Zatelefonował do domu. Podniesienie słuchawki zabrało Susan dużo czasu, jej głos był senny, łamał się, rozbrzmiewał tak, jak gdyby zbyt wiele wypiła.
– Susan? Tu Jim. Jak ci minął dzień? Zachowywali się w porządku?
– Och, pewnie… byli bez zarzutu. Ale nie przerobiliśmy Wallace'a Stevensa. Mieliśmy coś w rodzaju dyskusji.
– Susan, to bardzo ważne, żeby skończyli pracę nad Wallace'em Stevensem. To część ich egzaminu śródsemestralnego.
– Jasne, ale… sam wiesz.
– No, właśnie nie wiem. Wyraźnie poprosiłem cię o dopilnowanie zakończenia tej pracy. Posłuchaj… słuchasz mnie?
– Nie mam innego wyjścia, tak głośno krzyczysz.
– Wracam jutro… pewnie pod wieczór. Gdybyś mogła zastąpić mnie jeszcze podczas jutrzejszej lekcji…
– Oczywiście. Już nawet coś zaplanowaliśmy. Jestem pewna, że będziesz zadowolony.
– Co? Co zaplanowaliście?
– To był pomysł Rafaela. Czyż on nie jest cudowny? Powiedział, że musimy ochronić wszystkich twoich uczniów przed Lękiem, zgadza się? I musimy zrobić to jak najszybciej, zgadza się?
– Mów dalej – ponaglił ją Jim, spoglądając z niepokojem na Porfiria.
– Zaproponował, żeby cała klasa pojechała jutro wieczorem po szkole do misji Santa Ysabel; odprawimy tam pewien egzorcyzm dla wszystkich uczniów za jednym zamachem. W ten sposób wszyscy razem pozbędziemy się Lęku na zawsze.
– Susan. posłuchaj mnie, Rafael nie jest tym, za kogo się podaje.
– Nie bądź śmieszny! Jest taki pomocny. Czuje się przy nim taką… ulgę, wiesz. Jest bardzo dojrzały jak na chłopaka w jego wieku.
– Susan, nie wolno ci dopuścić do tego, by którykolwiek z tych dzieciaków zbliżył się do misji, kościoła albo kaplicy. Słyszysz? Rafael wcale nie jest uczniem. Zjawił się w West Grove poszukując dusz. Tak, dusz, Susan, to właśnie powiedziałem. Wszystko wytłumaczę po powrocie. Ale cokolwiek się stanie, nie zabieraj ich na poświęconą ziemię.
Och, Jim, nie bądź taki śmieszny. To mogłoby rozwiązać wszystkie nasze problemy.
– Susan, nigdzie ich nie zabieraj.
W słuchawce stuknęło i rozmowa została przerwana. Raz za razem Jim wybierał numer Susan, lecz linia była ciągle zajęta.
– Co się stało? – zainteresował się Porfirio, więc Jim opowiedział mu o zaproponowanym przez Rafaela egzorcyzmie.
– Musi pan uczynić wszystko, co w pańskiej mocy, by ich powstrzymać.
W pokoju robiło się coraz mroczniej, Jim usłyszał odgłos niedalekiego grzmotu.
– Jeszcze jedna burza – stwierdził Porfirio i podszedł do okna, by zamknąć okiennice. – Wygląda na to, że bogowie są dziś niespokojni.
Jim zrezygnował z telefonowania do Susan i zamiast tego wybrał domowy numer doktora Ehrlichmana. Dyrektor odebrał telefon. Jęcz ledwie powiedział: „Słucham?", w słuchawce zatrzeszczało wskutek bliskiego wyładowania. Coś pstryknęło i telefon ogłuchł. Jim postukał w widełki, lecz to nie pomogło. Porfirio odebrał od niego słuchawkę i ponuro słuchał panującej w mej ciszy.
– Domyślam się, że strzeliły bezpieczniki w centrali telefonicznej. Albo przewody zostały zerwane. To zdarza się dosyć często.
– W takim razie muszę dostać się na lotnisko.
– To nie ma sensu. Nie będzie już żadnych lotów, nie dziś wieczór.
– Są tu jakieś prywatne samoloty?
Kolejnej oślepiającej błyskawicy towarzyszył tak ogłuszający grzmot, że Jim ledwie słyszał słowa Porfiria:
– …na pewno nie w taką pogodę. Pozostaje panu czekać do jutra. O siódmej rano ma pan Jot do Mexico City. Zdąży pan do Los Angeles na czas, by przeszkodzić w zabraniu pańskich uczniów do misji.
– No, to już zupełnie inna sprawa – odparł Jim. -Jeśli Rafael Diaz naprawdę jest Xipe Totekiem… ale o czym my tu właściwie rozmawiamy? O nieśmiertelnej istocie krążącej po świecie od co najmniej szesnastego wieku! Jak miałbym powstrzymać coś takiego przed zrobieniem czegokolwiek?
– Hiszpańscy konkwistadorzy dali sobie z tym radę, panie Rook, chociaż nie wiem dokładnie jak. W moich książkach znalazłem tylko to, że Xipe Totec został obezwładniony przez potęgę Kościoła. Nie potrafię panu powiedzieć, co to oznacza. Zapraszam pana do przenocowania pod moim dachem oraz do przejrzenia mojej biblioteki, bo może kryje jeszcze jakieś użyteczne wskazówki.
– Jest pan bardzo hojny – zauważył Jim.
– W obliczu prawdziwego zła wszyscy ludzie muszą sobie pomagać ze wszystkich sił.
Grzmiało i padało przez całą noc, a rankiem wiatr wzmógł się do huraganu. Palmy uderzały o ścianę domu, zdzierając liliowe pnąc/a. Telefon dalej milczał, prądu również nie było, tak więc na śniadanie musieli zadowolić się figami, chlebem i sokiem pomarańczowym.
Okiennica na piętrze łomotała uporczywie, gdy kończyli posiłek.
– El Nino – powiedział Porfirio. – Pokręcony system pogodowy, który nazywają „dzieciakiem". Zapowiadano, że w tym roku będzie szczególnie ciężko.
– Wolałbym, aby ten dzieciak nie wybrał sobie na zabawę właśnie dzisiejszego dnia.
Po śniadaniu Porfirio spróbował zawieźć Jima na lotnisko. Wiatr był tak porywisty, że mercedesem rzucało na boki, od krawężnika do krawężnika. Przejechali mniej niż milę, gdy natknęli się na dwa wielkie drzewa tarasujące drogę. Policjant owinięty przeciwdeszczowym poncho pośpieszył im na spotkanie, krzyżując ręce. Porfirio opuścił boczna szybę i do wnętrza samochodu wdarły się strugi deszczu.
– Droga jest kompletnie zablokowana – oznajmił policjant. – Musicie zawrócić.
– Mój przyjaciel musi dotrzeć na lotnisko. To sprawa nie cierpiąca zwłoki.
– Przykro mi. Może mi pan zaufać, dopóki wiatr nie przycichnie, z Campeche nie odleci żaden samolot.
Porfirio zawrócił samochód i niespiesznie pojechali z powrotem drogą zasypaną gałęziami. Po dotarciu do domu okazało się, że włączono prąd, lecz telefony w dalszym ciągu nie działały. Gospodyni Porfiria zaparzyła im kawy, którą postanowili wypić w mrocznej bibliotece.
– Nie do wiary – stwierdził Jim. – Początek dwudziestego pierwszego wieku, a my siedzimy tutaj, kompletnie odcięci od cywilizacji.
– Siły natury zawsze będą władne nas pokonać – odparł Porfirio. – Powinniśmy znacznie bardziej liczyć się z nimi. Na przykład taki Xipe Totec. Nawet nie próbuję zgadywać jakim cudem ta istota tak długo istnieje. Jeśli pomyśli się, że nasze życie trwa siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat… a on żyje wiek za wiekiem, porywając setkami ludzkie dusze. W rzeczy samej niezwykle przerażająca istota.
Podczas gdy mówił, wiatr wyrwał z zawiasów okiennicę na piętrze. Upadła z trzaskiem na podwórze i potoczyła się po kamieniach.
O drugiej po południu telefon ożył. Jim niezwłocznie zatelefonował do doktora Ehrlichmana.
– O co chodzi, Jim? Jestem raczej zajęty.
– Przepraszam, doktorze Ehrlichman, ale to bardzo ważna sprawa. Susan planuje zabrać drugą klasę specjalną na wycieczkę dziś po zajęciach.
– Bardzo dobry pomysł. Dokąd jadą?
– Do misji Santa Ysabel, na wybrzeżu.
– Bardzo dobrze. Chwalebne. To interesujące miejsce z historycznego punktu widzenia.
– Doktorze Ehrlichman, nie wolno im tam jechać.
– Nie rozumiem cię, Jim. Dlaczego?
– Jeśli tam pojadą, znajdą się w wielkim niebezpieczeństwie. To coś, co zabiło Fynie McFeagh… hmm, jest bardzo prawdopodobne, że ukrywa się w misji, czeka tam na nich. Możemy stracić całą klasę.
Po drugiej stronie zapadło znaczące milczenie.
– Dysponuje pan jakimiś dowodami na poparcie tego twierdzenia? – zapytał Ehrlichman.
– Tak. Jestem w Meksyku, rozmawiałem właśnie z jednym z najznakomitszych znawców kultury Majów. Jest głęboko przekonany, że jeśli moi uczniowie pojadą do misji Santa Ysabel, według wszelkiego prawdopodobieństwa zostaną zmasakrowani.
– Ale mówił pan, że na Susan można całkowicie polegać. Dał mi pan słowo.
– To było. zanim przyjechałem do Meksyku i dowiedziałem się tego, czego się dowiedziałem.
– W takim razie dobrze. Porozmawiam z Susan i powiem jej, żeby odłożyła tę wyprawę.
Dziękuję, doktorze Ehrlichman. Nawet pan nie wie, jaki jestem panu za to wdzięczny.
Zatelefonował na lotnisko, gdzie poinformowano go – po hiszpańsku – że burza już przeszła, a wiatr ucichł na tyle, że planowe loty wznowione będą o trzeciej po południu. Samolot do Mexico City odlatywał pięć po czwartej.
– Proszę zarezerwować mi miejsce na jego pokładzie – polecił Jim.
Porfirio podszedł do niego i chwycił go za ramię.
– Życzę ci bezpiecznej podróży, przyjacielu; i powodzenia w starciu z Xipe Totekiem. Zawsze pamiętaj, że to demon, nie człowiek, bez względu na wygląd. Hiszpanie popełnili ten właśnie błąd. Złapali go, i owszem, ale jego słowa były tak przekonujące, że oczyścili demona z zarzutu morderstwa. Kiedy stanął przed duchownymi i cytował im Biblię, sprawił, że zwątpili w podstawy swej wiary. Proszę nigdy nie wątpić w to, w co pan wierzy, panie Rook. Nie wątpić w prawdziwość rzeczy, które widzi pan na własne oczy i uważa za prawdziwe.
Pojechali na lotnisko. Wciąż jeszcze wiało, lecz połamane drzewa usunięto już na pobocze. Przestało też padać. 737 linii Air Yucatan czekał na płycie, pomrukując silnikami…
Jim wiedział, że nigdy już tu nie powróci. Miał świadomość, że kiedy stawi czoło demonowi, być może nie przeżyje tego spotkania. Lecz bez względu na te obawy, ścisnął dłoń Porfiria i rzekł:
– Do zobaczenia następnym razem, zgoda?
Porfirio uśmiechnął się i skinął głową. Jim przeszedł przez pas startowy i wspiął się po schodach do samolotu.
W pamięci utkwiła mu mała postać Porfiria stojącego na płycie lotniska w białym garniturze i panamie, z rękoma w kieszeniach. 737 podkołował na pas startowy i wzbił się w ołowiane, płaczące niebo.
Jim spróbował zatelefonować do Susan z Mexico City, Jęcz linia była zajęta. Zamierzał skontaktować się jeszcze raz z Ehrlichmanem, ale zapowiedziano jego lot, więc musiał odłożyć słuchawkę i popędzić do bramy. Zdążył w ostatnim momencie przed jej zamknięciem. Słońce zachodziło już, gdy przelatywali nad Guadalajarą i Zatoką Kalifornijską; niebo miało kolor purpury i pomarańczy, burzowe chmury spiętrzały się na zachodzie. Gdzieś nad Sonorą samolot wpadł w turbulencję. Staruszek siedzący obok Jima złapał go za ramię i powiedział „Nie bój się, synu", choć widać było, że to właśnie on jest bardziej przerażony z nich dwóch.
Dokładnie o dziewiątej trzynaście wyszedł przed terminal lotniska LAX w Los Angeles i odszukał na parkingu swojego różowego Jincolna. Z piskiem opon przejechał przez punkt kontrolny i pognał na północ w dół Sepulveda Boulevard. Odczuwał wyłącznie tępą pulsującą panikę, a przed oczyma stały mu twarze uczniów z jego klasy: Dolly Ausgarde, flirtująca i rozbrykana w swych króciutkich sukienkach; Dean Krauss w spranej bluzie adidasa; Nevile Briscoe, dumnie kroczący szkolnymi korytarzami, jak gdyby nie urodził się jeszcze lepszy raper od niego; Stanley Ciotta, nieśmiały i posłuszny, w okularach a la Clark Kent; Charlene Schloff, wstydząca się swej tuszy, lecz o szczerozłotym sercu. Przed dom zajechał za sześć dziesiąta. Wbiegł po schodach na piętro, lecz gdy otworzył drzwi, przekonał się, że w środku jest ciemno i pusto. Ani śladu Susan. Ani śladu kota niegdyś noszącego imię Tibbles. W progu swego mieszkania stanął Myrlin w czapce baseballowej i purpurowej kamizelce bez rękawów; sztylet w jego uchu huśtał się dziko.
– Szukasz czegoś?
– Mojej przyjaciółki.Widziałeś ją dzisiaj?
– A, chodzi ci o kobietę, z którą dzielisz mieszkanie? – upewnił się Myrlin głosem aż nabrzmiałym od niewypowiedzianych aluzji. – W ogóle jej dziś nie widziałem, Jim.
– Przykro mi.
– Nie jesteśmy… – zaczął Jim, lecz zaraz uświadomił sobie, iż marnuje czas na tłumaczenie się przed kimś pokroju Myrlina. Wrócił do mieszkania i zatelefonował do szkoły West Grove. Telefon dzwonił i dzwonił, aż w końcu Jim usłyszał rozespany głos.
– Szkoła West Grove, przy telefonie woźny Henry.
– Henry, tu Jim Rook. Widziałeś dzisiaj drugą klasę specjalną?
– Pewnie, panie Rook. Pojechali na wycieczkę. Wzięli autokar i w ogóle.
– Kiedy to było, Henry?
– Dzisiaj.
– Wiem, że dzisiaj. Ale o której?
– Nie wiem… o ósmej, może wpół do dziewiątej.
Jim wciąż jeszcze rozmawiał z Henrym, kiedy usłyszał uderzenie w drzwi. Był przekonany, że zamknął je za sobą na klucz. Zawsze tak robił, siłą przyzwyczajenia. Drzwi zadrżały ponownie, więc odłożył słuchawkę i podszedł do nich.
Były zamknięte, bez dwóch zdań. Ale coś na nie napierało – coś wielkiego i ciężkiego. Jim zbliżył się jeszcze trochę i zawołał:
– Hej? Kto tam, do ciężkiej cholery? Proszę nie dobijać się do moich drzwi!
W tym momencie drzwi zatrzeszczały jeszcze głośniej i na framudze pojawiły się pęknięcia.
– Na Boga, masz nierówno pod sufitem? – zawołał Jim. – Jeśli chcesz wejść, wpuszczę cię.
Drzwi zatrzeszczały ponownie, jeszcze raz i jeszcze raz. Potem -jednym gwałtownym ruchem – wystrzeliły z zawiasów i upadły na podłogę. Jim potykając się odskoczył do tyłu. W wejściu pojawiło się kłębowisko mieniących się twarzy o oczach wypełnionych nieskończonym mrokiem – twarzy dziwnie zniekształconych, wykrzywionych, przypominających psy, wilki, może maltretowane niedźwiedzie. Lęk zjawił się u niego z wizytą.
Przecisnął się przez próg i zaczął wypełniać pokój. Nie miał określonego kształtu… Był jedynie mrocznym wirem; jego twarze pojawiały się i rozpływały niczym twarze topielców znikających w okrytym mgłą morzu albo wynurzających się z niego.
Wniósł ze sobą chłód, który zdawał się wysysać z pokoju całe ciepło; kiedy mijał okna, szyby zasnuły się mgłą, a potem pokryły szronem.
Jim widywał różne przerażające widoki, lecz żaden nie równał się z tym, co teraz rozgrywało się przed jego oczyma. Powoli wycofał się w głąb pokoju, a potem dosłownie wskoczył do sypialni i zamknął drzwi na klucz. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Ujrzał wytrzeszczone oczy i kredowobladą twarz. Usłyszał czyjś szybki jękliwy oddech, i dopiero po chwili uświadomił sobie, że to on jest źródłem tych efektów dźwiękowych.
Lęk uderzył w drzwi. Jim przebiegł przez pokój, otworzył okno i wspiął się na parapet. Lęk ponownie napierał i rozległ się odgłos wyrywanej framugi. Gwoździe wysuwały się z drewna z ohydnym zgrzytem, przypominającym odgłos wyrywanych zębów.
Jim spojrzał w dół. Okno wychodziło na parking, lecz bezpośrednio pod nim mieściła się wpuszczona w grunt nisza, do której schodziło się po betonowych stopniach. Od /icmi dzieliło go co najmniej sześćdziesiąt stóp; upadek oznaczał śmierć na miejscu albo trwałe kalectwo. Nagła fala strachu niemalże go oślepiła; za jego plecami drzwi do sypialni zadygotały ponownie, i zrozumiał, że jeśli się nie ruszy, Lęk wedrze się do środka i rozszarpie go na kawałki. Pomyślał o twarzy Fynie, spoglądającej na niego tak spokojnym wzrokiem… Wyszedł przez okno na wąską półkę biegnącą bezpośrednio pod nim. Zaczął posuwać się wzdłuż niej, choć całe jego ciało dosłownie dygotało ze strachu.
Dotarł do skraju okna, lecz choć półka prowadziła się dalej wzdłuż budynku, na ścianie me było żadnego uchwytu aż do następnego okna – salonu Myrlina Buffielda. W pokoju Myrlina paliło się światło, ale miał zamknięte żaluzje i słuchał na cały regulator Cwałowania walkirii. Gdyby nawet Jim zdołał zawołać o pomoc, Myrlin w żadnym wypadku by go nie usłyszał.
Zamknął na moment oczy i wziął głęboki oddech, by się uspokoić. Jest dobrze, mówił sobie, nic ci się nie stanie. Co z tego, że półka ma tylko cztery cale szerokości? Gdyby była narysowana na ziemi, przeszedłbyś po niej bez najmniejszego kłopotu. Musisz tylko przesunąć swój punkt ciężkości jak najbliżej muru i posuwać się naprzód, dopóki nie dotrzesz do parapetu Myrlina. No i nie patrz w dół.
Rozległ się głośny trzask. Zapewne Lęk przebił się w końcu przez drzwi. Trochę go dziwiło, że nikt z sąsiadów jeszcze się nie zjawił, by sprawdzić, co jest źródłem hałasu. Większość sąsiadów ignorowała krzyki, wrzaski i łomoty w środku nocy. Tak to już było w tym budynku.
Przesunął lewą stopę o dwa cale w lewo. Potem dosunął do niej prawą. Dłoni ani na moment nie odrywał od chropowatego różowego stiuku. Lewa stopa – prawa stopa. Lewa stopa – prawa stopa. Teraz nie był już w stanie dosięgnąć własnego parapetu, nie mógł też jeszcze złapać się krawędzi okna Myrlina. Zatrzymał się na moment, dygocząc i ociekając potem, lecz gdy miał poruszyć lewą stopę, okno jego sypialni wyleciało na zewnątrz. Ziemię zasypały migotliwe okruchy szkła.
Przez nieregularny otwór wysunął się Lęk, wijąc się i przelewając, tuzinem ramion podciągając się na parapet. lira odwrócił głowę w jego stronę i niemaJże stracił równowagę, lecz w ostatniej chwili zdołał przylgnąć jeszcze mocniej do stiuku i tak uchronić się przed upadkiem.
Kolejne dwa cale. Przerwa. Następne dwa cale. Ramiona Lęku zdawały się wydłużać; Jim słyszał zgrzytanie pazurów [xi murze na wysokości swej głowy. Dotarł do okna Myrlina i teraz mógł już trzymać się parapetu, lecz kiedy się odwrócił, zobaczył pazury Lęku zaledwie parę cali od siebie, wystarczająco blisko, by sięgnąć jego ramienia. Było ich tak wiele; przypominały dłonie wychudzonych żebraków, a każda z nich usiłowała złapać go pierwsza. Lęk nie był jedynie pojedynczym strachem; strach przed pająkami starał się chwycić go przed strachem przed ciemnością, a strach przed utonięciem pragnął nasycić się jego ciałem, nim pochwycił go strach przed ogniem.
Pośrodku okna Myrlina Jim zatrzymał się. Mięśnie jego łydek sparaliżował skurcz i nie mógł już iść dalej. Jimowi pozostało tylko jedno: zdecydować, czy woli upaść na ziemię, czy dać się rozszarpać Lękowi.
Odchylił się odrobinę od ściany i spojrzał w górę. Ponad skrajem dachu dostrzegł gwiazdy. Jak Susan opisywała śmierć? Jako sen w kompletnych ciemnościach. Bezkresny spokój.
Prawie pogodził się z myślą o zwolnieniu uchwytu i upadku na ziemię, kiedy spora część framugi okna jego sypialni oderwała się od ściany; spadła na parking i uderzyła w samochód Myrlina.
Żaluzja natychmiast podjechała w górę i Myrlin zamaszyście otworzył okno, o niecały cal mijając ramię Jima. Niewątpliwie zamierzał coś krzyknąć, lecz zabrakło mu tchu w piersiach i wlepił wzrok w Jima.
– Co się, do cholery, dzieje? Co to za hałasy? Jim, co robisz za moim oknem?
Jim w odpowiedzi wyciągnął do niego rękę. Myrlin zawahał się na moment, a potem chwycił ją i pomógł Jimowi wygramolić się na parapet. Ten wsunął się do salonu Myrlina. w chwili gdy pazury Lęku zazgrzytały na szybie.
– Zamknij okno! – wydyszał.
– Co?
– Zamknij okno! Zamknij je!
– Ale tam nic nie ma!
– Ty tego nie widzisz, lecz daję ci słowo, że tam jest! Proszę, Myrlin, zamknij je!
Myrlin wzruszył ramionami i zamknął okno. Rama przytrzasnęła rozczapierzone szpony jednej z kościstych rąk Lęku i odcięła je. Upadły na dywan i leżały tam wijąc się przez parę chwil, zanim w końcu skurczyły się i znieruchomiały.
– Może zechcesz mi powiedzieć, co się dzieje? – zapytał Myrlin. Z głośników ryczał Wagner, stół upstrzony był szczątkami obiadu z chińskiej restauracji. – Przez ostatnie dziesięć minut słyszę tylko huki i trzaski. Co ty robisz, remont czy co?
– Muszę już iść – powiedział Jim, zerkając na okno. Szara pajęcza macka przycisnęła się do szkła, półprzeźroczysta. Po niej następna i jeszcze jedna. – Wszystko ci później wytłumaczę, słowo.
– Tam coś jest? – dopytywał się Myrlin mrużąc oczy, lecz widział jedynie własne odbicie, również ze zmrużonymi oczyma.
– Uratowałeś mi życie, Myrlin. Serio – Jim ścisnął mu dłoń i potrząsnął nią. – Wszystko ci później opowiem.
Potem opuścił mieszkanie Myrlina, a ten powoli podążył za nim; jego spocone czoło marszczyło się w zdumieniu. Gdy ujrzał rozprute drzwi Jima, jeszcze bardziej zwątpił.
– Hej, Jim! Co się stało z twoimi drzwiami? Ty już w ogóle nie masz drzwi!
Jim jednak nie zwrócił na niego uwagi. Tak szybko, jak tylko potrafił, przebiegł przez podest i pognał po schodach w stronę parkingu.
Myrlin stanął przy wyłamanych drzwiach Jima i wtedy coś przemknęło obok niego niczym trąba powietrzna, niemal go wywracając. „Uważaj, koleś!" zawołał, lecz niczego nie zobaczył. Jedynie skłębioną nagle chmurę kurzu i suchych liści. Potem i to minęło.
Myrlin zajrzał do wnętrza mieszkania Jima. Wyglądało jak po wybuchu. Powoli powędrował z powrotem do siebie, po drodze raz jeszcze oglądając się i kręcąc głową.
– Ten facet… Ten facet prosi się o kłopoty. Sam nie wiem, czemu nie da ogłoszenia do prasy.