O siódmej rano, po bezsennej nocy, zatelefonował pod numer Porfiria. Susan weszła do salonu świeża jak skowronek i zapytała go, czy chce kawy.
– Pewnie, poproszę.
– Bezkofeinową?
– Mam nadzieję, że żartujesz. Pochyliła się i pocałowała go w policzek.
– Do kogo dzwonisz tak wcześnie?
– Do kogoś, kto nie podnosi słuchawki.
Susan udała się do kuchni, podczas gdy telefon dzwonił i dzwonił. Ostatecznie jednak ktoś go odebrał i usłyszał głos starej kobiety.
– Que?
– O, dzień dobry. Usiłuję skomunikować się z panem Porfiriem.
– Senor Cardenas, si. Zaraz go poproszę.
Po długiej chwili do telefonu podszedł mężczyzna.
– Czym mogę panu służyć, senor?
– Przepraszam, że pana niepokoję, panie Cardenas. Nazywam się Jim Rook. Jestem przyjacielem Emilia Huerki.
– Emilia? To nie jest najlepsza rekomendacja. Co słychać u tego błazna?
– Ma się świetnie, dobrze sobie radzi. Powiedział mi, że od pana będę mógł uzyskać informacje o naszyjnikach przywołujących duchy, a także o ludziach, którzy pozbywają się swych lęków tylko po to, by przekonać się, że te same leki polują na nich i starają się ich uśmiercić.
Po drugiej stronie zapadło długie milczenie – tak długie, że Jim pomyślał, iż Porfirio Cardenas odłożył słuchawkę. Na wielomilowej linii między Venice Beach w Kalifornii a Campeche w Meksyku coś zaczęło potrzaskiwać.
– Czego pragnie się pan dowiedzieć o tych rzeczach? – zapytał wreszcie Porfirio.
– Pragnę je zrozumieć. Pragnę się dowiedzieć, jak mam stawić im czoło.
– Istota zrodzona ze strachu… w Meksyku mówimy na mą po prostu Lęk. Czy właśnie to się panu przytrafiło?
Jestem nauczycielem. To zagraża moim uczniom. Jeden z nich już nie żyje. Wczoraj znów się pojawiło i naprawdę nie mam pojęcia, jak udało się nam umknąć.
– Pojawiło się? Co pan przez to rozumie? Lęk zawsze jest niewidzialny.
Nie dla mnie, panie Cardenas. Mam dar. No, niektórzy nazwaliby go raczej przekleństwem.
– Może pan zobaczyć Lęk? Niezbyt wyraźnie, ale tak.
– Mądre mia. To jest przekleństwo.
Więc co mogę zrobić? Czy istnieje sposób na jego zlokalizowanie? Czy istnieje sposób na zabicie go, zanim on znów kogoś zabije?
– Zadaje mi pan bardzo skomplikowane pytania, panie Rook – prychnął Porfirio. – Byłoby znacznie lepiej, gdyby przyjechał pan tutaj, do Campeche, i porozmawiał ze mną w cztery oczy.
Bardzo przepraszam, ale nie mogę opuścić Los Angeles. Jesteśmy w połowie semestru i nie mam na to czasu.
– Panie Rook, jeżeli powiedział mi pan prawdę, ma pan mnóstwo czasu. Lęk to najstraszniejsza potworność, jaka kiedykolwiek kroczyła po powierzchni ziemi. Zabija tylu ludzi, ilu jest w stanie, a wie pan, dlaczego? Otrzymuje nagrodę za każdą porwaną duszę. Jeśli pan chce, może go pan porównać do łowcy nagród z czasów Dzikiego Zachodu. Do pokoju wkroczyła Susan z dwoma kubkami czarnej kawy. Jim przykrył dłonią słuchawkę i zapytał:
– Słuchaj… co byś powiedziała, gdybym pojechał do Meksyku?
– Nie wiem. Dlaczego miałbyś lecieć do Meksyku?
– Muszę porozmawiać z pewnym człowiekiem, Porfiriem Cardenasem. Najwyraźniej wie wszystko o Lęku. Może zechciałabyś popilnować za mnie drugiej klasy specjalnej, kiedy będę za granicą. Lubisz ich, prawda? A ja załatwię to z Ehrlichmanem.
Susan skinęła głową i uśmiechnęła się.
– Z przyjemnością. -Kot niegdyś noszący imię Tibbles owinął się zaborczo wokół jej nóg. – Będę też karmić twojego kota. Kiedy planujesz wyjechać?
Panie Cardenas? – zapytał Jim. – Jeśli to panu odpowiada, przylecę do Campeche jeszcze dziś. Im wcześniej zniszczymy to stworzenie, tym lepiej.
Nie powinien pan robić sobie zbyt wielkich nadziei. Lęk nie jest bestią łatwą do pojmania, a tym bardziej do zniszczenia. Wielu ludzi w Meksyku przekonało się o tym na własnej skórze.
– Zobaczymy się wieczorem – powiedział Jim. – I… dziękuję panu.
– Proszę zaczekać z podziękowaniami do chwili, kiedy uwolni się pan od Lęku. Niech pan nie kusi losu, dziękując zbyt wcześnie.
Jim dotarł na lotnisko w Campeche pięć po piątej tego samego popołudnia, złapawszy wygodne połączenie w Mexico City. Krocząc przez płytę lotniska, usłyszał w oddali stłumiony grzmot. Niebo było atramentowoczarne, ciepły, cuchnący wiatr wiał wśród palm. Czuł się tak, jakby znalazł się na końcu świata.
Porfirio Cardenas czekał na niego przed pudełkowatym betonowym budynkiem portu lotniczego. Był to wysoki, szczupły mężczyzna pod siedemdziesiątkę, w panamie i białym garniturze; mankiety spodni trzepotały na wietrze trzy cale nad dwubarwnymi, brązowo-białymi butami.
Na widok Jima wyciągnął szeroką, pomarszczoną dłoń, którą zdobiły trzy srebrne pierścienie z ornamentami w stylu biżuterii Majów. Miał pociągłą końską twarz o rozdętych nozdrzach i niesamowicie czarnych oczach.
– Wierzę, że miał pan przyjemny lot, panie Rook. Jim pomasował się po brzuchu.
– Chyba nie powinienem był próbować kurczaka taxco.
– Jedzenie, jakie podają w samolotach tej linii, to hańba dla Meksyku. Powinien pan spróbować kurczaka taco przyrządzonego przez mojego kucharza. Stopiony ser, papryczki chilli, mniam.
Naprowadził go na parking, gdzie czekał wielki, czarny mercedes benz. Wsiedli do samochodu i pojechali na zachód, stronę miasta. Pierwsze ciężkie krople deszczu zaczęły motać w szybę. Wnętrze pojazdu pachniało cygarami, na tablicy rozdzielczej stała plastykowa figurka półnagiej tancerki hula.
– Urodziłem się w Campeche i pod koniec mego życia powróciłem do Campeche – powiedział Porfirio, prowadząc jedną ręką. Dokoła nich rozciągał się tropikalny las, falujący i szeleszczący na wietrze. – Proszę nie pytać mnie o powody tej decyzji. To ma coś wspólnego z duszą. W siedemnastym wieku miasto ufortyfikowane zostało do obrony przed piratami i wciąż jeszcze wygląda jak forteca. Być może czuję się tu bezpieczniej. Za murami, wiele mil na uboczu.
– Nigdy nie czułem się bardziej bezbronny i podatny na atak niż w tej właśnie chwili – odparł Jim. – Będziemy w stanie pozbyć się Lęku, prawda?
– Przy odrobinie szczęścia. I przebiegłości. W chwili przerażenia znajdujemy w sobie siłę przekraczającą nasze normalne możliwości, ale Lęk dysponuje tą samą siłą. Nienaturalną potęgą ludzkiego strachu. Jak i mocą ludzkiej inteligencji. Znaleźliście sobie imponującego przeciwnika, panie Rook. My go nie znaleźliśmy, to on znalazł nas.
Szczegółowo opowiedział Porfiriowi o oczyszczającym rytuale Rafaela i o zabójstwie Fynie. Porfirio wysłuchał go z wielką uprzejmością, po chwili wyjął z kieszeni koszuli papierosa i wsunął go sobie w usta, aczkolwiek nie zapalał.
– Wygląda mi na to, że jesteście w bardzo wielkich kłopotach, panie Rook.
W tym samym momencie lunął ulewny deszcz i Porfirio musiał włączyć wycieraczki na pełną moc. Jim był już zmęczony i ich szmer zaczął wywierać na niego hipnotyczny wpływ. Dżipy i ciężarówki mijały ich w mroku, Jimowi zaczęło się wydawać, że trafił do świata rodem ze snu.
Wciąż padało, gdy dotarli do położonego nad zatoką domu Porfiria. Młody chłopak wybiegł na podmokłe podwórze, by zająć się bagażami Jima. Ściana domu porośnięta była gęsto liliowymi pnączami, szeleszczącymi na wietrze. Porfirio zaprowadził go po stromych kamiennych schodach pod frontowe drzwi.
Wnętrze okazało się ciemne i duszne, choć ściany bielone były wapnem, a pod sufitem powoli obracały się wentylatory. Wśród mebli dominowały fotele z wikliny, wytarte i zniekształcone od częstego używania, ale były tam również solidne hiszpańskie skrzynie, pomalowane na czerwono i złoto, oraz imponujące krzesła stołowe, przypominające trony. W każdym pokoju wisiał olbrzymi krucyfiks z Chrystusem, lecz ściany ozdobione były też dziesiątkami prekolumbijskich kobierców przedstawiających wulkany, jeziora i stylizowane postaci bogów.
Porfirio poprowadził Jima do salonu. Okiennice były otwarte, więc mogli wyglądać na ciemną zieleń tropikalnej roślinności, hałaśliwie kąpiącej się w deszczu. Co jakiś czas błyskawica niczym język węża zygzakiem rozcinała niebo nad Zatoką Meksykańską, a grom przetaczał się przez ufortyfikowane ulice.
Przygarbiona staruszka w czarnej sukni weszła do pokoju, pytając Porfiria, czy mają ochotę na kawę.
– Przywiozłem dla pana trochę tequilli – oznajmił Jim. – Pójdę wyciągnąć ją z torby.
– Może później… teraz potrzebna jest nam jasność umysłu. – Porfirio pokręcił głową. – Stworzenie, które nazywamy Lękiem, istniało w kulturze Majów przez setki lat. Wszystko zaczęło się podobno mniej więcej w dwieście pięćdziesiątym roku naszej ery, proszę sobie wyobrazić, po meczu piłkarskim. Majowie rozgrywali swe mecze na otoczonym murami dziedzińcu, odbijając piłkę łokciami i biodrami. Podchodzili do tego bardzo poważnie; z przekazów, jakie dotrwały do naszych czasów, należy wnioskować, że podczas meczów zdarzały się poważne kontuzje, czasami kończyły się nawet śmiercią graczy. Po jednym z meczów całą pokonaną drużynę złożono w ofierze bogu Hunabku – uśmiechnął się krzywo. – Trudno sobie wyobrazić coś podobnego w dzisiejszych czasach, powiedzmy po porażce Steelersów.
– I co się wtedy stało? – zapytał Jim. Porfirio pochylił się do przodu w swym skrzypiącym fotelu.
Kapłani, jak zwykle, oczyścili pokonanych graczy z lęku przed śmiercią, tak by umarli z godnością, bez wrzasków i sprzeciwów. Ponieważ stanowili drużynę, ich strachy połączyły się i utworzyły nową istotę. Może pan to sobie wyobrazić? Istotę zbudowaną wyłącznie z czystego przerażenia? Wczesnym rankiem, w dzień kiedy miała się odbyć rytualna uroczystość, znaleziono rozczłonkowane ciała wszystkich graczy pokonanej drużyny. Ich własny strach przybył po nich, by porwać ich do świata umarłych, zanim mogliby zostać złożeni w ofierze bogu i udać się do nieba. Nie sposób przetłumaczyć wszystkich tekstów Majów poświęconych temu tematowi… po prostu nie dysponujemy odpowiednimi informacjami językoznawczymi, by to zrobić. Ale nie ma wątpliwości co do tego, że zabici byli uśmiechnięci, jak gdyby cieszyli się z losu swych dusz. Dokładny komentarz w języku Majów brzmiał: „Cieszyli się na śmierć i nie czuli lęku". W końcu niby czemu mieliby się bać? Kapłani oczyścili ich ze wszystkich lęków. Kłopot polegał na tym, że Lęk zaczął żyć własnym życiem. Ód tej pory pojawiał się każdego dnia rytualnej ofiary, by zmasakrować ludzi wybranych na śmierć i ukraść ich dusze, zanim mogłyby dotrzeć do Hunabku.
– Czy istnieją jakieś materialne dowody na poparcie tej tezy? – zapytał Jim.
– Jedynie kodeksy Majów oraz to, co udało się odnaleźć archeologom. Na przykład studnia w Chichen Itza, gdzie odkryto tysiące złotych przedmiotów i ludzkich kości.
– Chichen Itza?
– Zgadza się. Może pan o tym słyszał. W samym centrum półwyspu Jukatan, gdzie jest bardzo sucho, nie tak jak tutaj, znajdowało się wielkie miasto Majów. Była tam święta studnia, głęboka na sześćdziesiąt stóp, do której kapłani wrzucali w ofierze młode dziewczyny. Jeżeli ofierze udało się przeżyć, kapłani wyciągali ją na powierzchnię i pytali, co powiedział jej Hunabku. Lecz Lęk nauczył chować się w studni, by móc zabijać dziewczyny i porywać ich dusze. Miało to dwojakie konsekwencje: kapłani utracili kontakt z Hunabku, a sam Hunabku pozbawiony został ludzkich ofiar.
– Rozumiem, że nie musieli długo czekać na kłopoty – stwierdził Jim.
– Tak właśnie było, panie Rook. Proszę mi wierzyć, tak właśnie było. Jeszcze na początku dziesiątego wieku po Chrystusie cywilizacja Majów była czymś wyjątkowym w skali całego świata. Umieli liczyć w milionach i obliczać orbity planet. Nigdy nie odkryli tajemnicy koła i nigdy też nie wybudowali najprostszego nawet łuku, a jednak w ich miastach mieszkało po czterdzieści tysięcy ludzi i więcej, a organizację handlu mieli porównywalną z obecną. Lecz Lęk położył kres temu wszystkiemu. Hunabku tak rozgniewał się na Majów, że pozwolił, by Lęk zabierał ich dusze do świata zmarłych, co doprowadziło do upadku tej cywilizacji. Miasta popadały w ruinę, handel zaniknął, ludność stopniowo wymarła. Pięćset lat przed przybyciem Hernana Cortesa i jego hiszpańskich rabusiów Majowie zniknęli z mapy świata. Pozostawili po sobie jedynie dżunglę i opustoszałe siedziby. Porfirio wstał i podszedł do otwartego okna. Przez chwilę obserwował uderzający o liście deszcz, a potem rzekł:
– Historycy zawsze powtarzają, że zniknięcie Majów stanowi największą zagadkę dziejów. Ale nie dla tych z nas, którzy wiedzą o Lęku i jego potędze.
Staruszka powróciła z okrągłą tacą z brązu, zastawioną filiżankami, cukierniczkami, dzbankami i talerzami małych, lepkich migdałowych ciasteczek. Postawiła ją na stoliku.
– Dziękuję ci, Mario – powiedział Porfirio -ja naleję – po czym odprawił ją gestem dłoni.
– W takim razie teraz przedstawię panu moje położenie – oświadczył Jim. Zaczął od rytuału Rafaela i morderstwa Fynie, z czym zapoznał już Porfiria podczas jazdy z lotniska, a potem opowiedział mu o zaobserwowanych przez siebie cieniach i egzorcyzmach odprawionych nad Davidem. Z jakiegoś powodu pominął jednak zmartwychwstanie Susan i kota. Może się wstydził. Może przeczuwał, że Porfirio powiedziałby mu o nich więcej, niż tak naprawdę chciałby wiedzieć.
– Zetknął się pan z Lękiem, bez cienia wątpliwości – stwierdził Porfirio. – Co więcej, widział go pan, a nigdzie me natrafiłem na opisy podobnych incydentów. Za czasów Majów Lęk powstał wskutek zbiegu okoliczności. Gdyby kapłani Majów choć odrobinę zdawali sobie sprawę z losu, jaki czekał ich cywilizację, nigdy nie wypowiedzieliby Słów nad wielu ludźmi jednocześnie. Zwłaszcza nie zrobiliby tego wobec tak zżytej grupy, jaką była ta drużyna piłkarska.
– Zżyta grupa ludzi… – powtórzył Jim. – Dokładnie tak można by opisać moją klasę. Mam z nimi zajęcia wyrównawcze z angielskiego, każdego dnia muszą polegać na sobie nawzajem.
– I na panu, panie Rook. Stanowili idealnych kandydatów do odtworzenia Lęku. Ktokolwiek to uczynił, musiał przeprowadzić bardzo staranne poszukiwania odpowiednich kandydatów w odpowiednim środowisku. Nie pragnie jednej duszy, panie Rook, lecz dziesiątki dusz. Zacznie od pańskiej klasy, lecz zanim skończy, zapewne przetoczy się przez całą szkołę.
– W takim razie co mogę uczynić, by go powstrzymać?
– Doprawdy niewiele. Lęk jest niewidzialny, niewiarygodnie szybki; jest w stanie zdziesiątkować publiczność na meczu piłki nożnej, nim ta zdąży wykonać meksykańską falę.
– Musi być jakiś sposób. A co mają z tym wspólnego naszyjniki z zielonego onyksu? – Jim podał mu na wyciągniętej dłoni jeden z paciorków. – To element naszyjnika Charlene. Czy taka rzecz daje jakąś ochronę przed Lękiem?
Porfirio nawet się mu nie przyjrzał.
– Widywałem już podobne, panie Rook, wiele, wiele razy, zwłaszcza kiedy jako młody człowiek pracowałem tu, w Campeche. Zawsze znajdowały się na szyjach martwych ludzi. Noszący je pragnęli okazać, że nie boją się nikogo ani niczego. Takie było przeznaczenie tych paciorków. Podobnie jak tatuażu.
– Skąd pochodzą?
– Nie wiem… moja córka wróciła kiedyś ze szkoły w czymś takim. Powiedziała, że podarował jej to kolega. Naszyjnik miał świadczyć o tym, że nie da się już więcej zastraszyć starszym uczniom. Nie pamiętam, co wtedy pomyślałem o nim. Nie bardzo mi się spodobał.
Zawahał się, mięśnie twarzy wokół ust zadrgały, jak gdyby usiłował przełknąć szczególnie niestrawną chrząstkę. Do oczu nabiegły mu łzy.
– Nie chciała go oddać. Pierwszy raz otwarcie mi się sprzeciwiła. Następnego dnia znaleziono ją przy autostradzie, rozerwaną na strzępy. Policja orzekła, że musiała wpaść pod rozpędzoną ciężarówkę podczas próby przejścia przez autostradę.
– Bardzo mi przykro – powiedział Jim.
– Niepotrzebnie. Nie znał jej pan, a poza tym upłynęło już sporo czasu od tego wydarzenia.
– Chyba nie myśli pan poważnie, że miało to jakiś związek z naszyjnikiem?
– Nie sądzę, bym kiedykolwiek poznał prawdę, panie Rook. Ale te naszyjniki nie są jedynie ozdobami. To identyfikatory. Myślę, że stanowią znaczniki informujące Lęk o tym, którzy ludzie zostali oczyszczeni, a którzy nie.
Jim nagle przypomniał sobie rozsypujący się naszyjnik Charlene i nieoczekiwane zniknięcie Lęku. Rafael nie podarował naszyjnika Charlene z hojności czy przyjaźni; ani też po to, by osłonić ją przed złem. Rafael oznaczył ją. Wskazał Lękowi, czyją duszę ma porwać jako następną. Jim był o tym przekonany. Fynie także nosiła naszyjnik, ale nie miała dosyć szczęścia i nie rozerwał się.
Wstał i dołączył do stojącego przy oknie Porfiria.
– A teraz pokaże mi pan, jak mogę się go pozbyć – oświadczył.
A co by pan powiedział, gdybym oznajmił panu, że me ma wyjścia z tej sytuacji i nim nadejdą wakacje, wszyscy pańscy uczniowie będą martwi?
– Nie uwierzyłbym panu. Zawsze jest jakieś wyjście.
– Majowie go nie odnaleźli – przypomniałmu Porfirio.
– Majowie nie wierzyli w Boga.
– Wierzyli w Hunabku.
Owszem… ale Hunabku to niezupełnie Bóg, zgadza się?
– Cóż, na swój sposób ma pan rację. Kiedy Hunabku wyniszczył Majów, Lęk zniknął. Lecz powrócił niemal trzysta lat później, gdy Cortes wylądował ze swymi ludźmi na Jukatanie, by podbić Meksyk. Jeszcze kawy?
– Nie, dziękuję. Powrócił? Jakim sposobem?
– Ha… to już zupełnie inna historia. I podejrzewam, że istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, iż kryje się w niej rozwiązanie pańskiego problemu. Na pewno nie chce pan więcej kawy? Gdy Cortes pojawił się ze swymi ludźmi na Jukatanie, Aztekowie wzięli ich za bogów. Cortes nie zdawał sobie sprawy z tego, że zbiegiem okoliczności wypełnił starożytną aztecką przepowiednię. Ich kapłani nauczali, że bóg wiatrów Quetzalcoatl przebywał na wygnaniu na wschodzie, za morzem, i że powróci do nich w roku Jednej Trzciny według kalendarza Azteków. Cortes wylądował w roku Jednej Trzciny i Aztekowie oczywiście otoczyli go boską czcią… dopóki nie zorientowali się, że interesuje go jedynie podbój i grabież. Kiedy Hiszpanie zaczęli rabować ich złoto, Aztekowie szybko skonstatowali, że Cortes i jego ludzie nie mają w sobie nic boskiego. Tyle że Hiszpanie byli brutalni, zdecydowani i znacznie lepiej uzbrojeni, ma się rozumieć, więc Aztekowie zrozumieli, że nie mają cienia szansy. Zwrócili się do Tonacatecutliego, władcy słońca, by im pomógł, lecz w dalszym ciągu byli masakrowani. Ośmielili się nawet wezwać Mictantecutliego, potężnego azteckiego władcę piekła, prosząc o otwarcie wrót piekieł i wypuszczenie złych duchów na świat, aby mordować Hiszpanów. Oczywiście na nic się to nie zdało, więc przywołali Xipe Toteca, jednego z potężnych demonów meksykańskiego świata umarłych, który zawsze pojawiał się tam, gdzie przelewano krew. Xipe Totec był wielkim oszustem, wielkim naciągaczem. Gdy kapłani Azteków poprosili go o pomoc, zgodził się przywołać Lęk, najpotężniejszą morderczą potęgę z czasów cywilizacji Majów. Oczyścił setkę młodych ludzi ze strachu, tak jak pański młody przyjaciel, Rafael Diaz, a ich strachy utworzyły istotę, która przez długie lata terroryzować miała Hiszpanów. Jednakże Xipe Totec wyznaczył bardzo wysoką cenę za tę przysługę. Każdy spośród owych stu młodych ludzi rozdarty został na strzępy przez Lęk, ich dusze zaś trafiły do świata umarłych. Dopiero potem przyszła kolej na Hiszpanów. Lęk grasował w szeregach konkwistadorów, zabijając ich setkami. Podręczniki do historii wciąż jeszcze pełne są opowieści o hiszpańskich żołnierzach rozdzieranych na kawałki przez niewidzialnych ludzi, hombres invisibles. Hiszpanie nie zdawali sobie sprawy z tego, że nie byli to ludzie, lecz istoty stworzone z ludzkiego strachu. Cortes w swoim dzienniku zanotował: „Lękam się, że atakuje nas sam Pan Bóg". Koniec końców, jak sam pan wie, nawet Lęk nie wystarczył, by zmóc Hiszpanów, i Aztekowie ponieśli klęskę. Lecz tysiące konkwistadorów przypłaciło to śmiercią. Jeszcze dzisiaj ludzie boją się wchodzić w głąb dżungli w obawie przed hombres invisibles.
– W jaki sriosób ma to nam pomóc? – zapytał Jim.
– Nie jestem pewien. Najważniejsze w tej historii jest to, że Xipe Totec został pojmany.
– Myślałem, że Xipe Totec jest demonem.
– Zgadza się – skinął głową Porfirio, sięgając po migdałowe ciasteczko. – Lecz jak większość demonów pojawia się w ludzkim ciele. Podobno jest przystojny, ujmujący i bardzo przekonujący. Zdecydowany naciągacz.
– To co się stało?
– Xipe Toteca odwiedzili wysocy dygnitarze hiszpańskiego Kościoła i oznajmili, że oszczędzą go jedynie wtedy, gdy odprawi hombres invisibles z powrotem do świata umarłych i zgodzi się zostać na zawsze zamknięty w rzymskokatolickich miejscach kultu, gdzie wyznawać ma swe śmiertelne grzechy i głosić wyższość chrześcijańskiego Boga.
– Chyba nie przystał na te warunki?
– W owym czasie nie miał innego wyjścia. Zapomina pan, że wówczas Kościół wierzył w istnienie demonów i złych duchów, dysponował też niezbędnymi rytuałami i rekwizytami do wypędzenia każdego z nich. Xipe Totec przybył z azteckiego świata umarłych, ale Hiszpanie byli w stanie skazać go na wieczny ogień piekielny. Dlatego się zgodził. Ma się rozumieć grał w ten sposób na czas. Wiedział, że któregoś dnia podstępem uda mu się położyć kres swej pokucie. I oczywiście tak się też stało. Wyznawał swe grzechy tak donośnie i tak często, że w końcu Boga znużyło wysłuchiwanie go i zezwolił mu wychodzić za dnia na świat – pod warunkiem że na noc powróci na poświęconą ziemię. To dlatego nie powinno się wchodzić nocą do kościoła, kaplicy czy misji. Może tam być Xipe Totec, czekający na takich śmiałków, a gdzie jest Xipe Totec, tam jest i Lęk.
– Nie za bardzo za panem nadążam – przyznał się Jim.
– Panie Rook… Może pan wierzyć w te opowieści albo odrzucić je jako bzdury. Jedynie świadectwo pańskich własnych oczu może pana przekonać. Ale przyleciał pan aż do Campeche, by powiedzieć mi, że Lęk zagraża pańskim uczniom, i oto jest wszystko, co wiem. Jeśli chce pan go zniszczyć, musi pan odszukać Xipe Toteca, a najprostszym sposobem na znalezienie Xipe Toteca jest przeszukanie nocą wszystkich kościołów i kaplic, ponieważ tam go pan spotka, bo tam zmuszony jest przebywać.
– A w jaki sposób mogę go zniszczyć, jeśli rzeczywiście go znajdę?
Porfirio pochłonął ostatni kęs ciasteczka i strzepnął okruchy ze swych nieskazitelnych spodni. Na dworze przestało padać, na liściach zalśniło słońce.
– Mówią, że trzeba mu obciąć koniec języka, tak by nie mógł już więcej opowiadać swych kłamstw, a wtedy wykrwawi się na śmierć. Ale tak jak wszystko, co panu dzisiaj opowiedziałem, panie Rook, to również może być jedynie produktem ludzkiej fantazji.
Przed pójściem spać Porfirio zabrał Jima do biblioteki. Na ścianie wisiało kilka gablot z rzadkimi motylami, na półkach stały dziesiątki oprawnych w skórę dzieł poświęconych Majom, Aztekom i Olmekom. Porfirio podszedł do mahoniowej komódki i wysunął jedną z szuflad. W wyblakłej różowej teczce leżał wykonany na chropawym papierze rysunek przedstawiający przystojnego młodzieńca. Miał ciemną skórę, delikatnie zarysowane kości policzkowe i pełne wargi. Kręcone czarne włosy opadały mu na ramiona.
– Proszę bardzo, co pan o tym myśli? – zapytał Porfirio, jego ręce drżały nieznacznie.
– To jakiś dowcip? – zapytał Jim.
– Dowcip? Nie rozumiem pana.
– To Rafael Diaz, jeden z moich uczniów.
– Zapewniam pana, że to nie on, panie Rook. Chyba że zaczął pan uczyć w roku tysiąc pięćset dwudziestym pierwszym. Wie pan, kto to jest?
– Rafael Diaz, bez cienia wątpliwości.
– Panie Rook, to autentyczny portret sporządzony przez hiszpańskich inkwizytorów po pojmaniu Xipe Toteca. Jest wart fortunę, więc proszę obchodzić się z nim szczególnie ostrożnie.
Jim wziął portret do ręki i wpatrzył się w niego z niedowierzaniem. Był to niewątpliwie Rafael. Te same mroczne, nieprzeniknione oczy. Ten sam przebiegły uśmieszek.
„Znasz kogoś, kogo imię zaczyna się na X?", zapytała go Valerie, rozkładając karty tarota.
Teraz już tak, pomyślał. Xipe Toteca, demona rodem ze świata umarłych.
Oddał portret Porfiriowi.
– Czy mógłbym skorzystać z pańskiego telefonu? – poprosił.