ROZDZIAŁ 6

Po mniej więcej dwudziestu minutach zjawiła się policja. Funkcjonariusze pragnęli ustalić, kto zranił kogo i dlaczego, lecz nikt jakoś nie był w stanie wytłumaczyć im, jak doszło do zdemolowania pokoju ani kto to uczynił, a zdrowy strażnik oświadczył, że ani Jim, ani Rafael ich nie zaatakowali.

– To co się tu wydarzyło? – zapytał niski śniady sierżant o wypielęgnowanym wąsiku, trzymając w gotowości notes, w którym jak dotąd nie miał okazji zapisać niczego zrozumiałego.

– Nie wiem – odparł Jim. – Może to jakieś zjawisko paranormalne.

– Co takiego?

– Ten młody człowiek, David Pyonghwa, zapadł w śpiączkę wywołaną przeżytym szokiem. Czasami ludzie w śpiączce we wstrząsający sposób wpływają na bezpośrednie otoczenie. Nie mogą wyrażać swych uczuć normalnie, wykorzystują więc paranormalne sposoby, takie jak na przykład strącanie obrazów ze ścian i tłuczenie luster. Cóż, sam pan najlepiej widzi.

Policjant powoli zapisał wszystko słowo w słowo. Jim zajrzał mu przez ramię do notesu.

– „Wstrząsający" nie pisze się przez,,on" – zauważył.

– A pan co, jest pan nauczycielem czy co? – odciął się policjant.

David siedział na łóżku obok matki.

– Jak się teraz czujesz? – zapytał go Jim.

– Dobrze, proszę pana. Doskonale. Czuję się tak, jakby przestawała mnie boleć głowa, wie pan? Jak gdyby bolała mnie od wielu lat, a teraz przestała.

– Pozbyłeś się swego największego lęku, chłopie, to dlatego – wtrącił Rafael.

– Tak czy owak – rzekł Jim – może zrobisz sobie jutro wolny dzień, tak dla pewności?

– Nic mi nie będzie, proszę pana. Słowo harcerza. Sierżant zamknął notes i schował go do tylnej kieszeni spodni.

– Być może będę jeszcze musiał z państwem porozmawiać. Najpierw jednak zapytam lekarza, co sądzi o obrażeniach strażnika… co mogło je spowodować.

– Proszę mi wierzyć, sierżancie, gdybym mógł panu jeszcze w czymś pomóc…

– Pewnie – odparł sierżant z rozdrażnieniem. – Może pan sobie pójść, jeżeli tylko pan chce.

Przed wejściem do szpitala zatrzymał się srebrny mercedes kierowany przez pana Pyonghwa. Jim otworzył drzwi dla pani Pyonghwa i powiedział:

– Proszę się nie obawiać, nic takiego się już Davidowi nie przytrafi. Prawdę powiedziawszy, myślę, że wyjdzie to mu nawet na dobre.

– Ale co to było? – zapytała go. – Powiedział pan, że cień, ale jaki cień?

Naprawdę nie wiem – odparł Jim wymijająco. Nie nabierze mnie pan, panie Rook. Proszę mi wyjaśnić, co to było.

– Nie znam się na koreańskich demonach, tak więc nie mam stuprocentowej pewności… Ale wydaje mi się, że to był Yama.

– Yama? Jak to możliwe? Yama to tylko postać z opowieści.

– Oczywiście. Ale strach Davida przed Yamą nie był bajką. To, co widziałem, nie było samym Yamą, bo, jak sądzę, Yama nie istnieje. To był lęk Davida przyobleczony w ludzki kształt. Cóż… prawie ludzki.

– On już nie wróci, prawda?

– O ile mi wiadomo, nie.

– Więc jak pan myśli, powinnam wam dziękować czy nie?

– David został oczyszczony, proszę pani – odezwał się Rafael. – Już nigdy nie będzie się bał koszmarów o Yamie.

Pani Pyonghwa spojrzała najpierw na niego, potem na Jima. Następnie bez słowa wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi.

– To oczyszczenie zrobiło na mnie wielkie wrażenie – powiedział Jim do Rafaela, kiedy mercedes wyjechał z podjazdu przed szpitalem. – Wychodzi na to, że niewłaściwie cię zrozumiałem.

– To, co robię, nie jest niczym wielkim, proszę pana. To Słowa posiadają tę moc. Kryje się w nich magia Majów. Ja muszę jedynie je powtarzać.

– Cóż, czy to Słowa, czy też ty sam, masz przed sobą wspaniałą przyszłość. Mógłbyś zająć się tym zawodowo jako psychoterapeuta… zwłaszcza w tym mieście.

– Ludzie, których oczyszczam… – uśmiechnął się Rafael – hmm, lubię dobierać ich bardzo starannie. Nigdy nie wiadomo, co można wypuścić na świat. Skąd miałem wiedzieć, że boi się czegoś takiego?

– A jednak udało ci się i tylko to się liczy. Szkoda, że ten biedny strażnik tak bardzo oberwał.

– Powinien pan pozwolić mi się oczyścić z lęku wysokości, proszę pana – poradził mu Rafael.

– Nie, chyba nie skorzystam, chłopcze. Myślę, że lęk wysokości jest bardzo zdrowy. Podwieźć cię do domu?

Kiedy jechali Santa Monica Boulevard, mając za plecami słońce, Jim zapytał:

– Dokąd one odchodzą, te strachy, skoro je już przepędzisz? To znaczy… jeżeli w ogóle dokądś odchodzą.

– Po prostu rozwiewają się jak dym – odparł Rafael.

– Pani Pyonghwa chciała się dowiedzieć, czy mogą powrócić.

– A czy dym może przybrać swą dawną postać?

– Chyba nie – przyznał Jim, lecz z jakiejś przyczyny słowa Rafaela nie w pełni go usatysfakcjonowały. Zadał pytanie… a jeśli odpowiedź na nie brzmiała „tak"? Dwa dni wcześniej za nic by nie powiedział, że kot niegdyś noszący imię Tibbles mógłby do niego powrócić.

– Gdzie mieszkasz? – zapytał Jim, gdy mijali świątynię mormonów.

– Proszę tu mnie wysadzić. Tu wystarczy.

– Mogę zawieźć cię pod same drzwi. Dla mnie to żaden problem.

– Jest w porządku. Naprawdę.

– Chyba nie wstydzisz się tego, że twoi koledzy mogliby zobaczyć, jak wysiadasz z tego samochodu, co?

– Wcale nie o to chodzi. Proszę mnie tu wysadzić, a będzie doskonale.

– Jak chcesz.

Jim wjechał na krawężnik i Rafael wysiadł z samochodu. Zanim odszedł, przechylił się jeszcze przez drzwi i powiedział:

– Byłbym wdzięczny, gdyby nie opowiadał pan nikomu tego. co się dziś wydarzyło. Wszyscy inni obiecali zachować to dla siebie. W przeciwnym razie cała szkoła będzie mnie błagać o sesje oczyszczające.

– Jasne, rozumiem. Potrafię dochować tajemnicy.

– Dziękuję panu – rzucił i odszedł w kierunku Pelham Avenue.

Dziwny młody człowiek, pomyślał Jim, odprowadzając go wzrokiem; jego długi wieczorny cień maszerował przy nim na szczudłach. Niewiele wiedział o Rafaelu poza tym, że jego ojciec przyjechał do Los Angeles do pracy w pośrednictwie specjalizującym się w zatrudnianiu sprzątaczek, pokojówek i wszelakiej innej służby domowej. Oprócz milkliwości (zazwyczaj) jego problemem była niemożność skojarzenia słowa napisanego na papierze z wypowiedzianym. Nie potrafił nawet pojąć, w jaki sposób litery R-A-F-A-E-L układają się w jego imię.

Jim różnymi metodami starał się mu pomóc, lecz jak na razie nie zdołał otworzyć tej części mózgu Rafaela, która odpowiedzialna była za płynne czytanie na głos. Pod wszystkimi innymi względami inteligencja Rafaela była znacznie wyższa niż przeciętna.

Rafael skręcił w Pelham Avenue, a Jim włączył się z powrotem do ruchu. Po drodze spojrzał w dół Pelham Avenue i ku swemu zdumieniu nigdzie nie dostrzegł Rafaela. Nie było tam żadnych przecznic, żadnych wejść do budynków – nawet ani jednego samochodu, którym mógłby się zabrać. Jim zmarszczył czoło i zwolnił, lecz jadąca za nim furgonetka zatrąbiła swym dwutonowym klaksonem i musiał na powrót przyśpieszyć.

Zniknięcie Rafaela napełniło go dziwnym przeczuciem, że za jego powierzchownością i rytuałem przepędzającym strach kryje się coś znacznie poważniejszego.

Kiedy dotarł do domu obładowany zakupami, kot niegdyś noszący imię Tibbles czekał na niego przed drzwiami. Zamruczał głośno i otarł się o jego nogi.

– I co dzisiaj porabiałeś? – zapytał Jim. – Mam nadzieję, że byłeś grzeczny.

Otworzył drzwi do mieszkania i zaniósł torby prosto do kuchni.

– Kupiłem ci twoje ulubione przysmaki. Szynka z indyka i kocie ciasteczka.

Rozkładał zakupy na półkach, gdy usłyszał niepewne stukanie do drzwi. Kot niegdyś noszący imię Tibbles zjeżył się nagle.

– Uspokój się, kocie – skarcił go i poszedł otworzyć. Na progu stał Myrlin Buffield z dwieście jeden. Myrlin był mocno zbudowany, włosy sczesywał do tyłu, a w uchu nosił złoty kolczyk w kształcie sztyletu. Przypominał emerytowanego zapaśnika, lecz nikt nie wiedział, z czego się utrzymuje, ani też nie starał się tego dociec.

– Hej, Myrlin. W czym mogę pomóc?

Myrlin bez słów wyciągnął przed siebie obie ręce. Pocięte były dziesiątkami nabrzmiałych, czerwonych zadrapań.

– Co się stało? Wyglądasz, jakbyś pokłócił się z kłębkiem drutu kolczastego.

– Ależ nie, z twoim cholernym kotem.

– Moim kotem? To dzieło mojego kota? Co chciałeś mu zrobić?

– Nic. Siedział na półpiętrze, kiedy wróciłem z pracy. Pochyliłem się, by go pogłaskać, a wtedy po prostu mu odbiło. – Całkiem wiernie zaczął naśladować kota, któremu odbija, łącznie z pluciem i drapaniem.

– No no – powiedział Jim.

– No no? Mówię ci, to cholerne bydlę wpadło w furię.

– Daj spokój, Myrlin. To z natury bardzo potulne stworzenie. – Tak czy owak, miał bardzo złe przeczucia. Najpierw Valerie, teraz Myrlin. Kogo zaatakuje następnym razem?

– Zamierzam postawić ci ultimatum – oznajmił Myrlin. – Albo będziesz go trzymał z dala ode mnie. albo zaduszę go własnymi rękami. Jasne?

– Myrlin…

– Nie rozumiesz po angielsku? Mógłbym cię za to pozwać do sądu.

– Przepraszam. Jestem pewien, żeTibbles też tego żałuje. Obaj żałujemy. Dopilnuję, by to się więcej nie powtórzyło.

Myrlin wrócił do swego mieszkania po przeciwnej stronie korytarza i zatrzasnął za sobą drzwi. W chwilę później rozległy się zza nich pierwsze dźwięki Dies irae Verdiego. Jeżeli to nie było ostrzeżenie, to co?

Jim wszedł do kuchni, gdzie kot niegdyś noszący imię Tibbles stał niecierpliwie przy swej misce.

– Czym ty jesteś? To znaczy, czym ty naprawdę jesteś? Co z ciebie za kot? – zapytał Jim, mierząc go wzrokiem.

Tibbles ziewnął. Jim otworzył puszkę kociej konserwy z indyka i łyżką wydłubał trochę mięsa do miski. Kot pożarł ją w takim tempie, jak gdyby nie jadł od roku. Jim obserwował go przez chwilę i doszedł do wniosku, że niezależnie od zmiany temperamentu musi być prawdziwym kotem. Jedynie kot pochłaniałby coś takiego z podobną żarłocznością.

Wciąż jeszcze jadł, gdy ponownie rozległo się stukanie i do mieszkania weszła Valerie. Miała na sobie białe rybaczki, czarną koronkową bluzkę i złotą szyfonową chustę we włosach.

– Jest tutaj? – zapytała ochrypłym scenicznym szeptem.

Tibbles przerwał obiad i podniósł głowę. Jim nigdy przedtem nie widział na jego pysku podobnego napięcia, nawet podczas podkradania się do przepiórki.

– Tak, jest. Właśnie go nakarmiłem.

– Mógłbyś zamknąć go w kuchni? Muszę z tobą porozmawiać.

– Pewnie. – Jim wyszedł do salonu i zamknął za sobą drzwi od kuchni. – Jak tam twoja twarz? – zapytał ją.

Valerie odwróciła się do niego. Ślady po pazurach wciąż jeszcze były zaognione, przybrały też wściekle czerwoną barwę.

– Jutro idę do lekarza. Chyba będę potrzebowała jakichś antybiotyków.

– Naprawdę bardzo mi przykro. Powiedz, ile to będzie kosztować, a ja za wszystko zapłacę. Myrlina też zaatakował.

– Wiem. Siedziałam przy basenie i usłyszałam jego krzyki. Wtedy właśnie postanowiłam uciec się do wróżby.

– Chyba nie użyłaś tego twojego demonicznego tarota, co? Te karty mnie przerażają.

Do tej pory Valerie tylko raz skorzystała z demonicznego tarota. Była to talia kart ozdobiona najdziwaczniejszymi rysunkami – jeszcze dziwniejszymi niż normalny tarot. Były tam obrazy kobiet o długich, falujących brodach, kociołki kroczące na pajęczych nogach, a także potwory zbudowane z fragmentów sześciu czy siedmiu odrębnych zwierząt. Niektóre ilustracje były raczej złowieszcze niż groteskowe: cień padający na podłogę, wykrzywiona twarz w odległym oknie.

Opowiadano, że talia ta stworzona została potajemnie w czternastym wieku na polecenie papieża Urbana VI, jako narzędzie pomagające w walce z plagą demonów i hobgoblinów nawiedzających setki włoskich kościołów. W przeciwieństwie do zwykłego tarota, tarot demoniczny był czuły na poruszenia tak w świecie umarłych, jak i żywych. Nie tylko potrafił przepowiedzieć datę czyjejś śmierci, lecz także los czekający ducha zmarłego.

Valerie przysiadła na pokrytej jutą kanapie Jima i wyjęła karty.

– Spostrzegłam bardzo niezwykłe znaki, Jim. Doprawdy bardzo niezwykłe… i nie jestem pewna, co oznaczają. Ale popatrz, co o tym sądzisz? – Podniosła kartę przedstawiającą mężczyznę o przebiegłym wyrazie twarzy, na wpół skrytego za szkarłatną karnawałową maską wykrzywioną w obleśnym grymasie.

– Nie wiem – przyznał Jim. – A co powinienem o tym sądzić?

Ta karta oznacza, że zbliżysz się do kogoś, kto nie jest tym. na kogo wygląda. A teraz, proszę, spójrz na to.

Kolejna karta ukazywała nagą kobietę w zarośniętym ogrodzie. Odwrócona była plecami, lecz zerkała ukradkiem przez ramię. Wśród chwastów i jeżyn spoczywał przewrócony zegar słoneczny.

– To oznacza, że spotkasz kogoś, kogo niegdyś kochałeś… i to wkrótce, sądząc z zegara słonecznego. Widzisz… cień wskazuje na minutę przed północą.

Jim usiadł przy niej.

– Jesteś w stanie stwierdzić, kim są ci ludzie?

Valerie rozłożyła więcej kart. Pachniała piżmowymi, duszącymi perfumami, niemalże tak silnymi jak kadzidło. To nadawało jej czynnościom cechy uświęconego rytuału.

– To karty liter… one zasugerują ci ich tożsamość. Ten pierwszy… mężczyzna w masce… znasz kogoś, kogo imię zaczyna się na X?

– X? – zdziwił się Jim. – Jedynie Xaviera Servanta, nauczyciela muzyki. I nie mam pojęcia, dlaczego miałbym się do niego zbliżyć.

Xavier był Francuzem rodem z Kanady, śmiertelnie poważnym, śmiertelnie pedantycznym, i od samego początku nie przypadli sobie z Jimem do gustu. Xavier uważał, że rap, speed i grunge stanowią produkty procesu degeneracji i rozkładu. Jim akceptował je, uznawał za sposoby, jakimi jego uczniowie porozumiewali się ze sobą – a na zajęciach wyrównawczych z angielskiego porozumiewanie się było podstawą wszystkiego.

Valerie ponownie przetasowała karty liter.

– Proszę bardzo… – oznajmiła. – S.

– Susan? To może być Susan.

– Nie powinieneś żywić złudnych nadziei, Jim. Kot zdołał powrócić, ale człowiek to coś zupełnie innego.

– A kto inny mógłby to być? S? Nie znam nikogo innego o imieniu zaczynającym się na S.

– Masz kolejną kartę. R. A więc mamy już inicjały, S. R.

– S. R. Susan Randall. Na pewno!

– Dobrze, skoro chcesz w to wierzyć. Wracajmy do kart z obrazami.

Przetasowała i przełożyła talię. Następna karta przedstawiała mapę świata – a przynajmniej wizję świata znanego w czternastym wieku – Skandynawia, Europa, północne wybrzeże Afryki. Kontynenty oznaczone były żółcią starego pergaminu, a ocean wypełniał czarny rój wyszczerzonych demonów i diabłów. Cień pojedynczego skrzydła nietoperza padał ukośnie na mapę, jak gdyby coś potwornego przelatywało wysoko nad nią.

– Mapa – powiedział Jim. – Susan uczyła geografii i miała bzika na punkcie map.

– Cóż, może masz rację i Susan wraca do ciebie – odparła Valerie. Potasowała i przełożyła karty, raz, potem drugi.

– Nie obraź się, ale nie wyczuwam entuzjazmu w twoim głosie.

– Mam już za sobą spotkanie z twoim kotem, prawda? Co się stanie, kiedy wróci twoja dziewczyna?

– Susan by ciebie nie skrzywdziła. Susan nie skrzywdziłaby nikogo.

– Twój kot także nikogo by dawniej nie skrzywdził, zgadza się?

– Valerie…

– Poczekaj, jest jeszcze coś. To dlatego do ciebie zajrzałam.

Rozłożyła pięć kart na kształt krzyża. Na górze leżała karta przedstawiająca kaplicę na szczycie wzniesienia. Drzwi kaplicy były lekko uchylone i coś zza nich wyglądało, coś o żółtych oczach.

– Co to oznacza? – zapytał Jim.

– Według pierwotnej interpretacji miejsce nawiedzone przez demony. Dlatego właśnie powstała ta talia, by przegnać demony z włoskich kościołów.

Poniżej leżała karta ukazująca rząd dzieci, znikający za dziwnie okrągłym wzgórzem. Karta na samym dole przedstawiała cmentarz, przez który kroczyła procesja zakapturzonych postaci.

– Zupełnie tych obrazów nie rozumiem – powiedział Jim, choć wyczuwał zawartą w nich grozę. – Ta z dziećmi… wiesz, co mi to przypomina? Szczurołapa z Hameln – wszystkie te dzieci znikające w głębi wzgórza, by więcej nie powrócić.

– Cóż, Jim, może masz rację.

– A co z tą drugą, z cmentarzem? Zgaduję, że oznacza śmierć.

– Więcej niż śmierć, wiele śmierci.

Jim nie odzywał się, podczas gdy Valerie odkrywała dwie ostatnie karty. Na jednej widniała ślepa dziewczyna na taborecie, uśmiechająca się do siebie, a zakapturzona postać wznosiła nad jej głową długi, trójgraniasty gwóźdź, gotując się, by uderzyć go drewnianym młotem.

Ostatnia karta ukazywała tłumy nagich ludzi płonących w piecu. Na ich twarzach malowało się cierpienie, ręce przyciskali do siebie, gestem charakterystycznym dla ciężko poparzonych. Ktokolwiek namalował ten obraz w czternastym wieku, musiał widzieć podobne sceny na własne oczy. Wokół pieca zgromadzeni byli rozentuzjazmowani, opaśli biskupi, książęta w koronach i kobiety odziane jedynie w girlandy kwiatów.

– Ta historia mnie przerasta – oświadczył Jim.

– To opowieść przeznaczona dla ciebie – odparła Valerie. – Opowieści to dla ciebie chleb powszedni. Dlaczego ta niewidoma dziewczyna się uśmiecha? Przecież zaraz mają jej wbić gwóźdź w głowę.

– Uśmiecha się, ponieważ nie wie, że mają jej wbić gwóźdź w głowę.

– No i?

– A więc nie boi się tego, co ma się z nią stać. A może zna już tego gościa i dźwięk jego głosu ją uspokaja.

– A ten piec?

– Zapewne udręczone dusze, smażące się w piekle. Valerie powoli i starannie zebrała karty.

– Dokładnie tak, Jim. To właśnie przedstawia ten rysunek. Udręczone dusze, smażące się w piekle.

– W dalszym ciągu tego nie pojmuję.

– Dobrze, zbierzmy wszystko razem. Najpierw zbliżysz się do kogoś, kto nie jest tym, za kogo go bierzesz. Następnie powróci do ciebie dawno utracona miłość. To nie musi być Susan… po tym, co stało się z twoim kotem, zaczynam się modlić o to, by to nie była ona.

– A później co? – zapytał Jim. – Te znikające dzieci… co to oznacza?

– Odczytuję to tak, że ktoś wykradnie młodych ludzi, którzy wiele dla ciebie znaczą.

– Moich uczniów?

– To logiczny wniosek, nieprawdaż?

– Sugerujesz, że zostaną porwani? Co ty?

– Być może. Albo też ktoś lub coś zawładnie po prostu ich uczuciami. Lecz przypuszczam, że oznacza to coś gorszego. Jeżeli weźmiesz pod uwagę kartę z piecem, myślę, że może to świadczyć o tym, iż zostaną ci odebrani na dobre.

Jim wpatrywał się w nią, powoli pojmując sens jej słów.

– Umrą?

Valerie pokiwała głową.

– Przykro mi, Jim, ale tak mówią karty, a tasowałam je i rozkładałam z tuzin razy.

– W jaki sposób umrą? Czy karty coś ci o tym powiedziały?

– To nie jest zbyt jasne, lecz wydaje się, że zostaną zabici. Coś złego przybędzie z poświęconego miejsca i zacznie na nich polować.

– Z poświęconego miejsca?

– Może z kościoła albo z synagogi. A nawet z cmentarza. Ale najgorsze jest to, że żaden z twoich uczniów nie będzie obawiał się tej osoby… zupełnie jak ta niewidoma dziewczyna. W ogóle nie będą starali się uratować. I dlatego wszystkich ich czeka śmierć, nie tylko śmierć, lecz także ogień piekielny.

Jim zapadł się w kanapę. Niejednokrotnie przekonał się już, jak dokładne są przepowiednie demonicznego tarota. Teraz jednak interpretowała go Valerie, a ona nie urodziła się z tym darem, tak jak pani Vaizey. Było całkiem możliwe, że w przesadnie czarnych kolorach przekazywała to, co karty starały się jej powiedzieć. Może było to jedynie ostrzeżenie, by Jim nie utracił zaufania uczniów.

Valerie spojrzała na niego.

– Oni umrą, Jim.

Dokładnie w tym momencie kot Jima rzucił się na drzwi do kuchni z głośnym trzaśnięciem, zgrzytem pazurów i przeraźliwym, nienawistnym miauczeniem.

Загрузка...