ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczyma, lecz Jim dostrzegł, że niemal wszyscy uśmiechali się teraz – Beverly nawet się śmiała. Jedynie David Pyonghwa pozostał ponury, jego czoło pobruździło skupienie, dłonie zaciskały się wokół kostek z taką siłą, że aż zbielały mu kłykcie.
Rafael odwrócił się tak, by znaleźć się twarzą w twarz z Davidem. Zaczął śpiewać i klaskać w dłonie nieregularnym, powolnym rytmem. Jim wciąż jeszcze był zbyt daleko, żeby słyszeć wyraźnie, lecz nie przypominało to żadnego znanego mu języka. Wychwycił parę hiszpańskich końcówek, ale na pewno nie był to hiszpański.
Napięcie malujące się na twarzy Davida zaczęło przybierać na intensywności. Oddychał teraz przez otwarte usta, całe jego ciało napięte było niczym zaciśnięta pięść.
Dosyć tego, pomyślał Jim i ruszył w stronę kręgu uczniów. Cokolwiek się tu odbywało, zaszło już wystarczająco daleko. Lecz Rafael śpiewał nadal, rzężący oddech Davida stał się bardziej chrapliwy i piskliwy.
– Rafael, przestań natychmiast! – zawołał Jim. – Rafael, słyszysz mnie?
Rafael zignorował go i śpiewał dalej. David począł toczyć głową na boki, dyszenie przerodziło się w krótkie, płytkie krzyki.
– Rafael! – ryknął Jim i zerwał się do biegu. Teraz pozostali uczniowie otworzyli oczy i zaczęli rozglądać się dookoła, mrugając powiekami, jak gdyby dopiero co się obudzili. – Rafael, masz natychmiast przestać!
Chłopak odwrócił głowę ku niemu, jego oczy poczerniały od złości. – Trzymaj się z daleka! – krzyknął. – Nie podchodź, bo go zabijesz!
Jim zawahał się zwalniając. Rafael ponownie się odwrócił wzniósł ręce wysoko ku niebu. Ciemny, dygoczący kształt zaczął dźwigać się w powietrze za plecami Davida. Był rogaty, a może miał jedynie hełm na głowie, a z jego ramion wyrastały zagięte ku górze rogi. Jim stał już na tyle blisko, że dostrzegał nawet zarysy twarzy, czarną maskę o pustych oczach, przez które przeświecało słońce.
– Wystarczy! Dosyć tego! – rozkazał Jim, chwytając
Rafaela za ramię.
– Nie! – sprzeciwił się Rafael.
W tej samej chwili cień został zassany z powrotem w ciało Davida, niczym porwana przez odkurzacz smuga dymu. Rafael rzucił się w stronę Davida, lecz David przewrócił się w tył, uderzając głową o trawiaste podłoże. Legł tak z zamkniętymi oczyma i policzkami nawilgotniałymi od łez, trzęsąc się i dygocząc.
Jim przykląkł przy nim i przetoczył chłopca, aby znalazł się w pozycji umożliwiającej udzielenie pierwszej pomocy. – David, słyszysz mnie? David! – Spojrzał na uczniów i wrzasnął: – Na rany Chrystusa, niech ktoś wezwie pogotowie!
Virgil Wacker niezwłocznie wyciągnął swój telefon komórkowy i wybrał 911.
David oddychał, lecz jego twarz okrywała bladość, nie przestawał się też trząść. W jego karcie zdrowia nie widniała najmniejsza wzmianka o epilepsji, a Jim był przekonany, że chłopak nie brał żadnych narkotyków. Przeniósł wzrok na Rafaela i zapytał:
Co ty, u Ucha, mu zrobiłeś?
– Nic.
– Nic? Spójrz tylko na niego, jest nieprzytomny!
– To pańska wina. Nie powinien pan był przerywać ceremonii. I bez tego miał dosyć kłopotów.
– O jakiej ceremonii mówisz, Rafael?
– Nie mogę panu powiedzieć. Nie zrozumiałby pan.
– Może jednak spróbujesz. Myślę, że się przekonasz, iż jestem dosyć otwarty na takie sprawy. Na przykład, co to były za cienie? Albo ta rzecz, która wychodziła z Davida, zanim zemdlał?
Rafael utkwił w nim zdumione spojrzenie.
– Widział je pan? – zapytał.
– Owszem, widziałem je. I chcę się dowiedzieć, czym były.
– Nie mogę uwierzyć, że je pan widział. Nie myślałem, by ktokolwiek to potrafił. Nawet ja nie umiem ich dostrzec.
David znowu zaczął dygotać, więc Jim zdjął płaszcz i przykrył go.
– No, Rafael, muszę wiedzieć, co się tu zdarzyło. Lekarze też o to zapytają, aby nie zastosować niewłaściwej terapii.
– Nie ma żadnej terapii.
– Jak to nie ma żadnej terapii?
– Po prostu. Nikt nic na to nie poradzi. Po tym, co się tu wydarzyło, David umrze.