Wieczorem pojechał taksówką do Benedict Canyon. Słońce ocierało się już o szczyty gór, w powietrzu pojawił się chłód. Taksówkarz wysadził go przy skrzynce na listy, należącej do Krupy, resztę drogi pokonał na piechotę.
Krupa w tym czasie wyprowadził lincolna z garażu. W wypełniającym kanion cieniu samochód robił wrażenie bardziej szkarłatnego niż różowego. Jim rozglądał się, lecz nigdzie nie dostrzegł kota. Miał nadzieję, że nie popełnił głupiego błędu. Kot niegdyś noszący imię Tibbles wyglądem nie różnił się szczególnie od innych brązowo-żółto-czarnych kotów – a ile tysięcy kotów ma postrzępione uszy?
Jim poszedł z Krupą do domu, gdzie usiedli przy biurku i załatwili sprawy papierkowe. Ściany gabinetu zawieszone były oprawionymi w ramki fotografiami Krupy z najprzeróżniejszymi gwiazdami baseballu z pomniejszych lig, było tam też kilka pucharów. Ścienny zegar odliczał miarowo minuty, jego wahadło płochliwie bawiło się w chowanego wewnątrz swej obudowy. Wreszcie Krupa powiedział:
– Proszę podpisać tu i tu, i wóz jest pana.
Na zewnątrz wymienili uścisk dłoni. Zapadał już zmrok. Jim ostatni raz rozejrzał się po podwórzu, ale kota nigdzie nie było widać. Wsiadł do pachnącego skórą i stęchlizną lincolna i przekręcił kluczyk w stacyjce. Potężny silnik z sapnięciem zbudził się do życia.
– Życzę panu wszystkiego najlepszego z tym samochodem – zawołał Krupa, unosząc kciuk ku górze. – Jeśli podczas jazdy usłyszy pan jakieś dziwne głosy, to tylko echa mędzenia mojej żony. Od jej mędzenia lustra zachodziły patyną.
Jim przejechał wśród drzew do drogi. Nie był przyzwyczajony do aż tak dużych samochodów o tak miękkim zawieszeniu. Ale w silniku kryła się wielka moc, musiał też przyznać, że siedziało się w aucie wygodnie.
Zatrzymał się przy skrzynce i rozejrzał na boki. Ani śladu kota niegdyś noszącego imię Tibbles. Zaczynał się już zastanawiać, czy aby nie palnął absurdalnego głupstwa, kupując samochód tylko dlatego, że wydało mu się, iż jego martwy kot zmartwychwstał. Podchodząc do tej sprawy poważnie, to nie mógł być Tibbles. Może jedynie wmówił sobie, że to był Tibbles, ponieważ aż tak bardzo pragnął uwierzyć, że Susan być może powróci jeszcze do niego.
Skręcił na południe i ruszył powoli krętym kanionem. Przed nim rozpościerały się migoczące światła Los Angeles. Włączył radio, Eels śpiewali „…zanim zgasnę…". Ostatnimi czasy Jimowi coraz częściej wydawało się, że on sam także jest coraz bliższy zgaśnięciu – zmęczony, wciąż rozpaczający po śmierci Martina, Johna Trzy Imiona i Susan i nie znajdujący ani odrobiny pocieszenia w wierze, że wszyscy oni być może żyją pod inną postacią, w świecie złudzeń, cieni i na wpół słyszalnych rozmów. Odeszli z tego świata i tylko to miało dla niego znaczenie.
Spojrzał na swą twarz we wstecznym lusterku. Jego oczy zawsze miały nieco nawiedzony wyraz; dzisiaj wydawało się to jeszcze bardziej zauważalne. Był żylastym, ciemnowłosym mężczyzną w wieku trzydziestu pięciu lat, o kanciastej twarzy pokrytej nie dającym się zgolić granatowym cieniem zarostu. Miał na sobie białą koszulę z krótkim rękawem, własnoręcznie wyprasowaną, oraz poluźniony krawat w stada różowych flamingów.
Zawsze robił wrażenie odrobinę zaniedbanego i dlatego uczniowie traktowali go bardziej ulgowo niż innych nauczycieli – zwłaszcza dziewczyny. Wyczuwali, że jest jednym z nich – człowiekiem z zewnątrz, któremu nieobce jest uczucie dezorientacji i odrzucenia. Dlatego ufali mu i dlatego w czasie zajęć z nim zawsze było najspokojniej. Jego słowa znajdowały posłuch. Uczniowie pragnęli znaleźć ścieżkę wśród gąszczu drzew i wierzyli, że on będzie umiał wskazać im właściwy kierunek.
Dojechał już prawie do Yoakum Drive, gdy ujrzał coś przed sobą na drodze. Coś małego i ciemnego, o oczach lśniących żółto w blasku reflektorów. Wdusił pedał hamulca i lincoln zatrzymał się z szarpnięciem i piskiem opon. Jim wysiadł z samochodu; niewielki kształt wciąż tam był, na samym środku drogi, i jego oczy lśniły.
– Tibbles? – zapytał, czując się jak ostatni idiota. Przez moment nic się nie działo. Przed nim migotały światła Los Angeles, za jego plecami, na Ventura Freeway, wyły syreny. Potem, bardzo wolno, łapa za łapą, kot zaczął podchodzić i zatrzymał się w odległości zaledwie trzech czy czterech stóp, spoglądając na niego.
– Wciąż jesteś moim kotem? – zapytał Jim. – A może należysz teraz do kogoś innego, do jakiegoś innego miejsca?
Kot wahał się przez prawie pół minuty, jego futro falowało w wieczornej bryzie. Obok nich przemknął porsche – kierowca z irytacją uderzył w klakson, lecz kot niegdyś noszący imię Tibbles nawet nie drgnął.
– Nie wiem, jak udało ci się do mnie wrócić – powiedział Jim – ale w moim domu będziesz mile widziany, jeżeli chcesz zostać. – Otworzył drzwi i zamarł w oczekiwaniu.
Koniec końców, z zimną obojętnością, która przekonała Jima, że musi to jednak być Tibbles, kot wskoczył do samochodu, usiadł na miejscu obok kierowcy i dalej wpatrywał się w niego spod na wpół opuszczonych powiek.
– „O kocie grubiańskiej natury" – zacytował Jim, zatrzaskując drzwi.
Pojechał prosto pod swój dom na Electric Avenue w Venice. Miał problemy z zaparkowaniem lincolna, jako że jeszcze nie sprzedał SST i na parkingu brakowało wolnych miejsc. Zmuszony był nawet wysiąść od strony pasażera.
Kot przeszedł za nim obok basenu i po betonowych schodach na drugie piętro. Na dole, pod sto siedemnaście, trwała w najlepsze impreza; tańczono salsę i roześmiani, klaszczący ludzie co chwila wychodzili na patio. W mieszkaniu numer dwieście pięć rozlegał się płacz dziecka i rozwijała się małżeńska kłótnia – Jim usłyszał łomot tak głośny, jak gdyby ktoś kopniakiem wywrócił deskę do prasowania.
Przeszedł przez balkon, a kot nie odstępował go na więcej niż parę kroków. Otworzył drzwi i wszedł do mieszkania. Po tym jak indiański duch zdemolował je doszczętnie, zostało gruntownie odnowione, lecz wciąż jeszcze pachniało w nim stęchlizną. Zapalił światło i ujrzał na wpół pusty kubek z kawą stojący tam, gdzie zostawił go rano, zgniecioną na kształt namiotu gazetę na podłodze, wciąż czekające na pomycie brudne naczynia po śniadaniu.
Kot niegdyś noszący imię Tibbles obwąchał meble, a potem skierował się wprost do kuchni.
– Posłuchaj – odezwał się Jim – nie ma tu żadnego pokarmu dla kotów. Nie sądziłem, że mam jeszcze kota. Mogę ci dać trochę liverwürst, jeśli chcesz.
Kot wrócił z kuchni i obdarzył go spojrzeniem zmrużonych oczu.
– Hej, zawsze lubiłeś liverwürst. Jadłeś ją z kawałkami chleba.
Podszedł do lodówki, nałożył na talerz resztki jedzenia, nalał też mleka na spodeczek. Potem sięgnął po zimnego schlitza i otworzył go niezwłocznie. Zdążył pociągnąć zaledwie jeden łyk, kiedy zadźwięczał dzwonek. Uchylił drzwi i ujrzał Valerie Neagle, posągową kobietę w średnim wieku, mieszkającą pod nim. Wylewała się z obcisłej szkarłatnej sukni, czarne satynowe fałdki falowały obficie wokół brzegów dołu sukienki i dekoltu. Włosy upięła szpilkami, namalowała też sobie wielki pieprzyk na prawym policzku.
– Valerie, co się dzieje? Wyglądasz jak Carmen Miran-da. – Powąchał ciężki zapach jej perfum z gardenii. – Nawet pachniesz jak Carmen Miranda.
– Ramon Munoz zaprosił mnie na swoją imprezę.
– Racja, mnie też. Może później zejdę do niego. Valerie szeleszcząc wtoczyła się do pokoju i rozejrzała się dookeła.
– Poczułam coś – oznajmiła.
– Poczułaś coś? Co przez to rozumiesz?
– Pociągałam sobie na dole teąuila sunri.se, rozmawiając z takim uroczym meksykańskim chłopcem, kiedy poczułam, jak mija mnie coś lodowatego. Aż zadrżałam, Jim! Naprawdę zadrżałam!
– Nic dziwnego, w tym stroju.
– Nie – odparła, stukając się w czoło długim, polakierowanym na czerwono paznokciem. – Zadrżałam wewnętrznie!
Mówiąc to nie przestawała krążyć po mieszkaniu, jak gdyby czegoś szukała.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – powiedział Jim. – Jak to zadrżałaś wewnętrznie?
– No, wiesz, tak jak wtedy, gdy była we mnie pani Vaizey. Zupełnie tak samo.
Minionego roku Valerie Neagle wprowadziła się do mieszkania na pierwszym piętrze, niegdyś zajmowanego przez starą panią Vaizey – wróżkę i medium. Chociaż sama zginęła, jej duch pozostał w mieszkaniu i wniknął do umysłu Yalerie, tak że i ona uzyskała zdolność wyczuwania bliskości duchów i cieni. Z czasem duch pani Vaizey rozpłynął się, lecz Valerie miała wrażenie, że od czasu do czasu usiłował się z nią skomunikować.
– Co czujesz? – zapytał Jim. – Jakiś rodzaj obecności, coś w tym rodzaju?
Valerie przeszła przez mieszkanie tam i z powrotem.
– Wyczuwam coś bardzo, bardzo zimnego. Jak gdyby ktoś zostawił otwarte drzwi i teraz wszystko powoli się wyziębiało.
– Ja niczego nie czuję. Naprawdę.
– To coś nieprzyjemnego, Jim. Masz na to moje słowo. Coś, co nie powinno tu przebywać. Coś, co nie ma prawa tu przebywać. Musi być potężne, skoro wyczułam je w trakcie przyjęcia.
– Zachowałaś taką wrażliwość?
Valerie zatrzymała się i chwyciła Jima za rękę.
– Spójrz na mnie, Jim. Nie żartuję.
Popatrzył jej prosto w oczy. To były oczy Valerie, niczyje inne, lecz w dziwny sposób wydawało mu się, że pani Vaizey wciąż jeszcze gdzieś tam jest, odwzajemniając jego spojrzenie.
– Pani Vaizey opuściła mnie… odeszła w światłość. Ale wydaje mi się, że próbuje do mnie mówić, nawet teraz. Kiedy wyczuwa coś naprawdę niedobrego, tak jak dzisiaj wieczorem… usiłuje mnie ostrzec. Szarpie mnie za umysł, jak gdyby szarpała mnie za rękaw. „Valerie, Valerie, dzieje się coś niedobrego". Powinnam przynieść mojego tarota… spróbować odkryć, czym się tak niepokoi.
– Valerie, miałem dzisiaj męczący dzień.
– Ale tu coś jest, Jim! Nie wolno ci tego po prostu zignorować!
– Valerie, jestem wykończony i zupełnie nie mam nastroju na wróżenie z tarota. Wracaj lepiej na dół, a ja może dołączę do was później. Będziesz mogła nauczyć mnie tańczyć merengę.
Valerie puściła jego ręce.
– Nie wierzysz mi, prawda? Myślałam, że ty, ze wszystkich ludzi…
Jim usłyszał brzęk podstawka na podłodze w kuchni, gdy kot niegdyś noszący imię Tibbles zakończył wylizywanie resztek mleka.
– Co to było? – zapytała Valerie, odwracając się.
– To tylko mój kot.
– Kupiłeś nowego kota?
– Niezupełnie. Trudno to wytłumaczyć. Ale myślę, że chyba wrócił do mnie ten stary.
W tej samej chwili kot niegdyś noszący imię Tibbles wbiegł do salonu, oblizując wąsy. Na widok Valerie zatrzymał się, unosząc sztywno ogon.
Valerie spojrzała na niego, przyciskając dłoń do piersi, jak gdyby miała problemy z oddychaniem.
– To on – wyszeptała. – O mój Boże, to on.
– Kto, Valerie, kto?
– Skąd go wziąłeś? Nie czujesz, jaki jest lodowaty?
– Pojechałem kupić samochód do Benedict Canyon… – odparł Jim. -Kot już tam był, jakby na mnie czekał. Jakby wiedział, że się pojawię.
Kot postąpił trzy kroki w stronę Valerie, a Valerie cofnęła się o trzy kroki.
– Nie dotykaj mnie, istoto z piekła rodem – ostrzegła. – Nawet o tym nie myśl.
– Valerie, może to mój stary kot przywrócony do życia, a może nie. Tak czy owak to tylko kot, a kot nie wyrządzi ci krzywdy.
– To nie kot, to coś – odparła Valerie głosem tak cichym, że Jim ledwie ją słyszał. – Przybywa tutaj, by ciebie ostrzec. Żaden z niego domowy zwierzak. To posłaniec… posłaniec z tamtej strony.
– Daj spokój – żachnął się Jim. Było jeszcze wcześnie, ale zaczął podejrzewać, że Valerie zdążyła już wypić zbyt wiele koktajli. – Przed czym niby miałby mnie ostrzec? No, wiesz, czy nie byłoby rozsądniej, gdyby przysłali człowieka, a nie kota?
– Nie żartuj sobie z tego, Jim. Wyczuwam z całą pewnością, że to zwierzę przybywa z bardzo odległego miejsca i przybywa tu z określonego powodu.
Jim zbliżył się do kota. Ten odsunął się odrobinę, lecz Jim pochylił się i wziął go na ręce.
– Nie czuję żadnego chłodu. Wygląda jak zwykły kot i tyle. Chodź, pogłaszcz go.
Valerie nie przestała się wycofywać.
– Przykro mi, Jim. Ja go nie dotknę.
– Dobrze… lecz jeśli nawet jest czyimś posłańcem, jak myślisz, jakie posłanie ma mi przekazać? Że istnieje możliwość, iż ludzie nigdy nie umierają? Co złego może być w podobnym przesłaniu?
– To nie jest ten sam kot – odparła Valerie.
Jim zaniósł zwierzątko na biurko po drugiej stronie pokoju. Otworzył szufladę z lewej strony, pogrzebał w niej przez chwilę, a potem wyciągnął oprawione zdjęcie kota niegdyś noszącego imię Tibbles. Uniósł je ku trzymanemu w ramionach zwierzęciu i zwrócił się do Valerie.
– Proszę… zobacz. To ten sam kot. Musi tak być. Ta sama smuga na nosie. Ta sama szrama na uchu.
– Szrama jest z przeciwnej strony – zauważyła.
– Co takiego? – zapytał Jim.
– Na zdjęciu szramę widać na prawym uchu. Ten kot ma postrzępione lewe ucho.
– Ale wszystko inne…
– Spójrz w lustro, Jim – nie ustępowała Valerie.
Jim zawahał się, lecz zaniósł kota do oprawnego w zielone ramy lustra w stylu art deco przy drzwiach do kuchni. Kot nieoczekiwanie zaczął się kręcić i szarpać, lecz Jim przytrzymał mu głowę, tak by musiał spojrzeć na swe odbicie. Widzisz? – zapytała Valerie.
Stało się oczywiste, że miała rację.
Obraz w lustrze wiernie przedstawiał kota niegdyś noszącego imię Tibbles. Kot trzymany przez niego w ramionach stanowił lustrzane odbicie Tibblesa.
Spojrzał na Valerie widoczną w lustrze.
– Zupełnie tego nie rozumiem. Jak mógł pojawić się ponownie, a jednocześnie mieć odwrotną postać?
– Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Dlatego trzeba odwołać się do pomocy tarota.
Kot wykręcił się ponownie i Jim raz jeszcze spróbował go unieruchomić. Wtedy bez ostrzeżenia zwierzę uderzyło go pazurami i szarpnęło tak wściekle, że tylko krzyknął „Au!" i zwolnił uchwyt. Kot odbił się od ramienia Jima, przebijając pazurami koszulę, i rzucił się na Valerie.
– Nie! – wrzasnął Jim, usiłując go złapać, lecz kot wylądował prosto na głowie Valerie. Ta wydała piskliwy wrzask i przewróciła się do tyłu, potykając się o stolik do kawy. Usiłowała odpędzić kota, ale podrygiwał, prychał i drapał ją po twarzy tak zawzięcie, że nawet kiedy Jim zdołał chwycić go wpół i odciągnąć do tyłu, zdążył jeszcze przejechać pazurami po piersi Valerie.
Jim zaniósł wierzgającego wściekle kota do łazienki. Ściągnął z wieszaka ręcznik i unieruchomił nim zwierzę, związując końce w solidny węzeł. Kot miauczał, prychał i szarpał się, lecz Jim zostawił go tam, po czym pośpieszył zająć się Valerie.
Kobieta zdołała już usiąść. Jej twarz poznaczona była krwawymi szramami, miała też rozciętą wargę. Trzęsła się po przeżytym szoku, a gdy Jim przykląkł przy niej, objęła go ramionami, ścisnęła mocno i nie chciała puścić.
– Pozwól mi zabrać cię do ambulatorium – powiedział do niej.
– Nic mi nie jest, nic mi nie jest. Daj mi chwilę, żeby się z tego otrząsnąć, to starczy.
– Musisz wziąć zastrzyk przeciwtężcowy
– Nie trzeba. Przeszłam przez to dwa tygodnie temu, kiedy rozcięłam sobie stopę na plaży. Nie chcę nigdzie iść, Jim. Chcę zostać tutaj i zakończyć tę sprawę.
Po dłuższej chwili zdołała usadowić się na kanapie. Jim przyniósł miskę wypełnioną ciepłą wodą oraz środek dezynfekujący i obmył jej twarz. Krzywiła się, lecz zadrapania nie były aż tak głębokie, na jakie początkowo wyglądały, kiedy płynęła z nich jeszcze krew. Tak czy owak, nie było mowy o powrocie na imprezę.
Jim nalał im obu whiskey, a Valerie jednym łykiem opróżniła swą szklankę.
– Co mam teraz zrobić? – zapytał Jim.
– Nie wiem. – Przerwała, by posłuchać syków i łomotów dobiegających z łazienki. – Pani Vaizey by wiedziała, ale ja nie wiem.
– Po prostu się wściekł. Nie byłem w stanie go utrzymać.
– Może nie spodobała mu się prawda. Przybywa z tamtej strony, Jim, ostrzegam cię.
Nalał jej kolejną whiskey. Nic nie powiedział, ale jeśli kot niegdyś noszący imię Tibbles zachowywał się tak agresywnie po powrocie do życia, jak zachowywać się będzie Susan, gdyby i ona zmartwychwstała?
Rankiem następnego dnia pojechał do szkoły o wpół do ósmej, tak by jak najmniej uczniów widziało go w różowym lincolnie. Niemniej jednak, sześciu czy siedmiu członków szkolnej drużyny lekkoatletycznej, wracających do szatni po porannym treningu, powitało go gwizdami i oklaskami po wyjściu z samochodu.
– Ale bryka, proszę pana!
– Hej, chłopie, toż to różowa pantera!
W pokoju nauczycielskim nalał sobie kubek gorącej czarnej kawy z ekspresu i zaniósł go pustym korytarzem do klasy. Powiesił płaszcz i zasiadł do czytania wierszy, jakie jego uczniowie napisali poprzedniego dnia, by wyrazić w nich swe najgłębsze strachy. Nie było to łatwe. Wciąż powracał myślami do kota niegdyś noszącego imię Tibbles – a raczej do jego lustrzanego odbicia. Minionej nocy, bardzo późno, ostrożnie rozwiązał ręcznik i wypuścił go. Kot otrząsnął się tylko, wyszedł sztywno z łazienki i zasnął na swym ulubionym fotelu.
Jim obserwował go przez chwilę, lecz nie spostrzegł żadnych oznak powracającej agresywności; rano zwierzę zachowywało się równie potulnie. Może Valerie mimowolnie potraktowała je jakimiś energetycznymi falami, które obudziły w nim taką wrogość. Czytał gdzieś, że koty są bardzo wrażliwe na ludzkie myśli. Słyszano o kotach uciekających z pokoju, w którym ktoś zamierzał popełnić morderstwo; inne koty wyczuwają, że ktoś ma wkrótce umrzeć, i nie dają mu się głaskać.
Być może kot niegdyś noszący imię Tibbles wyczuł niechęć, jaką darzyła go Valerie, i po prostu pokazał jej pazury.
Pierwszy wiersz, jaki przeczytał, wyszedł spod pióra Mikę^ DiLukki. Mikę był przystojnym młodzieńcem o wielkim uroku osobistym. Po skończeniu szkoły zapewne przejmie od ojca rodzinną restaurację; specjalizował się też w handlu i zaopatrzeniu. W klasie wyrównawczej Jima znalazł się z powodu lekkiej dysfazji, co oznaczało, że nie potrafił stwierdzić, czy używa odpowiednich słów, czy też nie. Zdarzało się, że plótł kompletne bzdury, jednocześnie uważając, że wszyscy go rozumieją. Jego wiersz, zatytułowany Kształt, stanowił naśladownictwo stylu Louise Brogan.
Boże, w nocy, gdy księżyc lśnił za oknem
Otwarłem oko i spojrzałem w mroki
I nie wiedziałem, czy może zamknąć je z powrotem
Bo mój płaszcz na haku kołysał się na boki
To mógł być potwór albo spory gmach
Jak kurz dostatni drżałem niby liść
Słyszałem jego oddech i dopadł mnie strach
Że zeskoczy z haka i zacznie ku mnie iść.
Jim skreślił „spory gmach" i poprawił na „stary łach?". Zmienił też „kurz dostatni" na „tchórz ostatni". Poprawiając prace Mike'a DiLukki, zawsze robił to szczególnie starannie, gdyż jego żargon niekiedy miał własne, głębokie i oczywiste znaczenie. Następny był krótki wiersz Maisie Andrews, w stylu Roberta Horana, zatytułowany Zwierciadła.
Kątem oka w mym zwierciadle
Widzę obcą twarz, która nie jest moja
I boję się, że któregoś dnia zapragnie
W tym świecie zająć należne miejsce swoje
A mnie zesłać w lustro i zamknąć tam na dobre
W milczeniu i duchocie, za lustrzanym oknem.
Jim trzykrotnie przeczytał wiersz Maisie. Stanowił tchnące chłodem podsumowanie jego Wczorajszych przeżyć z Valerie i kotem niegdyś noszącym imię Tibbles. Przyszło mu do głowy, czy aby prawdziwy Tibbles nie został pochwycony w jakiejś alternatywnej sferze istnienia, „w milczeniu i duchocie, za lustrzanym oknem". Odhaczył wiersz Maisie i zapisał przy nim „ekspresywny, dobry dobór słów, przerażający".
Pierwsi uczniowie zjawili się w końcu w klasie i od razu zaczęli rozmawiać, śmiać się i przekładać książki z miejsca na miejsce. Skończył ocenianie i przełknął resztę kawy. Czekał ich ciężki poranek, wypełniony pracą nad metaforami i porównaniami.
Do biurka podeszła Charlene Schloff. jedna z najmilszych uczennic w jego klasie. Była bardzo otyła, lecz miała okrągłą, śliczną twarz, różowe policzki i promienny uśmiech. Nosiła duże, okrągłe okulary i zawsze splatała włosy w warkocze.
– Proszę pana, od jakiegoś czasu piszę pamiętnik – oznajmiła. – Nikomu innemu go nie pokazywałam, ale czy mógłby pan na niego spojrzeć i powiedzieć mi, co pan o nim sądzi?
– Chcesz, żebym przeczytał twój pamiętnik? Pokiwała głową.
– Na co by mi on był, gdyby nikt go nie czytał.
Na jej twarzy malowała się tak wielka powaga, że Jim ustąpił.
– Dobrze. O ile tylko jesteś pewna, że naprawdę tego chcesz.
Charlene podała mu oprawny w czerwoną skórę, zamykany na kłódeczkę tomik wraz z kluczem.
– Nie bój się… – powiedział Jim. – Będę o niego dbał. Wciąż jeszcze starał się wepchnąć go do teczki, kiedy pojawiła się Sandra Pearman, a tuż za nią Rafael Diaz. Podeszła prosto do biurka i położyła prawą rękę na blacie, luźno zaciskając pięść. Uśmiechała się, podobnie jak Rafael.
– Proszę pana? – odezwała się.
Jim spojrzał na nią, potem na Rafaela.
– Co to jest? – spytał ich podejrzliwie. Zdecydowanie wyglądali tak, jak gdyby umierali z niecierpliwości, by podzielić się z nim jakimś sekretem.
Sandra nie odpowiedziała, a jedynie powoli rozwarła pięść. W jej wnętrzu kulił się wielki brązowy pająk. Gdy Sandra bardziej rozchyliła palce, z wahaniem przepełzł na grzbiet jej dłoni, a potem niespodziewanie popędził przez bibułę na biurku. Jim poderwał się z miejsca i odskoczył, wywracając przy tym krzesło. Nie miał wprawdzie w pełni rozwiniętej arachnofobii, lecz po prostu nie przepadał za rozrośniętymi pająkami, galopującymi po jego biurku.
– I co pan na to? – zapytała Sandra, patrząc na niego lśniącymi oczyma. -To niewiarygodne, prawda? Wcale się go nie boję.
Jim nie spuszczał wzroku z trasy wędrówki pająka. Teraz owad zamarł w miejscu, lecz Jim nie zamierzał tracić go z oczu.
– Tak… to zdumiewające. Jak ci się to udało? Sandra chwyciła za rękę Rafaela i uśmiechnęła się.
– Tak jak panu mówiłem – oświadczył Rafael – można się nie bać niczego.