Za kwadrans dwunasta, kursując między Venice, Westwood, West Grove a Palms, Jim zdołał pozbierać wszystkich uczniów swej klasy. Wcisnęli się do winnebaga Etchemendy'ego, niektórzy usiedli na podłodze, inni na łóżku. Stanley najwyraźniej mianował sam siebie prawą ręką Jima i usiadł z przodu w obrotowym fotelu obok kierowcy.
Niewiele rozmawiali, co nie było niczym nieoczekiwanym; zbyt dużo rzeczy się wydarzyło i nie wiadomo, co ich jeszcze czekało. Ale wydawali się podekscytowani. W przeciwieństwie do Jima nie czuli strachu.
– Jak to zrobimy, proszę pana? – zapytał Stanley. – Skoro już się przegnało swój lęk, jak go odzyskać?
Jim spojrzał na zbliżający się znak drogowy. Od Santa Ysabel dzieliło ich zaledwie dwadzieścia minut jazdy i nie chciał przegapić zjazdu z autostrady.
Sięgnął do kieszeni swego wygniecionego płóciennego płaszcza i wyjął z niej garść zielonych onyksowych naszyjników i paciorków.
– Myślę, że to jest nasz klucz. Kiedy nałożycie taki naszyjnik albo będziecie mieli przy sobie taki paciorek, Lęk będzie w stanie was zwęszyć, a wtedy ruszy do ataku niczym wściekły pies.
– Ale Dolly nie nosiła swojego naszyjnika, kiedy zginęła – zaoponowała Leslie. – Ani Dean.
– To prawda. Ale im przydarzyło się coś innego. Nie zostali złożeni w ofierze, tak jak Fynie i Mike. Z tego, co wiem, ich dusze nie trafią do świata umarłych. Lecz Lęk musiał wiedzieć, co się z nimi stanie. W świecie takim jak nasz nie sposób przetrwać, nie znając strachu. Jaskiniowcy odczuwali lęk… to utrzymywało ich przy życiu. Piloci z czasów drugiej wojny światowej też się bali. Lekarze obawiają się zarażenia. Świat nie istniałby bez strachu.
– Co pan zamierza zrobić? – zapytał Nevile. – I po co panu te paciorki?
Jim uniósł jeden z nich do góry, tak by wszyscy dobrze go widzieli.
– Na każdym z nich znajduje się inskrypcja Majów. Zabrałem je dziś do biblioteki, by sprawdzić, czy uda mi się je odczytać, ale nie miałem zbyt wiele szczęścia. Pismo Majów w znacznej części pozostaje nieznane, a ponieważ Majowie byli odizolowaną społecznością, nie istnieją żadne pokrewne języki, które pomogłyby nam w jego zrozumieniu. Zdołałem odczytać zaledwie parę słów. Ten symbol zwykle występuje na rysunkach przedstawiających ofiary z ludzi. Znaczy tyle co „brać" albo „odebrać życie". Ten zaś ma coś wspólnego z „przechodzeniem na drugą stronę". Może oznaczać przejście przez wodospad do ukrytej jaskini albo też można go interpretować jako przejście ze świata żywych w zaświaty. Musicie sprawić, by Lęk uwierzył, że pragniecie zostać zabrani. Musicie udawać, że nie boicie się złożenia w ofierze.
– Ale ja nie muszę udawać – powiedziała Sandra.
– Ani ja – dodał Stanley.
Jane natomiast mruknęła tonem, który zjeżył Jimowi włosy na karku.
– Ciekawe, jakie to uczucie, kiedy człowiek ma być złożony w ofierze. Kiedy wyrywają ręce i nogi…
– Posłuchajcie – przerwał jej Jim. – Wiem, że żadne z was się nie boi, ale potraficie przynajmniej logicznie myśleć. Nie chcecie teraz umrzeć, bo całe życie jest jeszcze przed wami. Długie, satysfakcjonujące, bezcenne życie. Być może powoli czytacie. Może macie problemy z pisaniem listów, lecz z tego powodu nie jesteście mniej wartościowi. Powiem wam dlaczego nie chcecie umrzeć. Nie chcecie umrzeć, ponieważ nie chcecie zasmucać waszych rodzin i przyjaciół. A już zwłaszcza nie chcecie umrzeć tylko dlatego, że jakieś tępe stworzenie tak postanowiło.
Przed nimi zamajaczył zjazd do Santa Ysabel.
– Umrzecie wtedy, kiedy sami tego zechcecie – powiedział do nich. – Nie wcześniej.
Raz jeszcze jechali krętą drogą pnącą się przez ciemność do misji Santa Ysabel. Z lewej strony na biegnącej wzdłuż Pacyfiku autostradzie migotały światła. Nad nimi drzewa układały się w powykręcane, czarne kształty przypominające pająki, czarownice i pełzające potwory – wszystko to, co przerażało ich w dzieciństwie.
Dojechali na miejsce i zaparkowali przed ogrodzeniem. Wysiedli z winnebaga, rozmawiając szeptem. Jedynym źródłem światła była pojedyncza lampka nad wejściem. Noc była wietrzna i ciepła, niebo upstrzyły gwiazdy.
Policyjna taśma z napisem MIEJSCE ZBRODNI, NIE WCHODZIĆ wciąż jeszcze blokowała przejście. Jim przeszedł pod nią i rozchylił żelazne wrota. Te jęknęły przeciągle, zadygotały i załomotały o słupki ogrodzenia. Wszyscy zawahali się na moment nasłuchując, lecz słyszeli jedynie odległe samochody i wiejący w oliwnym gaju wiatr.
– Chodźmy… – powiedział Jim – musimy stawić mu czoło niezależnie od tego, czy wie o naszej obecności, czy nie.
Podążyli ścieżką wśród drzew, która zawiodła ich pod schody budynku misji. Wtedy Jim zwrócił się do nich.
– Posłuchajcie… wszyscy. Kocham was, ludzie. Lecz teraz musimy zrobić użytek z naszych głów, nie serc. Każdemu z was daję po jednym onyksowym paciorku. Jeśli Lęk jest tutaj, pomyśli, że oddajecie mu się w ofierze. Tuż przed tym jak was będzie chciał zaatakować, musicie odrzucić swoje paciorki z powrotem do mnie. Bez wahania. Po prostu odrzućcie je. I myślcie wtedy o tym, co najbardziej was przerażało… o tym, co zaprowadziło was do Rafaela, o tym, z czego was oczyścił. Myślcie o tamtym strachu, pragnijcie go, cokolwiek to było. Strach przed ciemnością, lęk wysokości, cokolwiek. Będziecie w stanie to zrobić?
W odpowiedzi ujrzał skinięcia głową, uniesione pięści, zdecydowane uśmiechy. Nie uświadamiali sobie, że poświęca się dla nich, a przecież gdy oddadzą mu swe onyksowe paciorki, to on stanie się ofiarą zwierzęcej żądzy obudzonej w Lęku.
Do tej pory Jim nie zastanawiał się szczególnie nad implikacjami tego, co zamierzał uczynić. Wiedział jedynie, że uczynić to musi. Nie mógł patrzeć na kolejne ginące młode życia. Nie mógłby patrzeć, jak giną Leslie, Maisie czy Charles. Mieli przed sobą tyle pięknych chwil… Jeśli musi oddać siebie po to, by ich uratować… cóż, może spotka wtedy prawdziwą Susan, Susan, która przebywa w niebie.
Otworzył ciężkie drzwi kaplicy. Ostatnim razem gdy tu był, jej wnętrze oświetlała feeria świec, teraz było prawie całkowicie ciemno. W powietrzu unosił się zapach dębu, kamienia i zimnego kadzidła.
Nevile zawahał się.
– Nie jestem taki przekonany, chłopie…
Jim wcisnął mu w dłoń onyksowy paciorek.
– Musisz. Wszyscy musimy. Jeżeli teraz nie stawimy temu czoła, zabije nas wszystkich.
Jeden po drugim uczniowie podchodzili do niego, a on każdemu wręczał paciorek. Maisie, Rodowi, Stanleyowi i Davidowi Pyonghwa, który powiedział:
– Proszę pana… nie chcę znowu bać się Yamy.
– Yama to tylko opowieść – Jim ścisnął go za ramię. – Nigdy nie był niczym więcej. Któregoś dnia wspomnisz dzisiejszą noc i także wyda ci się jedynie opowieścią.
– On istnieje naprawdę, proszę pana – odparł David. – Wiem, że jest prawdziwy. Tak jak pan, tak jak ja.
– Istniejemy jedynie tak długo, jak długo przebywamy na tym świecie – wzruszył ramionami Jim. – Możesz zapomnieć o wszystkich bajkach o życiu po śmierci. Liczy się tylko dzień dzisiejszy. Liczy się bycie tutaj. Ktoś powiedział mi kiedyś, że życie jest jedynie snem, a gdy umieramy, budzimy się z niego. Ale nie wierz w to. Liczy się tylko twoje życie, twoja rodzina, twoja przyszłość. Nie oddawaj ani jednej minuty, nikomu.
– Dobrze się pan czuje, proszę pana? – zaniepokoił się David.
Jim zdjął okulary i potarł oczy.
– Tak, wszystko w porządku. Tylko nie zapomnij, co powiedział Konfucjusz: „Człowiek bez honoru stawia wymagania innym; człowiek honoru stawia wymagania sobie".
– Nie pojmuję tego, proszę pana.
– Z czasem pojmiesz, David. Pojmiesz.
W każdą dłoń włożył onyksowy kamyk, przesunął spojrzenie po każdej twarzy. Młodzi, nieustraszeni, skonfundowani i dumni. Boże, kochał ich wszystkich, a oni nawet nie mieli o tym pojęcia. Ale tę tajemnicę każdy nauczyciel musiał zachować dla siebie. Gdyby uczniowie wiedzieli, co do nich czują nauczyciele, nie szanowaliby ich i nigdy nie nauczyliby się samodzielności.
Wkroczyli do kaplicy. Ich oczy przystosowały się do ciemności, przez witraże wpadało blade, zielonkawoniebieskie światło, umożliwiające im dostrzeżenie zarysów ławek, ołtarza i rzędów żeliwnych świeczników.
– Co teraz? – zapytał Rod. – A jeśli go tu nie ma?
– Jest, jest – zapewnił go Jim.
– Jasne, ale jeśli go nie ma?
– Jest, uwierz mi na słowo. Bądźcie cicho i nasłuchujcie. Stanęli nieruchomo pomiędzy ławkami, wytężając słuch.
Może po minucie skrzypnęły drzwi. Potem rozległ się odgłos szybkich, zdecydowanych kroków, zmierzających w ich stronę.
– Kto tam? – zawołał Jim. – Virgil, zabrałeś latarkę?
– Jasne, proszę pana – odparł Virgil i podał ją Jimowi.
– Na miłość boską, mogłeś przynajmniej ją włączyć!
– Kazał mi ją pan ze sobą zabrać, proszę pana. Nic pan nie mówił o świeceniu nią na boki.
Kroki minęły ołtarz. Jim zapalił latarkę i omiótł jej promieniem ciemności. Natychmiast zatrzymał go na trupio bladej twarzy ciemnowłosej dziewczyny. Miała ogromne, czarne oczy, przykryte długimi rzęsami, a na wargach szminkę o barwie tętniczej krwi. Opuszczając nieco latarkę spostrzegł, że ubrana była w krótką obcisłą czarną suknię i sięgające do kolan czarne buty; jej kolana wydawały się Jimowi kredowobiałe.
– Kim jesteście? – zapytała chrapliwym głosem, który brzmiał tak, jakby zaraz miała odchrząknąć.
– Ja mógłbym zadać to samo pytanie – odciął się Jim. – To miejsce zbrodni… nikogo tu nie powinno być.
– To czego wy tu szukacie?
Jim zbliżył się do niej i zaświecił jej prosto w twarz. Pachniała piżmem, lecz i czymś jeszcze – czymś znajomym. Świeżo wzruszoną ziemią, kadzidłem, słodkim i zgniłym aromatem tropikalnej dżungli.
– Kim jesteś? – zapytał.
– Nie poznajesz mnie? – odpowiedziała pytaniem, odrobinę odchylając głowę i obnażając zęby.
– Owszem, poznaję – odparł Jim i przez ułamek sekundy ujrzał oblicze skrywające się za jej twarzą.
– Jest pan stanowczo zbyt spostrzegawczy, panie Rook – powiedziała dziewczyna, dotykając czubkami palców kącików swych oczu. – Dostrzega pan zbyt wiele, by wyszło to panu na dobre, wie pan? Istnieją pewne rzeczy, których ludzie nie powinni być świadomi.
– Przyszliśmy rozbić Lęk – oznajmił Jim. – I nie sądzę, byś zdołała nas powstrzymać. Już dosyć ludzkich istnień udało ci się zdobyć.
– No. no, co za skąpstwo. Myślałam, że jesteście wszyscy gotowi oddać swe życie w ofierze. Wszyscy macie przy sobie paciorki, zgadza się?
– Hej, proszę pana, co to za jedna? – zapytał Virgil. – Wygląda tak, jakby należała do rodziny Addamsów.
– Bo tak jest, w pewnym sensie – odparł Jim. Zaschło mu w ustach, miał problemy z utrzymaniem latarki w jednej pozycji. – Nie mam pojęcia, jakiego imienia używa obecnie, ale naprawdę nazywa się Xipe Totec. Zetknęliście się z nim, kiedy był Rafaelem Diazem… lecz wygląda na to, że może swobodnie przenosić się z jednego ciała do drugiego. Jeśli chcesz wiedzieć, Virgil, ona jest demonem, który przybył ze świata umarłych, by zabrać tam jak najwięcej ludzkich dusz… i tak się złożyło, że przyczepił się do drugiej klasy specjalnej.
– Ja się jej nie boję – oznajmił Nevile. – Spójrzcie tylko na tę bielusieńką twarz, na te bielusieńkie kolana i na te usta jak rozsmarowane truskawki. Co porabiasz dziś wieczorem, złotko? Może staniesz sobie przy moim łóżku, żebym mógł poczytać przy blasku twej twarzy?
– Nevile – ostrzegł go Jim, lecz dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
– Przyszliście do mnie, to mi wystarczy. To było moim pragnieniem. I oto jesteście. Teraz całą piętnastką powędrujecie za mną do piekła.
Uniosła oba ramiona i rozczapierzyła palce.
– Xipe totec… – wykrzyknęła. – Xipe totec… yeccan… yeccan…
Jim cofnął się, a jego uczniowie, choć nie wiedzieli dlaczego, postąpili podobnie. Z zalegającego za ołtarzem mroku wyłonił się mglisty kształt Lęku, niczym olbrzymi kocioł wypełniony ludzkimi twarzami. Wznosił się coraz wyżej, warstwa po warstwie oczu, kłów i rozczapierzonych pazurów.
– Jest tutaj – powiedział Jim. – Stoi za ołtarzem. Jest olbrzymi.
– Co z tego, ja też tu jestem – odparła nonszalancko Beverly. – Zróbmy ten numer z paciorkami i jedźmy do domu. Jestem wykończona i chcę się już położyć.
– Beverly – upomniał ją Jim – wiem, że się nie boisz, ale zastanów się tylko. Jeśli ta rzecz cię dopadnie, Bóg jeden wie, gdzie wylądujesz dzisiejszej nocy, ale na pewno nie we własnym łóżku.
Dziewczyna o bladej twarzy roześmiała się i ponownie uniosła ramiona.
– Xipe totec… Xipe totec… yeccan… yeccan!
– Och, daruj to sobie – powiedział Rod. – To kompletna strata czasu! Jutro mam trening!
W tej samej chwili dziewczyna wykrzyczała Yeccan! Yeccan! i wskazała sztywno wyprostowanym palcem na Roda, potem na stojących obok niego Maisie, Phila i Charlene.
Lęk przetoczył się przez ołtarz niczym fala przypływu i pochwycił ich wszystkich swymi pazurami, unosząc Roda do góry, przewracając Charlene na plecy i rozdzierając na całej długości koszulę Phila.
Inne szpony i ręce sięgnęły na boki, łapiąc ramiona, nogi, ubrania i włosy. Molly wrzasnęła przenikliwie, uniesiona w powietrze. Złapana za kostkę Leslie sunęła po kamiennej posadzce. Jane gwałtownie opędzała się od macki, której przecież nie była w stanie zobaczyć.
– Paciorki! – ryknął do nich Jim. – Rzućcie mi swoje paciorki!
Lecz w kaplicy zapanował taki chaos, że żadne z nich go nie usłyszało. Całą czternastką miotało na wszystkie strony, od ściany do ściany, co chwila zderzali się z sobą. Dla każdego, z wyjątkiem Jima, wyglądaliby jak banda narkomanów pochłoniętych brutalnym, transowym tańcem… Jim widział, że to olbrzymia, mroczna sylwetka Lęku pochwyciła ich wszystkich, aby urwać im ręce i nogi, a na koniec głowy, i złożyć ich w ofierze bogom, zawsze nienasyconym, nieważne, ile ludzkich dusz otrzymaliby w darze.
– Paciorki! – krzyknął ponownie. – Rzućcie je do mnie!
Rod zdołał odrzucić swój, potem Virgil i Jane. Jeden po drugim onyksowe kamyki sypały się na podłogę, a Jim podnosił je po kolei.
Dziewczyna odwróciła się i przeszyła Jima rozwścieczonym spojrzeniem.
– Co ty wyprawiasz? Czy ty rozumiesz, co robisz?
– Niezupełnie – przyznał Jim. – Ale zamierzam dopilnować, żebyś nie wyrządziła już najmniejszej nawet krzywdy żadnemu z moich uczniów.
Parę paciorków wtoczyło się pod ławki albo też poturlało się w ciemność, lecz Jim zdołał zebrać większość z nich. Zdezorientowany Lęk obracał się na boki, usiłując przeniknąć mrok, tocząc ślinę z pysków, uderzając na oślep pazurami. Wypuścił niedoszłe ofiary ze swego uchwytu i teraz, nie mogąc korzystać ze zdradzieckiego onyksu, nie potrafił ich odszukać. Jim podniósł jeszcze jeden paciorek i wszystkie włożył do kieszeni płaszcza.
– Proszę bardzo, sukinsynu! – wrzasnął. – Złap mnie, jeśli potrafisz!
– Chcesz spędzić resztę wieczności w piekle? – krzyknęła dziewczyna.
Jim złapał ją za ramię.
– Xipe Totec, to ty pozostaniesz całą wieczność w piekle, nieprawdaż? Tam jest twoje miejsce, ale próbujesz okupić swe uwolnienie, przybywając do naszego świata i przywodząc do zguby coraz to więcej dusz, dopóki twoi władcy w świecie umarłych nie uznają, że zapłaciłeś swą należność. Cóż, nic z tego nie będzie, ponieważ oni nigdy cię nie wypuszczą, bez względu na liczbę dostarczanych im ofiar.
– Ależ ty się mylisz – szepnęła dziewczyna. – Pragnę zabrać twych uczniów w zaświaty, by sami się przekonali, jak tam jest. To żadne „piekło". Nie ma tam rozpalonych do czerwoności ogni. To miejsce, gdzie każdy może do woli zaspokajać swe najskrytsze pragnienia. A każdy, kto umrze jako rytualna ofiara… witany jest tam jako bohater.
– Kłamca – stwierdził zdecydowanym tonem Jim.
– Czemu miałabym cię okłamywać, Jim? Teraz ty masz przy sobie wszystkie paciorki… wkrótce przekonasz się, że mówię prawdę.
Lęk odwrócił się od dzieciaków i skierował się w ich stronę. Włosy Jima zaczęły falować szarpane bezdźwięcznym podmuchem. W dalszym ciągu przytrzymywał dziewczynę, która wciąż szydziła z niego, jej czerwone wargi wykrzywiał znaczący, konspiracyjny uśmiech, jakim Rafael Diaz zwykł uśmiechać się z ostatniego rzędu ławek w klasie.
– Sprawi mi to przyjemność, Jim – poinformowała go. – Nie ma nic przyjemniejszego nad widok szlachetnego, poświęcającego swe życie człowieka rozrywanego na drobne kawałki. Tak wielu ich było, kiedy nadeszli Hiszpanie. Kardynałowie, księża, biedni głupi jezuici. Lęk zabrał ich wszystkich mimo ich cnotliwości, mimo błagań zanoszonych do wszechmogącego Boga. A teraz zabierze i ciebie.
Jim obejrzał się. Lęk pochylający się bezpośrednio nad nim. Pojedynczy pazur zahaczył o jego płaszcz, kolejny wbił mu się w ramię, usiłując oderwać go od demona i przewrócić.
Widział jedną okropną twarz za drugą, wytrzeszczone oczy, zniekształcone czoła i rzędy ohydnych kłów. Wiedział, że nie uniknie bólu, i modlił się, by nie potrwało to długo.
Pomyślał o swej matce, o ojcu, o wszystkich uczniach, których uczył, a gdy Lęk uniósł kolejną wiązkę ostro zakończonych pazurów, starał się pamiętać, że zdołał coś im przekazać, że rozwinął w nich poczucie prawdy, poczucie własnej godności. Potem mocno zacisnął powieki i powiedział:
– Dziękuję Ci, Boże. Dziękuję.