ROZDZIAŁ 17

Valerie była z Jimem, gdy wieczorem zatelefonował porucznik Harris z informacją, że Dean Krauss przeszedł ciężką operację w celu usunięcia skrzepu z mózgu, lecz jego stan jest ciężki.

– Coś nowego w sprawie Dolly Ausgarde?

– Wyszła na autostradę, panie Rook. Byli z nią dwaj koledzy, najwyraźniej bawili się w wyzywankę. Obaj byli naćpani krakiem. We krwi Dolly nie znaleźliśmy ani śladu narkotyków.

– Czyli z rozmysłem stanęła na drodze przed rozpędzoną ciężarówką?

– Na to wygląda. Zbierali ją po całej okolicy. Jim przycisnął dłoń do czoła i zamknął oczy.

– Jest tam pan, panie Rook?

– Tak, jestem. Po prostu to już chyba więcej, niż jestem w stanie znieść.

– Nie zna pan jakiegoś powodu, dla którego Dolly Ausgarde mogłaby chcieć odebrać sobie życie?

– Oczywiście, że nie. Nie należała do najbystrzejszych, ale była bardzo ładna. To jedna z najpopularniejszych dziewcząt w całej szkole.

– Żadnych problemów z chłopcami, nic z tych rzeczy?

– O niczym takim nie wiem. Nie była chyba w ciąży, co?

– Nie. Ale jest coś, o czym musi się pan dowiedzieć.

– Aha, a o czym to?

– Kierowca ciężarówki zrobił wszystko, by ją wyminąć.

Powinien pan zobaczyć ślady opon na szosie. Stanął na hamulcach i skręcił w prawo, dając jej doskonałą sposobność zejścia mu z drogi. Ale ona zrobiła krok w lewo, prosto pod koła i uderzył ją z szybkością trzydziestu pięciu mil na godzinę. Nic więcej nie mógł już zrobić.

– O Boże – wyszeptał Jim.

– Pozostaje tylko powiedzieć amen – podsumował Harris. – Jest jednak jeszcze jeden szczegół. Kierowca przysięga, że dziewczyna uśmiechała się, kiedy ją uderzył. Uśmiechała się, jak gdyby wcale się nie niepokoiła.

– Z czego wywnioskował pan, że…?

– Nie wyciągam żadnych wniosków, panie Rook. To dochodzenie jest zbyt skomplikowane. Lecz rozsądna osoba mogłaby uznać, że Dolly nie bała się śmierci.

Jim zszedł na dół, by zajrzeć do Valerie. Drzwi były otwarte, nikt nie odpowiadał na jego pukanie. Z jej mieszkania dobiegał ostry, ziołowy zapach, woń zieleniny. Zajrzał do salonu, machając dłonią przed nosem, lecz nie znalazł tam Valerie. W końcu odszukał ją w kuchni, dłubiącą drewnianą łyżką w zawartości wielkiego metalowego rondla.

Uniosła ją odrobinę w górę. Potrawa była ciemnozielona i ociekała tłuszczem.

– Szpinak a la Grecque – oznajmiła. – Zaprosiłam George'a na kolację. Jim zajrzał do garnka.

– Szczęściarz z tego George'a – stwierdził. – Usiłuję na nowo rozpalić nasz stary romans. Szczerze mówiąc, nie pozostało mi nic innego. W porównaniu u staruszkami w pumpach z Pasadeny, George stanowi pierwszorzędny towar. Niech sobie nawet dłubie w uszach, przynajmniej jest mężczyzną.

– Ta wróżba, o której wspomniałaś… – zaczął Jim.

– Myślałam, że nie chcesz wiedzieć, co ci się przydarzy.

– Nie może być już nic gorszego niż to, co dzieje się obecnie.

– W takim razie nie ma sprawy, ale nie mogę poświęcić ci zbyt wiele czasu. Mam w piekarniku kleftiko i muszę zrobić sałatkę z fetą. Nie masz przypadkiem u siebie żadnych greckich nagrań? Kompletnie zapomniałam.

– Dysponuję jedynie Skrzypkiem na dachu, pozostawionym przez poprzedniego lokatora. Był rabinem.

Valerie wytarła dłonie i poprosiła go do salonu. Odszukała talię tarota i kazała mu ją przetasować.

– Zamknij oczy i poproś karty, by ukazały ci wszystko… to, co najciemniejsze i najjaśniejsze.

Jim wypełnił jej polecenie, lecz gdy zamknął oczy, był w stanie myśleć jedynie o Dolly wychodzącej przed rozpędzoną ciężarówkę. Oraz o Deanie, Mike'u i Fynie.

– Skup się – skarciła go Valerie, choć nie miał pojęcia, skąd wiedziała, o czym myślał.

Kiedy skończył tasować, rozłożyła karty na niewielkim stoliczku. Przez dłuższą chwilę spoglądała na nie, zakrywając usta dłonią.

– O co chodzi? – zapytał Jim. – Złe nowiny czy co? Valerie podniosła kartę przedstawiającą dwóch mężczyzn w dziwnych, średniowiecznych strojach, z ptakami siedzącymi im na głowach. Jeden zwrócony był twarzą, drugi plecami do patrzących. Jeden ptak był biały, drugi zaś czarny. Sznur małych ludzików, narysowanych bez zachowania perspektywy, maszerował przez dolną część karty.

– Stoisz przed niezwykle ważną decyzją – powiedziała Valerie. – Ta decyzja wpłynie na resztę twego życia i na tych, którzy na ciebie liczą.

Uniosła kolejną kartę. Byli na niej ludzie niosący kosze na głowach. Obcinali sobie dłonie i stopy i rzucali je naokoło jałowej ziemi.

– Jeśli dokonasz niewłaściwego wyboru, ty oraz ci, którzy na ciebie liczą, sami siebie zniszczycie. Być może nie dosłownie, lecz pod wszystkimi innymi względami, w każdym razie przestaniecie być sobą.

Trzecia karta była tą samą, która pojawiła się podczas pierwszej wróżby. Kaplica na szczycie wzgórza, lekko uchylone drzwi… i wyglądające zza nich czerwone ślepia.

– Zaczekaj no – odezwał się Jim. – Te oczy… wydawało mi się, że były żółte.

Valerie uważnie przyjrzała się karcie.

– Masz całkowitą słuszność. Były żółte.

– Nie ma dwóch takich samych kart? Jedna z żółtymi oczyma, a druga z czerwonymi?

– Nie, jest tylko ta jedna.

– To jak mogła się zmienić?

– Nie wiem. Ale spodziewam się, że ma to jakieś znaczenie.

– Na przykład jakie?

– Nie jestem pewna. Czerwień zawsze była kolorem krwi i choroby.

– Świetnie. Pokaż mi następną kartę.

Na czwartej karcie widniał czarny nagrobek na opustoszałym wybrzeżu. Wyryta na nim była liczba XVI.

– Szesnaście – stwierdziła Valerie. – To oznacza, że szesnastu ludzi umrze tego samego dnia.

Jim pośpiesznie obliczył w pamięci.

– W klasie zostało czternastu uczniów, do tego ja. Razem piętnaście. Plus ktoś jeszcze… Bóg jeden wie kto.

– Jim… nie powinieneś brać tego zbyt dosłownie.

– Czemu nie? Do tej pory wszystko zawsze się sprawdzało, dobrze mówię?

– Karty pokazują ci pewne ewentualności, nie nieuniknione zdarzenia. Ty możesz zmienić przyszłość sygnalizowaną przez karty… takie jest ich przeznaczenie. Przepędzają demony z kościołów, a zło z ludzkiego życia.

– W porządku. Pokaż mi ostatnią kartę.

Valerie podniosła ostatnią kartę i odwróciła ją. Widniał na niej niezwykły rysunek dwojga całujących się ludzi, mężczyzny i dziewczyny. Wydawali się zawieszeni pośród nocnego nieba, na tle księżyca, daleko pod stopami mieli ciemne czubki drzew.

– Co to oznacza? W kontekście pozostałych kart nie dostrzegam logicznego związku.

– To jedna z kart ukazujących ewentualne zakończenia – objaśniła Valerie. – Przedstawia rozwiązanie twego problemu.

– Pocałunek w locie? Co to za rozwiązanie?

– Naprawdę nie potrafię ci powiedzieć. Ale to czysto symboliczna scena. Tak naprawdę nikogo nie będziesz w locie całował.

Jim spojrzał na rozłożone karty i ogarnął go niepokój – zwłaszcza na widok tej z kaplicą na wzgórzu. Wiedział, jaki wybór go czeka, by uchronić uczniów przed śmiercią albo ciężkimi obrażeniami.

Podniósł się z miejsca.

– Dzięki, Valerie – powiedział, całując ją w policzek.

– Poczekaj – zatrzymała go. – Wybierz jeszcze jedną kartę.

Złapał pierwszą z brzegu i podał ją Valerie. Przedstawiała mężczyznę sięgającego dłonią do wnętrza pieca, by wydobyć rozpalony do czerwoności krucyfiks.

– No i? – zapytał ją. – Poparzę sobie palce czy co?

– Nie… ta karta oznacza, że kiedy nadejdzie czas, byś zrobił to, co będziesz musiał, nie wolno ci się wahać ani przez sekundę.

Następnego dnia wszystkie lekcje w klasie Jima odwołano na znak żałoby po Dolly, a do szkoły przyjechało dwóch psychologów, by porozmawiać z jej przyjaciółmi. Jim spędził cały dzień w bibliotece, starając się dowiedzieć jak najwięcej o wierzeniach Majów, a zwłaszcza o demonie noszącym imię Xipe Totec. Początkowo w ręce wpadały mu tylko suche rozprawy o kalendarzu Majów oraz setki teorii na temat zagadki ich wyginięcia i opustoszałych miast w sercu dżungli.

Niektórzy historycy przypuszczali, że powodem mogła być epidemia albo trzęsienie ziemi. Inni sugerowali, że prosty lud powstał wraz z niewolnikami przeciw bezproduktywnym kapłanom, których opętały tajemnice czasu i innych światów.

Jedna z dziwniejszych interpretacji odwoływała się do stwierdzenia, że Majowie mieli znacznie wolniejsze tętno od współczesnych ludzi -jedynie pięćdziesiąt dwa uderzenia na minutę, podczas gdy u współczesnego człowieka liczba wierzeń waha się w granicach od siedemdziesięciu pięciu do osiemdziesięciu – i w związku z tym stali się tak bardzo rozleniwieni i ociężali, że po prostu zmęczyli się życiem.

W książce Magia Majów napotkał taką myśl: „Ze względu tu swój odizolowany charakter, cywilizacja Majów stała się niezwykle zamkniętą społecznością – gospodarczo, religijnie i emocjonalnie. Jedna z legend głosi, że z krainy umarłych przybył demon, który pozbawił ich wszelkich lęków, a ponieważ byli tak blisko ze sobą związani, lęki te utworzyły potworną istotę, która zmasakrowała prawie wszystkich i zaniosła ich dusze do Mictlampy, meksykańskiego odpowiednika piekła. Ci, którzy przeżyli tę rzeź, wkrótce zginęli w dżungli bądź też z rąk innych Indian, jako że nie znali lęku i nie próbowali się bronić".

Jim zamknął książkę i usiadł wygodniej na krześle. Demoniczne karty tarota powiedziały prawdę: stał przed trudnym wyborem i dokładnie wiedział, na czym miał on polegać. Xipe Totec pragnął, by Lęk porwał wszystkich jego Podopiecznych za jednym zamachem. Lecz skoro to się powiodło, najwyraźniej gotów był zabierać ich dusze pojedynczo – będzie atakować wtedy, kiedy okażą się najbardziej bezbronni.

Jimowi pozostawała tylko jedna decyzja, i choć wiązała się z ogromnym ryzykiem, nie miał innego wyjścia. Będzie musiał zabrać uczniów do Santa Ysabel, lecz trzeba to zrobić w nocy, bo o tej porze Lęk przebywać musi na poświęconej ziemi. I będzie próbował zniszczyć go… Nie może utracić kolejnego ucznia; ból i tak był już nie do zniesienia.

Pojechał do domu, gdzie zrobił sobie kubek czarnej kawy i kanapkę z serem na starym chlebie ryżowym. Usiadł przy telefonie z listą uczniów w dłoni i zaczął wydzwaniać do nich do domów. Przyłapał się na tym, że czekając na połączenie, rozgląda się po mieszkaniu. Miał nieprzyjemne uczucie, że kot niegdyś noszący imię Tibbles wciąż tu jest, że skrada się pomiędzy krzesłami.

– Pani Gardens? Och, dzień dobry, jak się pani miewa, pani Gardens? Tu Jim Rook. Tak, to straszne. Potworna tragedia. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. Tak, rozumiem, wzajemnie. Ale proszę posłuchać, czy Leslie jest w domu? Tak, naturalnie. Ale czy mógłbym z nią porozmawiać? Oczywiście, naturalnie.

Po chwili do telefonu podeszła Leslie.

– Proszę pana? – Jej głos brzmiał niepewnie i dziwnie miękko.

– Cześć, Leslie. Jak się czujesz?

– Chyba dobrze. Ale nie mogę przestać płakać.

– Nikt z nas nie może, kochanie. To był nasz najgorszy tydzień. Lecz jest coś, co powinnaś dla mnie zrobić. Czy sądzisz, że mogłabyś wyjść z domu dziś wieczorem… powiedzmy o dziesiątej albo jedenastej?

– Chyba tak. Zależy po co.

– Chcę, żebyś powiedziała rodzicom, że o północy odbędzie się msza żałobna za wszystkich kolegów, którzy zginęli. Tylko dla nas, drugiej klasy specjalnej, by łatwiej przyszło nam się pogodzić z ich odejściem.

Po krótkiej chwili Leslie odparła:

– Mówiąc, że chce pan, bym powiedziała rodzicom…

– Chcę dać ci do zrozumienia, że istnieje inny powód, dla którego musimy się dziś zebrać. Musimy wrócić do Santa Ysabel, Leslie, i stawić czoło temu, co zabiło Fynie, Mike'a i Dolly. Musimy znaleźć sposób na rozproszenie teeo byście odzyskali zdolność do odczuwania strachu. W przeciwnym razie zabije was wszystkich.

Leslie długo milczała.

– No, nie wiem… jak mielibyśmy to rozproszyć? Nikt tego nawet nie widzi oprócz pana.

– Obiecuję ci, że znajdziemy sposób. Musimy. Leslie, zaufałaś Rafaelowi, gdy zabierał wam wasze lęki. Teraz zaufaj mi, abyście mogli je odzyskać.

– Dobrze – powiedziała w końcu, choć z jej głosu wciąż przebijała głęboka niechęć.

– To świetnie. Podjadę po ciebie jakiś kwadrans po dziesiątej.

Zatelefonował po kolei do każdego z czternastu żyjących uczniów. Podobnie jak Leslie, wszyscy ciężko przeżywali to, co się wydarzyło. Zdołał jednak przekonać ich, że muszą wrócić do Santa Ysabel. W głębi serca musieli zdawać sobie sprawę, że bez strachu nie mają szansy na przeżycie.

Charles Mills Junior podsumował to, mówiąc do Jima:

– Pojadę z wami, na mur. Odkąd Rafael mnie oczyścił, jestem inną osobą. Coś panu powiem… kiedy nie czuje się strachu, to coś strasznego.

Zamierzał skorzystać ze szkolnego autobusu, lecz pan Forrester zarezerwował go na dwudniową wycieczkę do San Simeon dla siedmiu starszych uczniów z klasy autorskiej. Jim potrzebował co najmniej trzech samochodów, by zawieźć swoją gromadkę do Santa Ysabel, lecz nie podobał mu się pomysł sadzania uczniów za kierownicą. Wszyscy byli zestresowani, pogrążeni w smutku i wystraszeni; obawiał się, że mogłoby dojść do wypadku samochodowego.

Zastukał do drzwi Etchemendy'ego. Gospodarz wyjrzał na korytarz, trzymając w rękach na wpół rozmontowany silnik od odkurzacza.

– Hej. panie Rook. Nie ma pan przypadkiem przy sobie paru szczotek węglowych?

– Przykro mi, właśnie mi się skończyły. Ale tak sobie rozmyślałem o pańskim winnebagu.

– A to w związku z czym?

– Zastanawiałem się, czy nie mógłbym go pożyczyć. Tylko na dzisiejszy wieczór.

Etchemendy spojrzał na niego znad okularów.

– Zależy od tego, co będzie pan robił i z kim.

– Chciałem przewieźć paru uczniów wzdłuż wybrzeża, to wszystko. Urządzamy małą ceremonię upamiętniającą te zabite dzieciaki.

– Nie twierdzę, że nie mogę panu zaufać, panie Rook – powiedział Etchemendy. – Ale pańskie mieszkanie zostało zdemolowane już dwa razy w tym roku i nie bardzo chciałbym, by to samo spotkało mój pojazd kempingowy.

– Panie Etchemendy, przysięgam na głowę mojej matki, że zwrócę go panu w pokazowym stanie.

Etchemendy zniknął w biurze, by wyłonić się z niego z kluczykami w dłoni.

– Nie wiem, dlaczego to robię, panie Rook. Ufam panu tak samo, jak Richardowi Nixonowi.

Загрузка...