ROZDZIAŁ 11

Jim zbiegał po stoku tak szybko, jak nigdy w życiu. Wpadł na Charlene – miał wrażenie, że zderzył się z bokserskim workiem treningowym. Dziewczyna przewróciła się i potoczyła w dół zbocza, Jim zaś turlał się za nią. Jednocześnie poczuł uderzenie w ramię; było to coś tak twardego, chropawego i ciężkiego jak betonowy blok.

Zatrzymali się u stóp stoku, Charlene łapała oddech szeroko otwartymi ustami. Leżała na plecach, brzuch wylewał się jej spod dresu, małe białe tenisówki wierzgały w powietrzu. Jim pozbierał się z trawy i chwycił ją za ręce. – Charlene, wstawaj! Posłuchaj mnie, musisz wstać! Na szczycie pagórka ujrzał zawracający cień. Przez moment słońce przeświecało przezeń, zamieniając dymne zawirowania w swego rodzaju twarz, potem następną i jeszcze jedną. Jim w całym swoim życiu nie był tak przerażony. Wiedział, na co patrzy – na twarze zbiorowego strachu. Najgorsze lęki, jakie kiedykolwiek prześladowały ludzką rasę, ukształtowane w jedną formę. I ich zamiarem było rozerwanie go na kawałeczki. – Charlene! Musisz wstać!

Lecz Charlene dalej sapała, jęczała i kopała powietrze, nie zamierzając się ruszyć. Ważyła chyba dwieście siedemdziesiąt funtów i Jim po prostu nie był w stanie jej dźwignąć.

– Dziewczyno, na miłość boską, grozi nam śmierć!

– Ja nie… nie rozumiem – wydyszała Charlene.

Jim raz jeszcze złapał ją za nadgarstki, próbując podnieść.

– Charlene, musisz mi zaufać. Wiesz, że widzę rzeczy, których nie widzą inni. Coś nas goni, tu i teraz, i jest to ta sama istota, która zabiła Fynie. Tak więc, proszę cię, Charlene, wstawaj z ziemi i biegnij tak szybko, jak potrafisz!

– Nie mogę, proszę pana…

Utworzony z cienia Lęk był już w połowie zbocza, niemalże wprost nad nimi. Dostrzegał go tylko Jim, lecz na swej drodze poruszał trawę, wyciskając w niej spiralne wzory, przypominające angielskie kręgi w zbożu. Jim widział dziesiątki bladych, wpatrzonych w siebie oczu, falujących na utkanej z dymu głowie, ściągnięte wargi odsłaniające rzędy krzywych kłów.

Gdy Lęk był już blisko, Jim poczuł nagłe uderzenie wiatru, silnego niczym huragan, a jednocześnie bezdźwięcznego. W mgnieniu oka zmierzwił mu włosy, krawat owinął się wokół szyi.

– Charlene! – ryknął. – Musimy się stąd natychmiast wynieść!

Charlene chwyciła Jima za rękaw i zdołała wstać. Lecz zamiast rzucić się do ucieczki, po prostu stanęła w miejscu, z zaróżowionymi policzkami i z błogim, pustym uśmiechem na twarzy.

– Co z tobą, Charlene? – krzyknął Jim. – Co, do cholery, się z tobą dzieje? Uciekaj!

Ona jednak pokręciła głową.

– Nic się ze mną nie dzieje, proszę pana. Zupełnie niczego się nie boję.

Jim nie wiedział, co powiedzieć. Lęk gnał ku nim, był zaledwie dziesięć stóp od nich i musiała wyczuwać jego bliskość. A jednak wcale się nie bała. Była jak ślepa dziewczyna z demonicznego tarota, pogrążona w błogiej nieświadomości tego, że śmierć uderzy szybciej niż jej serce.

– Uciekaj! – zaryczał na nią Jim. – Nie pytaj dlaczego, Charlene. Po prostu uciekaj!

Charlene postawiła trzy czy cztery ciężkie kroki, lecz zaraz zatrzymała się, kręcąc głową. W porywie desperacji Jim chwycił ją za kołnierz dresu, starając się zmusić do biegu, lecz dziewczyna przy każdym kroku zapierała się nogami o podłoże. Było za późno. Jim obejrzał się – Lęk znajdował się bezpośrednio za nimi, jego dech targał mu włosy, wysuszał spojówki.

– Padnij! – rozkazał, usiłując zmusić ją do przypadnięcia do ziemi. Jego palce zahaczyły o naszyjnik i zerwały go, paciorki rozsypały się dookoła nich. Zielone onyksowe paciorki, jak te z naszyjników Davida i Fynie.

Charlene wywróciła się na trawę, Jim padł na nią. Zabierz mnie, pomyślał wiedząc, że w idiotyczny sposób przypomina teraz ojca Karrasa z Egzorcysty. Ale Charlene była taka młoda i niedoświadczona, miała przed sobą całe życie, nie wiedziała jeszcze nawet, co znaczy miłość.

Jim zacisnął oczy, napinając mięśnie grzbietu i czekając na cios, który przerwie mu rdzeń kręgowy. Charlene szamotała się pod nim, lecz nie pozwalał jej wstać.

– Proszę pana – protestowała – nie bardzo wiem, co pan robi!

Czekał i czekał, napinając całe ciało, lecz nic się nie wydarzyło, żadnych ciosów, pazurów, rozdzierania na strzępy. Bardzo ostrożnie uniósł głowę, spodziewając się, że w każdej sekundzie ją utraci. Lecz Lęk zniknął. Wiatr ucichł, słyszał jedynie odległy szmer ruchu ulicznego i tupot stóp.

Usiadł, potem pomógł usiąść Charlene.

– Proszę pana? – spojrzała na niego ogłupiała.

– Coś próbowało nas zaatakować, Charlene. Nie widziałaś tego, ale ja tak.

– Coś tu było, proszę pana. Wiem, czułam to.

– I nie bałaś się. Pokręciła głową.

– Nie, ani trochę. – Rozejrzała się, jak gdyby wciąż spodziewała się ujrzeć Lęk stojący tuż obok niej. – Dzięki niemu czułam się chciana.

Ciebie to coś chciało na pewno. Wierz mi, Charlene, chciało ciebie.

Zjawił się Rafael, w ciemnych okularach i długiej, trzepoczącej czarnej koszuli, a za nim Dolly Ausgarde, również w czarnej koszulce i najciaśniejszych czarnych dżinsach, jakie kiedykolwiek wymyślono, oraz Mikę DiLucca. Susan także zbiegła po stoku.

– Czy to było „to"? – zapytała.

– Tak – skinął głową. – Było olbrzymie. Wyglądało jak wszystko, czego się kiedykolwiek bałaś, zgniecione w jedną formę.

– Ale odeszło. Dlaczego odeszło?

– Nie wiem. – Jim strzepnął trawę z koszuli. – Po prostu cieszę się, że odeszło.

– Nic ci się chyba nie stało?

– Rano wyjdzie mi parę sińców, ale nic gorszego. Spojrzał na Rafaela. Chłopak przykląkł na jedno kolano na trawie, przesuwając dłonią wokół wygnieceń, jak gdyby czegoś szukał dotykiem.

– Rafael! – zawołał Jim, lecz ten w pierwszej chwili nawet nie zareagował.

– Tylko spójrz na siebie, Charlene! – paplała zaaferowana Dolly. – Co ty wyprawiałaś? – Przygładziła skłębione dziko włosy Charlene i wyprostowała jej dres. – Będę musiała ci pożyczyć lakieru do włosów.

Jim uświadomił sobie, że Dolly niczego nie widziała, z wyjątkiem wiatru chylącego trawy. W rzeczywistości on jeden w pełni zdawał sobie sprawę z grozy tego, co się wydarzyło.

Mike DiLucca podszedł do Jima.

– Coś się tu święci, proszę pana? – zapytał.

– To coś, co zaatakowało Fynie… było tutaj.

– Niczego nie widziałem. No, patrzyłem, jak pan biegnie i w ogóle, ale niczego nie dostrzegłem.

– Ponieważ nikt nic jest w stanie tego ujrzeć oprócz mnie. Strachu nie można zobaczyć, można go jedynie poczuć.

– Już odszedł? – pragnął upewnić się Mike, rozglądając się dookoła.

– Mam nadzieję – Jim skinął twierdząco głową. – Nie sądzę, bym w całym moim życiu widział coś równie przerażającego.

– To dopiero. Ten pański pusty zmysł to nie byle co, proszę pana.

– Szósty zmysł – poprawił go Jim. – Ale dziękuję. Rafael podszedł do nich. W dłoni podrzucał garść onyksowych paciorków.

– Widział to pan, proszę pana? Ja to jedynie poczułem.

– Widziałem. Tak jak teraz ciebie. I wydaje mi się, że jesteś winien Susan przeprosiny. Lęk nie rozwiał się niczym dym. Był tutaj i okazał się absolutnie rzeczywisty, a gdybym nie zainterweniował w ostatnim momencie, Charlene byłaby już martwa… zabita tak samo jak Fynie.

– Przepraszam, proszę pana, naprawdę. Nigdy nie chciałem, by komuś stało się coś złego. Myślałem, że wszystkie te opowieści o Lęku to jedynie przesądy, wie pan? Tylko stare ludowe klechdy.

Możesz mi wierzyć, tak nie jest. Ma oczy i zęby, nie jest legendą i znajduje się teraz wśród nas. Musimy się dowiedzieć, jak się go pozbyć.

– Szkoda, że mój dziadek nie żyje – stwierdził Rafael. – Wiedział wszystko na temat Azteków i Majów… ich magii.

– Cóż… oprócz urządzenia seansu spirytystycznego i zapytania o to bezpośrednio twojego dziadka pozostaje nam jedynie intensywne przeszukanie biblioteki; inaczej nie dowiemy się, z czym mamy do czynienia. Może zajmiesz się tym projektem, Rafael? Charles i Leslie ci pomogą. Charles umie się poruszać w Internecie. Przekonajmy się, czy znajdzie jakieś strony sieciowe poświęcone legendom Majów.

– Ja wiem jedno – odezwała się Susan. – Lęk musi zostać przegnany raz na zawsze. Wiem też, że dysponuje wieloma kryjówkami, dziesiątkami sekretnych kryjówek. Musicie go odszukać i wypędzić na otwartą przestrzeń, a potem… nie wiem jak… musicie go zniszczyć.

– Jak możemy go znaleźć, skoro jest niewidzialny? – zapytał Rafael.

– Jim go widzi, jeśli nawet nikt inny tego nie potrafi. A ty sam powiedziałeś, że potrafisz go wyczuć.

– Ale gdzie mamy zacząć poszukiwania? Może chować się wszędzie.

– Zapewne nie ukrywa się zbyt daleko stąd – stwierdził Jim. – Skoro krąży wokół szkoły, szukając oczyszczonych przez ciebie uczniów, prawdopodobnie zaszył się nieopodal. Może w jakimś pustym garażu. Na strychu. W przybudówce, kto wie? Musimy odkryć jego historię, zwyczaje, dowiedzieć się, jak długo może przeżyć. Chciałbym też zrozumieć, dlaczego tak nagle zniknął; przecież mógł zabić nas oboje, Charlene i mnie, ot tak, bez mrugnięcia okiem.

Rafael w dalszym ciągu potrząsał trzymanymi w garści paciorkami.

– Zajmę się tym, proszę pana. Proszę się nie martwić. Porucznik Harris zbiegł wielkimi susami po stoku.

– Wszystko w porządku? Wydawało mi się, że słyszę krzyki.

Jim poczuł słabą pokusę poinformowania go, że wie już, kto zabił Fynie – a raczej co – ale wiedział, że takie posunięcie jedynie skomplikowałoby sytuację. Zanim policja mogłaby się na cokolwiek przydać, należało stwierdzić, czym jest Lęk, jaka jest jego moc i czy istnieje sposób jego zniszczenia. W tej chwili Jim oceniał szczególnie pesymistycznie możliwość wykonania tych zadań.

Susan ścisnęła jego ramię. – Uda ci się, Jim. Jestem przekonana. Dopiero później, kiedy znalazł się już na szczycie zbocza, zastanowił się nad tym, skąd wiedziała, o czym myślał?

Jeszcze tego samego popołudnia policja zakończyła przesłuchania wszystkich uczniów Jima i większości nauczycieli. Jim był zbyt roztrzęsiony, by przeprowadzić zaplanowane zajęcia z poezji romantycznej, więc poprosił uczniów, by czytali na głos. Oznaczało to, że sam mógł stanąć przy oknie i obserwować teren wokół szkoły, na wypadek gdyby Lęk powrócił.

Nie wiedział, jak ma strzec swych uczniów w każdej minucie każdego dnia. A Lęk mógł zapewne zaatakować ich także w nocy, w ich własnych domach. Zerknął kątem oka na Susan, siedzącą przy ścianie klasy i czytającą historię Majów. Czuł się niepewnie ze świadomością, że przecież zginęła i została skremowana, lecz cieszył się także, że powróciła z innego świata, by mu pomóc. Niemniej jednak wiedział, że on sam jest jedyną osobą, która jest w stanie odszukać Lęk, i ta świadomość odpowiedzialności za życie wszystkich uczniów stawała się niemalże nie do zniesienia.

Charles czytał swym zwykłym, monotonnym głosem: „Lato, o wiele za piękne, by zostać na dłużej… rącza jesień, ognisko z suchych liści… i senna zima, niczym sen śmiertelny…".

Susan gwałtownie podniosła głowę.

– Dzięki, Charles – powiedział Jim. – Tyle wystarczy. Następnym razem postaraj się nadać więcej wyrazu temu, co czytasz. Spróbuj robić to tak, jakbyś naprawdę w ten sposób myślał.

– Przepraszam – zaczął tłumaczyć się Charles. – Nie potrafię czytać i myśleć jednocześnie.

– Dobra – rzekł Jim. – Na dzisiaj koniec. Chciałbym, żebyście przeczytali wieczorem ostatni rozdział Gron gniewu. Jutro będziemy dyskutować o jego treści, więc zależy mi, abyście wszyscy mieli własne zdanie. – Przerwał, a potem dodał: – Jest jeszcze coś, co powinniście dla mnie zrobić. Musicie mieć oczy otwarte na wszystko, co wyda się wam niezwykłe. Nagłe podmuchy wiatru, niewytłumaczalne cienie. Jeśli zobaczycie albo poczujecie coś takiego, uciekajcie i zamknijcie się w bezpiecznym miejscu, gdziekolwiek będziecie. Jeśli poddaliście się oczyszczającemu rytuałowi Rafaela, możecie w ogóle nie odczuwać strachu. Możecie nawet poczuć silną pokusę pozostania na miejscu. Lecz tym razem musicie zaufać logice, a nie emocjom. Usłyszycie to, zobaczycie, poczujecie, natychmiast brać nogi za pas.

Wstając z krzeseł, uczniowie byli nienaturalnie cisi, ale w miarę jak oddalali się w głąb korytarza, Jim słyszał ich rozmowy i śmiechy. Mimo śmierci Fynie i mimo wydarzeń podczas przerwy obiadowej, nie sądził, by naprawdę uwierzyli w istnienie Lęku.

Po drodze na parking znalazł w trawie trzy paciorki z naszyjnika Charlene. Podniósł je i wsunął do kieszeni. Susan rozmawiała jeszcze z Sandrą i Dolly, więc dogoniła go, gdy był już przy samochodzie.

– Jakie fantastyczne dzieciaki – powiedziała. – Mają o tobie wysokie mniemanie. Ale martwią się, że traktujesz ten Lęk zbyt poważnie.

– Chyba żartujesz. Jak można traktować coś takiego zbyt poważnie?

– Nie zapominaj, co powiedziałeś podczas lekcji. Poddali się rytuałowi. Słyszeli Słowa. Po prostu nie czują już strachu przed niczym.

Wsiedli do lincolna i Jim uruchomił silnik.

– Wiesz, co powiedział Bacon? Ludzie boją się śmierci, podobnie jak dzieci wejścia w mrok. Gdy dzieci pozbywają się strachu przed mrokiem, pozbywają się również strachu przed śmiercią.

Na wieczór kupili chińszczyznę na wynos. Susan ledwie tknęła swoją porcję, zadowalając się paroma łykami czystego rosołu z kurczaka. Reszta trafiła do miski kota niegdyś noszącego imię Tibbles. Pochłonął wszystko ze swego rodzaju chciwym niesmakiem, gardząc kluskami i kiełkami fasoli.

– Czy widziałaś wcześniej kota jedzącego toful – zapytał Jim.

– Miałam kiedyś papużkę, która jadła kawior. Nieco po dziewiątej Susan oznajmiła, że jest zmęczona, i poszła do łóżka. Jim nawet nie był w stanie myśleć o śnie. Spróbował obejrzeć odcinek Millenium, ale nie miał zbyt wygórowanej opinii o doświadczeniach okultystycznych głównego bohatera, który widywał obrazy przeszłych mordów. Powinien obejrzeć sobie martwą kobietę powracającą do życia na jego oczach. Powinien przyjrzeć się mrocznemu tajfunowi utworzonemu wyłącznie z ludzkich lęków.

Otworzył puszkę piwa, lecz po pierwszym łyku stracił na nie ochotę. Musiał z kimś porozmawiać. Zastukał do drzwi sypialni, by sprawdzić, czy Susan już śpi, lecz nie był w stanie jej obudzić, choć miała szeroko otwarte oczy. Tibbles ziewnął i odwrócił się na drugi bok.

Jim zdjął wygnieciony płócienny płaszcz z drzwi do łazienki, włożył go i wyszedł z mieszkania tak cicho, jak potrafił. Mijając drzwi Myrlina Buffielda dostrzegł, jak rozchylają się listewki żaluzji, a w szparze pojawia się para wścibskich oczu. Posłał Myrlinowi szeroki, obleśny uśmiech… listewki z trzaskiem wróciły na miejsce.

Pojechał do baru Marty'ego na Dell Avenue. Lokal był mały, zadymiony i zatłoczony, pełno w nim było malarzy, pisarzy i statystów filmowych, jak również dojrzałych, acz pięknych kobiet. Nie było to miejsce, w którym należało się pokazywać, nie teraz, lecz Jim odwiedzał je od lat i wiedział, ze zawsze spotka tam kogoś znajomego i znajdzie okazję do odbycia ciekawej, intelektualnej dyskusji.

Usiadł przy stole w kącie baru, pod wielkim freskiem ukazującym Afrodytę na łyżwowrotkach, namalowanym w stylu Botticellego. Niemalże natychmiast dołączyła do niego wysoka kobieta w obcisłej purpurowej sukni i o jaskrawo ufarbowanych włosach.

Cześć, Joyce – powitał ją. – Co nowego w branży ceramicznej?

– Śmierdzi – stwierdziła, zapalając papierosa. – Rozważam odpuszczenie sobie tej zabawy i zajęcie się na poważnie tańcem brzucha.

Jim zamówił sobie tequila sunrise i wtedy zjawił się kolejny stary znajomy, niski, krępy Meksykanin w koszuli przywodzącej na myśl wybuch w mieszalni farb. Przysiadł się do nich i przyjaźnie klepnął Jima w udo.

– Jim! Jakie wieści z fabryki ćwoków?

– Hej, Emilio. Ile razy mam ci powtarzać, byś nie nazywał moich dzieciaków ćwokami? Mają szczególne potrzeby, to wszystko.

– Zgadza się. A szczególnie potrzebują mózgów.

– Emilio…

– Daj spokój, Jim, to tylko żarty. Każdy, kto uważa twoich dzieciaków za ćwoków, sam jest ćwokiem. Wiem, jak bardzo się starają, i wiem, ile robisz, żeby im pomóc. Parę dni temu spotkałem Marię Fernandez. Przypominasz sobie jej syna Fidela? Osiemnaście lat, a nie umiał nawet przeczytać komiksu. Teraz pracuje w Urzędzie Imigracyjnym. Wszystko dzięki tobie. – Pociągnął piwa, piana oblepiła jego gęste, czarne wąsy. – Jesteś wyjątkowy, Jim. Nie daj sobie wmówić czegoś innego.

– Urodziłeś się na Jukatanie, prawda? – zapytał Jim.

– Jasne. W Progreso. Chcesz, żebym zaśpiewał ci piosenkę o kobiecie, która straciła swego mężczyznę w bójce na noże w Progreso? Idzie to jakoś tak…

– Dzięki, Emilio, kiedy indziej. Zastanawiałem się tylko, co wiesz o Majach.

– O Majach? Majowie wymarli jakieś sześć miesięcy przed moim urodzeniem. No, raczej sześć wieków.

– Posłuchaj, Emilio, staram się prowadzić poważną rozmowę. Próbuję dowiedzieć się czegoś o rytuale Majów, o rytuale, który przegania z człowieka wszystkie lęki. No, wiesz, oczyszcza z nich ciało, tak że poddany mu człowiek niczego się już nie boi.

Emilio rozsiadł się wygodniej. Z grającej szafy dobiegały dźwięki Dziewczyny z Ipanemy.

– Słyszałem o takich sprawach, owszem. Ale to jak voodoo. Nigdy nie wiesz, czy to prawda, czy ktoś wciska ci kit, żeby cię przestraszyć.

Jim pomyślał sobie o drugiej części cytatu z Bacona: o ludziach i śmierci, o dzieciach i mroku. Ten drugi rodzaj strachu rozwija się podobnie jak naturalny dziecięcy strach pod wpływem opowieści. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej onyksowe paciorki, które znalazł na trawie. Co możesz o tym powiedzieć?

– Są takie ładne – stwierdziła Joyce. – Byłby z nich uroczy naszyjnik, prawda?

– Były naszyjnikiem – poinformował ją Jim. – Hmm, jego częścią.

Emilio wziął jeden z paciorków w palce i obrócił go w zamyśleniu.

– Wiem, co to jest. Moja babka nosiła coś takiego. To naszyjnik służący do przywoływania duchów.

– Co przez to rozumiesz?

– Kiedy mój dziadek zmarł, pragnęła, by jego duch powrócił z krainy umarłych i rozmawiał z nią. Wiesz, byli małżeństwem przez czterdzieści trzy lata i nie chciała czuć się tak, jakby utraciła go na zawsze. Kupiła więc jeden z tych naszyjników i nosiła go przez cały czas. Wszędzie można je kupić… zwłaszcza w Dzień Zmarłych, razem z czaszkami z cukru. Powiedziała mi, że przyciągał duchy z krainy cieni; była pewna, że któregoś dnia przyprowadzi do niej mojego dziadka.

I wrócił? – zapytała Joyce, wydmuchując dym.

Nie wiem. Babka umarła sześć miesięcy później. Jim odebrał od niego paciorek.

Odniosłem wrażenie, że to raczej jakiś rodzaj ochrony przed złymi duchami.

Ochrony? O ile wiem, nie. Gdybyś nałożył naszyjnik z paciorków takich jak ten, dałbyś im znak, że chcesz, by po ciebie przyszły i cię zabrały.

– Jesteś tego pewien?

– Hej, nie udaję eksperta. Ale moja babka nosiła laki naszyjnik, bo chciała, by dziadek powrócił ze świata duchów i zabrał ją ze sobą.

– Gdyby mój mąż powrócił z krainy umarłych, zabiłabym go – stwierdziła lakonicznie Joyce.

– A te inskrypcje? – zapytał Jim. – Orientujesz się, co mogą oznaczać?

Emilio pokręcił głową.

– Powiedziałem ci wszystko, co wiem. Ale jeżeli naprawdę cię to interesuje, powinieneś pogadać z moim starym kumplem Porfiriem. Kiedyś był profesorem prekolumbistyki na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego.

– Z przyjemnością. Masz jego numer?

– Pewnie – odparł Emilio. Sięgnął po maleńki wytarty notes z adresami, a potem długo szukał okularów. -Proszę bardzo… wybierasz zero-zero-pięćdziesiąt dwa-dziewięćset osiemdziesiąt jeden, a potem ten numer.

– Zero-zero-pięćdziesiąt dwa-dziewięćset osiemdziesiąt jeden? Gdzie to, cholera, jest?

– W Campeche, w Meksyku. Wrócił tam po przejściu na emeryturę.

Jim zapisał sobie podany przez Emilia numer.

– Dobra… spróbuję.

– Polubisz go… to naprawdę fajny facet. Zawieź mu butelkę tequilli, jeśli polecisz go odwiedzić, ale bez względu na to, co się stanie, nie stawaj z nim do zawodów w piciu.

Jim jeszcze przez pół godziny rozmawiał z Joyce i Emiliem. Potem wyszedł od Marty'ego i wrócił do domu garbatymi mostkami wzdłuż Dell Avenue, stanowiącymi jedną z nielicznych pozostałości czasów, gdy kalifornijskie Venice naprawdę przypominało włoską Wenecję, włącznie z kanałami, arkadowymi placami i dwudziestoma czterema gondolami z importu.

Był głęboko poruszony i nawet po dotarciu pod dom przez kolejne dziesięć minut siedział zamyślony w samochodzie. Wyciągnął jeden z onyksowych paciorków i przyjrzał mu się uważnie. Coś tu było bardzo nie w porządku. Jeżeli te naszyjniki przyciągały duchy, a nie odpędzały ich, Rafael wcale nie starał się ochronić swoich kolegów. Wręcz przeciwnie: czynił z nich przynętę.

W końcu wszedł do mieszkania. Susan wciąż jeszcze leżała w łóżku, w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił. Wrócił do salonu, usiadł na kanapie i zdjął buty. Spróbował ułożyć się w wygodnej pozycji, ale nie był w stanie zasnąć. Bez przerwy myślał o słowach Emilia: „…dałbyś im znak, że chcesz, by po ciebie przyszły i cię zabrały".

Загрузка...