ROZDZIAŁ 15

Nikt inny w kaplicy tego nie widział, z wyjątkiem Jima. W chwili gdy Mike otworzył drzwi, do środka, niczym szara zawierucha, wdarł się zagięty szpon i oplótł Mike'a wokół pasa. Chłopak nie miał nawet czasu, by przestać się uśmiechać. Szpon wyciągnął go na dwór i cisnął na ganek. Jim usłyszał suchy trzask łamanego kręgosłupa, któremu zaraz zawtórowała seria ostrych chrupnięć towarzyszących łamaniu żeber.

– Co do jasnej… – zaczął zdumiony Rod, jako że widział jedynie, jak Mikę niespodzianie wyleciał za drzwi, najwyraźniej bez niczyjej pomocy.

Jim okręcił się i krzyknął mu prosto w twarz:

– Zamknij drzwi, idioto! Lęk go dopadł! Widzę go! Jest tutaj!

Zaskoczony Rod, nie bardzo rozumiejąc sens tych słów, puścił Jima. Ten dopadł drzwi i zaczął na nie napierać. Na ganku mroczne kłębowisko Lęku, o dziesiątkach wrogich twarzy i setkach szponów, pajęczych nóg i ludzkich ramion, kuliło się nad strzaskanym ciałem Mike'a z wyraźną uciechą.

– Nie! – krzyknął Jim.

Przynajmniej sześć spośród licznych twarzy Lęku zwróciło się w jego stronę, a pazury zadrżały niezdecydowanie.

– Mike! Wszystko w porządku? Co z tobą, chłopie? – zawołał Rod zza pleców Jima

Spróbował przepchnąć się obok, lecz Jim me przepuścił go.

– Czy kiedykolwiek mi zaufałeś? – zapytał. – Czy choć raz mi zaufałeś, a ja ciebie zawiodłem? Kiedykolwiek?

Nie, proszę pana. Nigdy pan mnie nie zawiódł. Nigdy. Więc zaufaj mi i tym razem. Nie powinieneś tam wychodzić.

– Ale Mike… chyba coś mu się stało.

– Rod, zaufaj mi! – nalegał Jim.

– Wszystko w porządku, Rod! – krzyknął od ołtarza Rafael. -Możesz tam wyjść, jeśli chcesz. Pan Rook pragnie jedynie odzyskać swój autorytet… prawda, panie Rook?

Mike nawet nie krzyczał. Był ciężko ranny; sądząc z nienaturalnie skręconej pozycji, w jakiej spoczywał na ganku misji, można by pomyśleć, że jest sparaliżowany. Lecz gdy Lęk pochylił się nad nim, stało się jasne, że chłopak wcale się nie boi. Oczywiście nie mógł go dostrzec, lecz musiał wyczuwać. Lęk rozwiewał mu włosy, jakby Mike znalazł się w sercu bezgłośnego huraganu.

– Mike! -zawołał Rod, raz jeszcze usiłując odepchnąć Jima na bok, lecz Jim złapał go za rękaw i syknął:

– Zaufaj mi, do cholery!

W tej samej chwili Lęk chwycił lewą nogę Mike'a i wykręcił ją – nie raz. nie dwa, lecz trzy razy. Jim usłyszał pękające mięśnie i ścięgna, dżinsy Mike'a nagle splamiła krew. Następnie Lęk urwał mu drugą nogę. Obie ułożył po bokach Mike'a, podczas gdy podrygujące kikuty ociekały krwią.

Potem ohydna plątanina ramion i pazurów złapała go za ramiona i wyrwała je ze stawów. Mikę zapewne już nie żył. Kiedy jednak Lęk ze zgrzytliwym chrupnięciem ukręcił mu głowę, Jim nie był w stanie dłużej na to patrzeć. Odwrócił się do Roda, który wpatrywał się w masakrowanego Mike'a.

Na jego twarzy malowało się przerażenie zmieszane ze zdumieniem.

– Co się z nim dzieje? On… on rozpada się na kawałki!

– Jest rozrywany na kawałki. Rod! Rozrywany na kawałki przez istotę, którą stworzył Rafael. To Lęk! Nie możesz go zobaczyć, lecz przysięgam, ze tam jest i pragnie zabić was wszystkich.

Rod nie był w stanie oderwać wzroku od Mike'a, wciąż przełykał ślinę, wydawało się, że zaraz zwymiotuje.

– On nie żyje – powiedział. – Nie mogę w to uwierzyć, proszę pana. Rozerwało go na kawałki i teraz nie żyje.

W tym momencie do drzwi podeszli Virgil i Charles, a za nimi Beverly, Maisie i Jane. Spojrzeli z niedowierzaniem na ciało Mike'a – byli wstrząśnięci, lecz nie wiedzieli, co począć, bo nie czuli strachu.

– Nie rozumiem, co się dzieje – stwierdziła Beverly, a łzy napłynęły jej do oczu.

– Mikę nie żyje – odparł Jim. – Musimy stąd szybko uciekać, zanim to samo spotka resztę z was.

– Wracajcie tutaj wszyscy! – zawołał Rafael. – Pora na egzorcyzm!

– Ale popatrz na to, chłopie – sprzeciwił się Charles. – Mikę nie żyje, chłopie. Strzępy z niego zostały.

– Owszem… z ciebie zostanie to samo, jeżeli się nie pośpieszycie.

Lęk uniósł swe mgliste, nieregularne ciało znad zwłok Mike'a, krew ściekała z jego szczęk i pazurów – choć dla wszystkich oprócz Jima wyglądało to tak, jakby krew pojawiała się w powietrzu.

– Chodźcie! – zawołał Rafael, kiwając na nich gwałtownie obiema rękami. -Jeśli teraz tego nie zrobimy, Lęk będzie na nas polował do końca życia!

Nastała długa, przesycona niezdecydowaniem i pełna napięcia chwila. Uczniowie miotali się zdezorientowani we wszystkie strony, spoglądając to na Jima, to na Rafaela, to na krwawe szczątki Mike'a, spoczywające na ganku. Lek tymczasem kierował się teraz ku nim. Nie zdawali sobie sprawy z jego bliskości, a gdyby nawet tak było, nie czuliby cienia strachu. Lecz w takich chwilach liczy się także zaufanie i nadeszła pora, by uczniowie zdecydowali się, czy ufają Rafaelowi bardziej niż Jimowi.

– Musimy to zrobić teraz! – krzyczał Rafael. – Chodźcie tu, zanim będzie za późno. Złączcie ręce w kręgu! – Jego policzki pozbawione były barwy, oczy jeszcze bardziej martwe niż poprzednio. Jim dostrzegał w twarzy Rafaela cień Xipe Toteca, chudego, nie znającego spokoju posłańca z piekła.

Lęk zbliżał się do szeroko otwartych drzwi misji niczym nadciągające powoli tornado. Suche liście wirowały wokół niego, masywna gliniana urna wywróciła się i strzaskała na podłodze. Jim spojrzał Rodowi prosto w oczy i zapytał:

– Pamiętasz swoją pierwszą lekcję ze mną, Rod? Czytałeś dla mnie Prawdę Williama Cowpera, zgadza się? I co powiedział Cowper? I o czym wtedy rozmawialiśmy?

– Dalej! – ryknął Rafael. – Jest już prawie za późno. Rod odwzajemnił spojrzenie Jima i choć nie odezwał się,

Jim wiedział, że pamięta, co wtedy czytał. Tamten pierwszy dzień w drugiej klasie specjalnej był dla tego chłopca objawieniem. Nigdy przedtem nie pojmował angielskiego. Poezja była dla niego równie niezrozumiała jak teoria względności. Lecz gdy Jim wytłumaczył mu jej znaczenie i zasady, otworzył się dla niego całkiem nowy świat, który Rod od tamtej pory uwielbiał.

A tamtego dnia przeczytał: „Nie ma nadziei dla tego, kto nigdy nie znał strachu".

Lęk był już zaledwie parę stóp od drzwi. Wiatr wganiał liście i kurz do wnętrza kaplicy. Jim wyraźnie widział dziesiątki przerażających twarzy i koszmarną plątaninę macek i rąk.

– On już tu jest, Rod – powiedział. – Musisz to zrobić teraz.

Chłopak odwrócił się i zatrzasnął drzwi. Następnie podniósł ciężką dębową antabę i umieścił ją na miejscu. Lęk uderzył w drzwi z drugiej strony z siłą rozpędzonego samochodu. Rozległ się huk.

– Co, do cholery, zrobiłeś?! – krzyknął Rafael. – Jeśli nie otworzysz tych drzwi, nigdy się go nie pozbędziemy.

Odrzucił kadzielnicę i zszedł ze stopni ołtarza, kierując się ku nim. Był tak rozwścieczony, że ledwie przypominał dawnego Rafaela. Nawet jego włosy stały się gumiaste i szare niczym szczurze ogony.

– Otwórz te drzwi! Otwórz te drzwi! – wrzeszczał nieprzerwanie.

– Może jednak powinniśmy – powiedział Dean. – No, on wie, co robi, czyż nie?

W tym momencie znowu niesamowicie huknęło – Lęk po raz drugi wpadł na drzwi. Jim zrozumiał, że nadeszła pora, aby coś uczynić. Już raz pozwolił Rafaelowi podkopać swój autorytet przed klasą. Drugi raz nie mógł do tego dopuścić, skoro była to kwestia życia lub śmierci.

Podbiegł do Rafaela, chwycił go za koszulę i rzucił przez biodro na podłogę. Rafael był znacznie cięższy i silniejszy, niż przypuszczał, lecz dzięki temu jego upadek okazał się boleśniejszy. Podniósł się z podłogi wściekły i zadyszany.

– Chcesz się bić? Naprawdę chcesz się bić? – wysyczał.

– Zabiłeś już dwoje moich uczniów, skurwysynu! Nikomu więcej nie wyrządzisz krzywdy!

– Ha! – powiedział Rafael zwracając się do reszty klasy. – Ja zabiłem dwoje jego uczniów? A jak niby zdołałem to uczynić? Kiedy zginęła Fynie, mnie tam nie było. I widzieliście, że stałem przed ołtarzem parę minut temu, gdy zginął Mikę. Dotknąłem Mike'a? Podniosłem na niego choćby jeden palec?

Jego głos brzmiał teraz dziwnie sucho i ochryple. Zdawał się szczuplejszy i wyższy. Plątanina włosów na głowie nabrała jeszcze dzikszego wyglądu. Kiedy z rozpostartymi ramionami zbliżył się do Sandry i Maisie, obie cofnęły się odruchowo. Wyglądał na wściekłego. Był o krok od utraty ich dusz i demon w jego wnętrzu zaczynał się odzywać.

– Jeżeli zginiecie dziś wieczorem, będziecie mogli za to winić tylko jednego człowieka – oświadczył. Wyprostował rękę, wskazał palcem na Jima i ruszył ku niemu z twarzą ściągniętą gniewem. – Na każdym z waszych nagrobków umieszczone zostaną te słowa: „Zamordowany przez Jima Rooka. Przez jego próżność, przez jego drażliwość, bo nie obchodziło go, czy będę żył, czy umrę".

Jim walnął go w szczękę. Rafael odwzajemnił cios, uderzając go w usta i rozcinając wargę. Jim starał się robić uniki i kontratakować, lecz Rafael był znacznie szybszy. Dwukrotnie trafił Jima w żołądek, a potem uderzył go bykiem tak mocno, że przed oczyma stanęły mu szkarłatne gwiazdy, i poleciał do tyłu między ławki, boleśnie obijając sobie plecy.

Gdy klęczał na podłodze, ciężko dysząc, a krew i ślina ściekały mu po wargach, usłyszał Rafaela mówiącego:

– To już sobie wyjaśniliśmy. Oto jak wasz ukochany pan Rook was chroni. A teraz otwórzmy te drzwi, zanim będzie za późno.

– No, nie wiem, Rafael… – powiedział Rod. – Już nie jestem tego taki pewien.

Zawtórowało mu kolejne potężne uderzenie w drzwi i Rafael krzyknął:

– Musimy to zrobić! Nie jesteśmy w stanie wiecznie go Powstrzymywać. Będzie dobijał się do tych drzwi, dopóki ich nie wyważy, a co się wtedy z wami stanie?

– Kiedy tu wejdzie, także nas zabije.

– Nie, jeśli odprawimy egzorcyzmy. Nie, jeśli staniemy w kręgu i wypowiemy Słowa.

Rozległ się następny huk, potem jeszcze jeden. Jim usłyszał okropny trzask masywnej belki, rozszczepiającej się na całej swej długości. Chwycił za krawędź ławki i dźwignął się na nogi. Rafael dostrzegł go i skierował się ku niemu.

– Powiedz tym debilom, żeby otworzyli drzwi – wycharczał.

– Dlaczego sam ich nie otworzysz?

– Możesz mi wierzyć, zrobiłbym to, gdybym mógł. Lecz kiedy Hiszpanie podbili meksykańskich Indian, jezuici sprawili, że żaden duch Majów czy Azteków nie był w stanie dotknąć drzwi chrześcijańskiego kościoła. Ot, taki sobie rzymskokatolicki czar.

– Wygląda na to, że masz pecha – stwierdził Jim, ocierając krew z warg.

– Ależ nie, panie Rook. To raczej pan i pańscy uczniowie macie pecha. Rytuał, który zamierzałem odprawić, jest bezbolesny. Dusza zostaje porwana, zanim ciało zdąży odczuć ból. Lecz gdy Lęk wedrze się tutaj, zabierze was wszystkich w ten sam sposób, w jaki zabrał Fynie i Mike'a. Nie jest pan w stanie nawet wyobrazić sobie tego bólu.

Jim nie odpowiedział, nawet nie spojrzał na Rafaela; wbił wzrok w podłogę. Odetchnął głęboko trzy czy cztery razy, aby się przygotować, potem bez ostrzeżenia rzucił się na niego z największą szybkością, rycząc ile sił w płucach. Złapał Rafaela za koszulę i przepchnął go przez kaplicę pod ołtarz. Rafael potknął się na stopniach prowadzących do ołtarza i poleciał do tyłu, wymachując ramionami w bezskutecznej próbie uratowania się. I może by się mu udało, gdyby nie zahaczył stopą o kadzielnicę. Runął pomiędzy zapalone świece, wywracając dziesiątkami kandelabry z kutego żelaza.

Nagle znikąd wytrysnął długi jęzor pomarańczowego płomienia. Włosy Rafaela zajęły się ogniem, podobnie jak jego ubranie. Leżał na plecach, zbryzgany gorącym woskiem, usiłując wydostać się spomiędzy żelastwa. Zaczął krzyczeć i szarpać płonącą koszulę, lecz im bardziej się miotał, tym wścieklejsze stawały się płomienie. Jim ruszył ku niemu, by mu pomóc, lecz wówczas kot niegdyś noszący imię Tibbles zaatakował go. Wskoczył mu na ramię i sięgnął pazurami do twarzy. Jim w odwecie trzepnął go po bokach, lecz kot wbił głęboko pazury i zębami zaczął szarpać ucho swej ofiary. Jim złapał stworzenie za ogon i oderwał od siebie, rozrywając przy tym płaszcz. Zakręcił syczącym i prychającym zwierzęciem nad głową i cisnął wprost w płonące ramiona Rafaela. Kot zapiszczał, lecz nie mógł uciec. Pojedynczy smrodliwy jęzor płomienia opalił mu całe futro, zamieniając go w okopcony, czerwony szkielet rodem z koszmarnego snu.

Rafael próbował jeszcze wydostać się spomiędzy żeliwnych świeczników. Zdołał unieść głowę, lecz był już zmieniony nie do poznania. Włosy przypominały poczerniałe kępki, twarz wyglądała jak maska zrobiona z surowej wątroby. Z każdym oddechem dym wydobywał się z jego płuc. Jim mógł jedynie odwrócić wzrok.

Zaszokowani uczniowie wciąż stali zbitą grupką przy drzwiach. Na zewnątrz wszystko ucichło, lecz Jim nie miał szczególnej ochoty otwierać drzwi, by się przekonać, czy Lęk jeszcze tam jest. Kaplicę wypełniał dym i smród zgrilowanej, zgniłej wieprzowiny.

– Czy widzieliście, żeby ktoś się kiedyś tak fajczył? – zapytał głęboko wstrząśnięty Nevile. – W życiu nie widziałem, żeby ktoś się tak fajczył. Ten facet musiał mieć zamiast krwi wysokooktanową benzynę.

Sandra szlochała na ramieniu Phila, podczas gdy Dolly i Maisie, zielone na twarzy, obejmowały się żałośnie. Nawet Charles miał niewyraźną minę.

– Myśli pan, że na zewnątrz jest już bezpiecznie? – za-Pytał David.

– Nie bardzo wiem, co udało się nam osiągnąć… – powiedział Jim – czy na dobre pozbyliśmy się Lęku. Ale na wszelki wypadek poszukajmy innego wyjścia. Pójdę pierwszy. Ja przynajmniej jestem w stanie dostrzec tego potwora, zanim kogoś zaatakuje.

Świece wokół Rafaela wypaliły się. Jim podszedł do ciała i ujrzał na nim zwęglone szczątki kota. Oczywiście to wcale nie był Tibbles, lecz kot z piekła, wiedźmi domownik. Jim nie potrafił wszakże pozbyć się uczucia żalu. Gdyby tak ludzie i zwierzęta, których się kiedyś kochało, mogli naprawdę powrócić do życia…

Zbliżył się do „Susan", by spojrzeć na nią jeszcze raz, ale w ostatniej chwili coś go powstrzymało. Może było to falowanie jej woalki, a może pulsowanie sukni? Na podłodze obok jej stóp dostrzegł trzy czy cztery larwy i postanowił nie unosić cienkiej zasłony i nie sprawdzać, co się pod nią kryje. Jeśli Rafael powiedział mu prawdę, stworzył ją z martwego ciała i nie mogła być niczym więcej jak tylko martwym ciałem.

Jim poprowadził uczniów przez kaplicę do niewielkich drzwi na tyłach pomieszczenia. Przez cały czas wypatrywał najdrobniejszego nawet poruszenia pośród cieni, każdego podmuchu zrywającego się wiatru. W ogrodzie misji panowała cisza, zakłócana jedynie odległymi odgłosami ruchu na nadbrzeżnej autostradzie i szmerem oliwnych liści. Jim wyszedł na żwirową ścieżkę i rozejrzał się dookoła, lecz wyglądało na to, że Lęk odszedł. Skoro Xipe Totec znalazł śmierć w płomieniach, być może po prostu rozpłynął się i rozwiał w nicość.

Bez przeszkód dotarli do autobusu. Wsiedli do środka, część dziewcząt płakała. Jim posadził Roda za kierownicą, sam zaś postanowił pilotować go w swoim lincolnie.

– Chciałbym podziękować wam wszystkim – powiedział. – Stanęliście przed bardzo trudnym wyborem. Musieliście wybierać między swoim rówieśnikiem, który oferował wam coś pozornie magicznego, a mną. Wiecie, że ja nigdy niczego wam nie obiecywałem. Jedynie wy sami możecie dać sobie coś trwałego i wartościowego. Kiedy zaufaliście mi i zdecydowaliście się zamknąć te drzwi, zrozumiałem, że jest to wyraz waszej wiary w siebie; o nic więcej nigdy was me będę prosił.

Nagrodzili tę przemowę bladymi oklaskami, a potem Jim wysiadł z autobusu i przeszedł do swojego samochodu. Rod zatrąbił na niego i pokazał mu uniesiony w górę kciuk.

Bardzo wolno Jim przejechał krętą drogą do wjazdu na autostradę. Jego oczy zasnuwały łzy, światła tańczyły mu przed oczyma niczym błędne ogniki. Przez cały czas podejrzewał, że wskrzeszony Tibbles nie jest prawdziwy; wskrzeszona Susan również zachowywała się dosyć niepokojąco. Lecz obudzili w nim uczucia, które żywił do nich, nim umarli, i teraz na nowo opłakiwał ich utratę.

Tej nocy nie wrócił do domu. Zatrzymał się u George'a Babourisa. Wypili wielkie ilości retsiny i rozmawiali, a gdy George zaczął chrapać, Jim oglądał telewizję, dopóki nie nadeszła pora pójścia do pracy.

Porucznik Harris wykazał się nietypową dla siebie cierpliwością, kiedy zjawił się tego ranka w West Grove. Usiadł z Jimem na południowej trybunie szkolnego stadionu i z zapałem zabrał się do przeżuwania gumy.

– Byłem dzisiaj na miejscu zbrodni – powiedział. – Dobrze się rozejrzałem, wie pan? Obejrzałem sobie szczątki Mike'a DiLukki, szczątki Rafaela Diaza i szczątki pańskiego kota.

– Obejrzał pan także ciało Susan? Harris wyjął chusteczkę i otarł pot z karku.

– Szczątki, które zdaniem pana są zwłokami pani Susan Randall, w rzeczywistości nie są szczątkami pani Randall. Lekarzowi sądowemu udało się ustalić w miarę swych możliwości, że należą do kilku różnych ludzi. Pamięta pan te ludziki układane z klocków lego? To właśnie tam znaleźliśmy. Wszystkie w jednym stroju, żeby było ciekawiej.

Jim nie odpowiedział. Nawet nie musiał rozmawiać z porucznikiem Harrisem, gdyby tego nie chciał. Lecz zależało mu na tym, by się dowiedzieć, co policja odkryła rano w misji – kto wie, może Harris mógłby pomóc mu zrozumieć wydarzenia ostatniego wieczoru. Przede wszystkim pragnął upewnić się, czy zdołali zniszczyć Lęk.

Porucznik Harris obserwował dwóch młodych graczy ganiających po boisku.

– Ten wielki chłopak jest niezły.

– To Rod Wiszowaty. Wielkie serce.

– Coś panu powiem – rzekł Harris. – Kiedy obejrzałem sobie dziś rano to miejsce zbrodni, za nic w świecie nie mogłem sobie wyobrazić, co się tam wydarzyło; i w dalszym ciągu nie mogę.

– Już panu mówiłem. Mike został zaatakowany przez nie zidentyfikowanego osobnika… albo osobników. Rafael spanikował i wpadł na świece. Susan zaś… hm, hm…

– Tego, co się stało z Susan, pan nie potrafi wyjaśnić.

– Nie, nie potrafię. Wedle mnie była zupełnie normalną osobą. Nawet z nią wczoraj rozmawiałem.

Chociaż szczątki znalezione w jej sukni miały przynajmniej sześć, może siedem tygodni i należały do co najmniej jedenastu ludzi?

Jim nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Harris poczęstował go gumą, lecz Jim nie skorzystał.

– Dzięki, wolę melonową.

Porucznik żuł przez chwilę w milczeniu, a potem oznajmił:

– Jest jeszcze coś, czego nie potrafi pan wyjaśnić. Pojechaliśmy pod adres Rafaela Diaza i nikt o nazwisku Diaz nigdy tam nie mieszkał.

– Co takiego?

– To wypożyczalnia kaset wideo. Nie ma tam żadnych pomieszczeń mieszkalnych. Sprawdziliśmy też dokumenty szkolne Rafaela Diaza i okazały się całkowicie fałszywe, W najdrobniejszych szczegółach, łącznie z numerem polisy ubezpieczeniowej jego ojca.

– To szaleństwo! Poznałem jego rodziców, zanim zaczął tutaj uczęszczać.

– Może pan jedynie powiedzieć, że poznał pan ludzi, którzy podawali się za jego rodziców.

– Pewnie ma pan rację. Ale zachowywali się tak, jakby byli jego rodzicami. Wie pan, zależało im na tym, aby nauczył się czytać i tak dalej. Co jeszcze mogę dodać?

– Nie wiem. Ale dlaczego odnoszę wrażenie, że coś pan przede mną ukrywa? Przypuszczam, że wie pan coś ważnego, co panu wydaje się kompletnie bezsensowne, a co mogłoby się okazać pomocne w moim śledztwie. Mam rację?

– Nie wiem, skąd u pana to wrażenie?

– To, co stało się wczoraj w misji Santa Ysabel, nie było zbrodnią w normalnym znaczeniu tego słowa. To było wydarzenie, rozumie pan? Tak jak zabójstwo Sharon Tate. Pod krwawymi szczegółami skrywało się głębsze znaczenie. Był w tym jakiś cel. I miało to jakiś związek z zabójstwem Fynie McFeagh. Coś tu się dzieje i bardzo chciałbym choćby odrobinę to zrozumieć.

Jim odczuł poważną pokusę opowiedzenia mu o demonie i Lęku, ale było to niewykonalne, chyba że chciał zostać uznany za chorego psychicznie i narazić się na podejrzenie, że jest głównym sprawcą.

– Będę musiał jeszcze raz porozmawiać z pańskimi uczniami. Pewnie już mają dosyć mojego widoku.

– To dobre dzieciaki, pomogą panu.

– Mam nadzieję, że nie planuje pan więcej wycieczek?

Jim pokręcił przecząco głową. Oczyma wyobraźni wciąż widział płonącego Rafaela. Zajęte ogniem włosy, okoloną płomieniami twarz. Wciąż widział kota niegdyś noszącego imię Tibbles, podrygującego w ramionach Rafaela. Wciąż widział Susan albo też coś, co wziął za Susan – jej oczodoły wypełnione muchami i robaki zwisające z ust.

– Nic panu nie jest? – zapytał Harris spoglądając na niego uważnie. – Jeśli chce pan wiedzieć, wygląda pan dosyć nieszczególnie.

– Jasne… To tylko opóźniony szok. Lepiej będzie, jak wrócę do klasy.

Wszyscy siedzieli w milczeniu na swoich miejscach. Niektórzy czytali. Stanley pisał coś zawzięcie. Lecz większość z nich po prostu czekała na niego.

Na swoim biurku zobaczył niewielki stosik zielonych onyksowych naszyjników, bransoletek i pojedynczych paciorków. Podszedł powoli do niego i zamknął kilka z nich w dłoni. Żaden z uczniów nie odezwał się ani słowem, ale nie było to potrzebne. Tak właśnie pokazali Jimowi, że znowu są wobec niego lojalni.

– Otwórzmy Poezję amerykańską na stronie sto trzydziestej drugiej – powiedział cicho. – Przeczytajmy Niedzielny poranek. Beverly, ty pierwsza.

Beverly otworzyła książkę i zaczęła czytać. Jim stanął przy oknie, wyglądając na zewnątrz. Pozostało mu tyle pytań, na które nie otrzymał odpowiedzi. Miał wrażenie, że całe jego życie zostało wywrócone do góry nogami, a wciąż nie rozumiał dlaczego.

Czyż w raju śmierć w nic się nie przemienia? Nie spada dojrzały owoc? A może gałęzie Wciąż uginają się pod owym doskonałym niebem Niezmienne, a jednak niczym nasz świat nietrwały…

Wtedy właśnie wydało mu się, że dostrzegł nagłe poruszenie wśród drzew, jak gdyby zakołysał nimi przelotny podmuch wiatru. Wydało mu się, że dostrzega cień przesuwający się przez trawę.

Dreszcz niepokoju przebiegł mu po skórze. Wiedział, że zapewne to jedynie objaw przeczulenia. Podmuch wiatru był zwykłą bryzą, cień zaś rzucony został przez samotną chmurę. A jednak nie potrafił uwolnić się od nieprzyjemnego uczucia, że wkrótce wydarzy się coś okropnego i że nie było to ich ostatnie spotkanie z Lękiem, jeszcze nie.

Загрузка...