ROZDZIAŁ 16

Kiedy wrócił wieczorem do domu, pan Etchemendy, gospodarz budynku, wyszedł pośpiesznie ze swego biura. Był niskim, przygarbionym mężczyzną o rzednących włosach. Nosił okulary w grubych oprawkach, nieodmiennie ubierał się w wyciągnięty sweter z zielonej wełny i z kieszeniami wypełnionymi najprzeróżniejszymi śrubkami, bezpiecznikami i podobnymi drobiazgami.

– Panie Rook, chciałbym tylko panu powiedzieć, jak mi było przykro, kiedy usłyszałem o śmierci pańskich dzieciaków. Nie wierzyłem własnym oczom, gdy to zobaczyłem w telewizji.

– Tak, dzięki. Mnie najbardziej jest żal rodziców tych dzieci.

– I ta kobieta. To chyba nie była ta kobieta, która mieszkała u pana?

– Tak – odparł Jim, siląc się na cierpliwość. – To była ona.

– No, tak mi przykro. Proszę przyjąć najszczersze wyrazy współczucia ode mnie i od małżonki.

– Dzięki rzekł Jim. – Udało się panu naprawić moje drzwi?

– Drzwi owszem. Okno musiałem zabić deskami. Jest ciemno, więc nie powinien pan zauważyć różnicy. Oto pański nowy klucz.

– Proszę dać mi znać, ile jestem panu winien – powiedział Jim i ruszył schodami w górę.

– Co się właściwie stało w Santa Ysabel? W telewizji mówili, że jednego z tych dzieciaków rozerwało na kawałki – zawołał gospodarz.

Jim zatrzymał się, ściskając kurczowo poręcz.

– Stało się coś złego, panie Etchemendy, tylko tyle mogę panu powiedzieć. Stało się coś bardzo, bardzo złego.

– Ale co to było? Niedźwiedź czy co? W wiadomościach tego nie wyjaśnili.

– Nie wiem. Coś podobnego do niedźwiedzia. Policja i urząd koronera próbują to sobie teraz poskładać w logiczną całość.

Wspiął się na piętro i przeszedł przed podest. Niegdyś jego drzwi były kasztanowe. Teraz miały kolor żółtobrązowy. Otworzył je i wszedł do środka. Etchemendy zrobił wszystko, co było w jego mocy, by tam posprzątać, lecz mieszkanie wciąż wyglądało niczym arena w dzień po zakończeniu rzymskich igrzysk. Wszędzie walały się papiery i poduszki, wszystkie zdjęcia na ścianach wisiały pod najdziwniejszymi kątami. Rzucił płaszcz na sofę i poszedł do kuchni po puszkę piwa.

Włączył telewizję, by posłuchać wiadomości. Ujrzał samego siebie rozmawiającego z dziennikarzami przed budynkiem szkoły.

– Michael DiLucca to już drugi uczeń z pańskiej klasy dosłownie rozerwany na strzępy… orientuje się pan może, kto to robi i dlaczego? Przecież chyba musiał pan coś widzieć, kiedy zginął Michael?

– Nikt spośród moich uczniów niczego nie widział. Będziecie państwo musieli zaczekać na raport koronera.

– A co z tym chłopcem, który spłonął żywcem? Jak do tego doszło?

– Przepraszam… nic więcej nie mogę państwu powiedzieć. Nasza szkoła przeżyła wczoraj potrójną tragedię, wszyscy jesteśmy wstrząśnięci i wyczerpani.

Wciąż jeszcze oglądał telewizję, gdy ktoś zastukał do drzwi. Zapewne Myrlin ma ochotę trochę po węszyć i dowiedzieć się, co się dzieje.

– Proszę, jest otwarte.

Ktoś przeszedł przez pokój szeleszcząc ubraniem i stanął tuż obok niego. Wyczuł charakterystyczny zapach i odwrócił głowę. Rozpoznał Obsession Calvina Kleina, a stojącą przy nim osobą była Valerie, w lśniącej purpurowej sukni stylizowanej na chińską, z guzikami z przodu – od szyi do samego dołu.

Jim był tak zaskoczony jej widokiem, że nie mógł wykrztusić ani jednego słowa. Czuł się tak, jak gdyby wyssano mu całe powietrze z płuc i nigdy już nie miał odetchnąć pełną piersią.

– O co chodzi? – zapytała Valerie. – Sądziłam, że ten kolor naprawdę do mnie pasuje.

Jim wyciągnął dłoń, by dotknąć jej ramienia. Wydawała się realna, ale podobnie było z „Susan", gdy wyłoniła się z ciała Valerie.

– Wyglądasz okropnie – stwierdziła. – Coś ty porabiał?

Jim musiał usiąść.

– Myślałem, że nie żyjesz – powiedział. – Naprawdę myślałem, że nie żyjesz.

– Pojechałam na trzydniowy kurs nauki tańca w Pasadenie. Różnica rzeczywiście jest chyba niewielka. Nie było tam ani jednego faceta poniżej siedemdziesiątki.

Jim wyprostował się i ścisnął jej dłoń.

– Po prostu strasznie mi ulżyło, to wszystko. Twoja interpretacja tarota… wszystko się spełnia. Poświęcone miejsce, wszystko.

– Wiem – odparła. – Dlatego do ciebie zaszłam. Obejrzałam wiadomości. Chcesz mi o tym opowiedzieć?

Jim skinął głową. Pozbyłby się wielkiego ciężaru, mogąc przynajmniej porozmawiać o wydarzeniach ostatniego wieczoru z kimś, kto wierzył w istnienie innych światów i rzeczywistą naturę duchów. Lecz najpierw opowiedział jej, jak Rafael stworzył drugą,,Valerie" z ludzkiego ciała, a potem urobił ją na kształt,,Susan".

– W życiu czegoś takiego nie widziałem. To naprawdę mogła być ona, z wyjątkiem tego, że zawsze spała z otwartymi oczami.

– A co z kotem? – zapytała Valerie, rozglądając się po mieszkaniu.

– Spłonął wraz z Rafaelem. Obaj spalili się na popiół.

– A Lęk?

– Nie wiem. Jak tylko Rafael spłonął, on także zniknął. Ale nie jestem pewien, czy pozbyliśmy się go na dobre, czy też wciąż jeszcze się gdzieś czai. Wydaje się kierować ku ludziom, którzy mają przy sobie te onyksowe paciorki rozdawane przez Rafaela. Widzisz, kiedy zaatakował Charlene, zerwałem jej naszyjnik i paciorki rozsypały się po trawie… i dokładnie w tej chwili Lęk jakby stracił orientację. Tak więc dopilnowałem tego, by wszystkie zostały zamknięte w szkolnym sejfie.

– Ale ty nie miałeś na sobie naszyjnika, a jednak Lęk przybył po ciebie.

– Miałem w kieszeni trzy paciorki z naszyjnika Charlene. Myślę, że tyle mu wystarczyło.

– Może przydałaby ci się jeszcze jedna wróżba – podsunęła Valerie. – Przynajmniej będziesz wiedział, czy twoim uczniom w dalszym ciągu coś grozi.

– Instynkt podpowiada mi, że już jest po wszystkim. Skoro Rafael nie żyje, nie ma tego, kto mógłby przyzwać Lęk, prawda? A jeśli Lęk nie dostanie potrzebnych mu dusz, zapewne po prostu się rozpadnie.

– Rafael nie żyje, ale czy Xipe Totec także? Rafael był "ko ludzkim ciałem… Xipe Totec może wyszukać sobie

– Nie zauważyłem żadnego ducha opuszczającego ciało Rafaela, kiedy płonął.

To przynajmniej jedna dobra nowina, nieprawdaż? Ale z twoich opowieści wynika, że jest straszliwym oszustem i kłamcą. Zobacz tylko, jak sprytnie ściągnął całą twoją klasę do misji Santa Ysabel.

Wiem. Ale nie jestem pewien, czy chcę, byś jeszcze raz mi powróżyła. Dzięki. Czasami wolę nie wiedzieć, co mi się przytrafi. Posłuchaj, może postawię ci kawę i niezwykle tuczące ciastko, a ty opowiesz mi ze szczegółami o swoim kursie? Nawet nie wiesz, jak dobrze znowu cię zobaczyć.

– Powiesz glinom? – zapytała Valerie. – O czym miałbym im powiedzieć?

– W tym parku musiałeś pochować czyjeś szczątki. Nie sądzisz, że powinieneś to zgłosić? Ktokolwiek dostarczył elementów dla twojej „Susan", musiały to być fragmenty czyjejś żony, matki albo dawno zaginionej ukochanej.

– Wiem. A jednak, z technicznego punktu widzenia, zakopując te szczątki stałem się wspólnikiem mordercy. W najlepszym razie aresztują mnie za utrudnianie śledztwa. Mogę nawet zostać oskarżony o zamordowanie tych kobiet.

A może uda ci się znaleźć jakiś sposób na zgłoszenie tego, nie stawiając siebie zarazem w niekorzystnym świetle? Wiem, że gdybym utraciła bliską mi osobę, a ktoś znalazł jej szczątki, naprawdę chciałabym zostać o tym powiadomiona. Tylu ludzi nie wie, że najbliższa im osoba nie żyje… gdybyś miał pojęcie, ile cierpienia to oznacza… nie tylko dla żywych, ale i dla umarłych.

– Chodźmy na tę kawę – odparł Jim, biorąc ją za rękę.

Wczesnym rankiem obudził go dźwięk telefonu. Okno w sypialni zabite było deskami, więc początkowo sądził, że wciąż jeszcze jest środek nocy. Zapalił nocną lampkę.

– Jak myślisz, która teraz jest godzina, do jasnej cholery? – rzucił do słuchawki.

– Dziesięć po szóstej, panie Rook. Tu porucznik Harris. Przepraszam, że pana obudziłem, ale obawiam się, że znowu mam dla pana niedobre wiadomości.

Jim usiadł w łóżku i przygładził dłonią włosy.

– Niech pan strzela.

– Czy ma pan ucznia o nazwisku Dean Krauss?

– O Boże, czy coś mu się stało? Proszę mi nie mówić, że on nie żyje.

– Nie, nie, żyje, ale jest w ciężkim stanie. Napadnięto go wczoraj w nocy w parku West Grove. Wygląda na to, że szedł na skróty do domu, kiedy obskoczyło go sześciu czy siedmiu facetów. Nie miał przy sobie pieniędzy, więc pobili go żelaznym prętem i łańcuchem od motocykla.

– Jaki jest jego stan?

– Cóż… rozmawiałem z chirurgiem jakieś dziesięć minut temu. Przeżyje, ale istnieje niebezpieczeństwo uszkodzenia mózgu, będzie też konieczna operacja plastyczna twarzy.

– Gdzie teraz jest? Powinienem go odwiedzić.

– Proszę z tym trochę zaczekać, panie Rook. Jest przy nim jego rodzina, nie sądzę, by ucieszyli się z ewentualnego zainteresowania mediów, które skupiają się wokół pana. Część dziennikarzy zaczyna już napomykać o przeklętej klasie.

Jim spojrzał na swe pobladłe odbicie w popękanym lustrze.

– Nie pojmuję tego… kiedy to się stało?

– Mniej więcej kwadrans przed północą. Wracał do domu z treningu koszykówki w Gerry's Gym.

– Zdecydował się skrócić sobie drogę, idąc przez park West Grove? Tam jest ciemno jak w kominie, wszystkie lampy zostały zdewastowane. A Dean boi się ciemności… nie mogę nawet myśleć o wszystkich ćpunach i menelach, którzy gromadzą się w tamtej okolicy.

W tym momencie zorientował się, że Dean bał się ciemności, zanim Rafael go oczyścił. Szedł na skróty przez park, ponieważ wcale się nie bał.

– W porządku – powiedział. – Dziękuję, że mnie pan powiadomił.

– Pan i ja… musimy umówić się na jeszcze jedną randkę, panie Rook. Im dłużej pracuję nad tą sprawą, tym mniej wiem.

– Chyba nie myśli pan, że napad na Deana mógł mieć coś wspólnego z Fynie i Mike'em?

– Pan niech mi na to odpowie. Mógł, czy nie?

– Nie widzę żadnego związku między tymi wydarzeniami. Cokolwiek zabiło Fynie i Mike'a, nie używało żelaznych prętów, prawda? Rozdarło ich na strzępy dłońmi albo pazurami, zgadza się?

– Wspominałem o jakichś pazurach?

– Nie pamiętam. Ale nawet gospodarz budynku, w którym mieszkam, dopytywał się, czy to aby nie był niedźwiedź.

Harris milczał przez tak długą chwilę, że Jim zaczął się zastanawiać, czy policjant nie odłożył słuchawki. W końcu wszakże odchrząknął i oznajmił:

– Najnowszy raport lekarza sądowego wymienia i jedno, i drugie. Ręce i pazury. Więc co to mogło być pana zdaniem?

– Nie wiem. Może człowiek z tresowanym lwem na smyczy?

– Czy to miał być dowcip? Naprawdę sugeruje pan, że mężczyzna z tresowanym lwem na smyczy przeszedł po południu przez kampus West Grove? I nikt go nie zauważył?

– A co może być alternatywą? Niedźwiedź? Goryl? Co mogę panu powiedzieć, poruczniku? Jestem równie zdezorientowany jak pan.

– Cóż, jestem skłonny w to uwierzyć. Ale wciąż sądzę, że coś pan przede mną ukrywa. Istnieje jakiś związek między tymi incydentami, pan go zna, a ja nie. Wyraz twarzy Fynie McFeagh wskazywał na to, że się nie bała napastnika. Mikę DiLucca wręcz się uśmiechał. Niech pan powie, kto by się uśmiechał, będąc rozrywanym na kawałki niczym szmaciana lalka? A Dean Krauss… jak pan sam wspomniał, ten młody człowiek miał świra na punkcie ciemności. Jego matka powiedziała mi, że od trzeciego roku życia spał przy zapalonym świetle.

Pan nie jest taki głupi, poruczniku, pomyślał Jim. Jest pan coraz bliżej.

Porucznik Harris natomiast dodał:

– Wszyscy ci uczniowie chodzili do tej samej klasy. Żaden z nich nie wykazał ani cienia instynktu samozachowawczego, obecnego u każdej ofiary morderstwa czy napadu. Dean otrzymał kilkanaście ciosów prętem, a nawet nie podniósł ręki, by się osłonić. Czegoś takiego w życiu nie widziałem, w życiu. Jeśli nawet zaatakuje mnie facet z mieczem samurajskim, mogący obciąć mi palce, i tak podniosę ręce, by osłonić twarz. To żadna taktyka, to odruch. A jednak te dzieciaki wyraźnie go nie miały.

– Do czego pan zmierza, poruczniku?

– Sam chciałbym to wiedzieć. Ponieważ odkryłem też, że inny pański uczeń, David Pyonghwa, został przyjęty w stanie śpiączki do szpitala, gdzie odwiedził go pan oraz Rafael Diaz, z zamiarem wyrwania go z komy. Co też się wam udało, lecz zanim to nastąpiło, Rafael Diaz oraz jeden ze szpitalnych strażników odnieśli obrażenia, zniszczonych zostało też kilka okien i krzeseł. Więc o co chodziło w tym wypadku? Czy to także powiązane było z Fynie i Mike'em?

– Poruczniku, nie wiem, jak mam panu odpowiedzieć. Dobrze – westchnął Harris – w takim razie dajmy mu spokój. Ale jeśli wie pan o tej sprawie coś, czego mi in nie mówi, panie Rook, a ja się tego dowiem, osobiście przybiję pański tyłek do słupka szkolnej bramki. Jim odłożył słuchawkę. Był zbyt zdenerwowany, by nawet rozważać powrót do łóżka. Poszedł do kuchni i zaparzył sobie mocnej arabskiej kawy. Boże, jakby Dean nie wycierpiał dostatecznie wiele od życia, musiał jeszcze zostać ciężko pobity. Co takiego powiedział Rafael? „Nie chodzi o to, co oni zrobili, panie Rook, a o to, co pan zrobił! Stworzył pan z nich ściśle ze sobą zżytą grupę, złączoną głębokimi uczuciami". Innymi słowy uczynił z nich doskonały cel dla Xipe Toteca. Jim zaczął podejrzewać, że Lęk wciąż krąży wokół nich… w dalszym ciągu poluje na nich, i nigdy, przenigdy nie da im spokoju.

Przyjechawszy do szkoły, poinformował drugą klasę specjalną o wypadku Deana. Brakowało pięciu spośród pozostałych przy życiu uczniów. Po szoku doznanym w Santa Ysabel Maisie i Dolly zrobiły sobie wolny dzień, natomiast rodzice Molly nie zamierzali wypuścić jej do szkoły, dopóki „Rozpruwacz z West Grove" nie trafi za kratki. Phil i Nevile po prostu nie przyszli na zajęcia, ale w drugiej klasie specjalnej nie było to nic niezwykłego. Większość z nich potrafiła się skoncentrować jedynie na bardzo krótko i chociaż umieli przeżywać magię języka, byli w stanie robić to nie dłużej niż przez piętnaście minut tygodniowo. Virgil stwierdził kiedyś, że Walt Whitman był wielki, lecz po przeczytaniu pierwszej strony „zaczyna mnie boleć głowa".

Jim przez jakiś czas spacerował między ławkami i w końcu zdecydował się powiedzieć:

– Rafael odebrał wam wasze fobie. Strach przed pająkami, strach przed zamkniętą przestrzenią, strach przed ciemnością. Wasze irracjonalne lęki. Strach przed rzeczami, które, myśląc logicznie, nie mogły wyrządzić wam krzywdy. Ale teraz zaczynam rozumieć, że pozbawiając kogoś jego irracjonalnych lęków, odbiera się mu także sporą część tych bardziej racjonalnych… zdroworozsądkowych obaw. Ciemność sama w sobie jest niegroźna, ale rzeczą rozsądną jest unikanie ciemnych miejsc nocą, zwłaszcza w okolicy, gdzie mieszka Dean. Pobyt na dachu wysokiego budynku niczym szczególnym nie grozi, poza tym że można potknąć się, upaść albo zostać zepchniętym. Wygląda na to, że utraciliście wszystkie wasze lęki. Ale bez nich będziecie szli przez życie, nie zachowując ostrożności, nie zabezpieczając się przed ogniem, utonięciem, jadowitymi owadami, w ogóle przed niczym.

– Mnie się to podoba, że niczego się nie boję – odparła Sandra. – Teraz mogę łapać pająki i nawet nie zadrży mi ręka.

– ja śpię lepiej – dodał David Pyonghwa. – Już wcale nie myślę o Yamie.

– Charlene? – zapytał Jim. – A ty?

– Nie boję się już otyłości. Nawet pan nie wie, jak bardzo odmieniło to moje życie. Choćby tylko dlatego, że potrafię przyznać się do otyłości i nie martwię się tym.

– Ale co z Deanem? – zapytał Jim.

– Z Deanem? Miał niefart i tyle – stwierdził Virgil.

– To wcale nie był pech, lecz błędna ocena sytuacji. A pierwszą rzeczą, jaką się traci,.wyzbywając się lęku, jest zdolność trafnej oceny sytuacji. Strach j«st wam potrzebny, nieważne o ile lepiej czujecie się bez niego.

– Eee, ja nie potrzebuję strachu – odparł Charles. – Kiedyś bałem się ojca, a teraz nie, i nic lepszego w życiu mi się nie przytrafiło. Jeśli spróbuje tknąć mnie palcem… bach! Może mi pan wierzyć.

– To do was nie dociera, prawda? – zapytał Jim. – Lęk wciąż pragnie waszych dusz. Skoro nie zdobył ich za jednym razem podczas tego tak zwanego egzorcyzmu w Santa Ysabel, zamierza upolować je inaczej. Będzie się wami zajmował po kolei. Może potrwa to nieco dłużej, ale w końcu was dopadnie. Wasza nieustraszoność zabije was przedwcześnie. Będziecie zbyt szybko jeździć, zbyt wiele pić, palić krak. Czemu mielibyście się przejmować, skoro się tego nie boicie? Utoniecie, spalicie się, wypadniecie przez okno. Będziecie skakać ze spadochronem, jeździć na motorze, surfować.

– Brzmi ekstra – orzekł Virgil.

– Tak też będzie, dopóki pozostaniecie przy życiu. Ale długo nie pożyjecie, ponieważ zawsze będziecie grać zbyt ostro. Nie musicie mi wierzyć, pewnie i tak nie uwierzycie, gdyż nic was nie przeraża, absolutnie nic. Ale jestem przekonany… jeśli nie znajdziecie sposobu na odzyskanie swych dawnych lęków, wasz czas na tym świecie liczyć się będzie w miesiącach raczej niż latach… a może nawet i nie tak długo.

– Przeklęta klasa języka angielskiego z West Grove – zaintonował Charles niskim głosem Vincenta Price'a.

Wszyscy jeszcze się śmiali, kiedy otwarły się drzwi i do klasy wszedł szkolny strażnik, Rick Brought, trzymając czapkę pod pachą. Podszedł wprost do biurka Jima i powiedział:

– Lepiej niech pan wyjdzie na zewnątrz, panie Rook.

– Dobrze… słuchajcie, to potrwa tylko moment. Czytajcie dalej Niedzielny poranek, wers siódmy.

Podążył za Rickiem na korytarz i zamknął za sobą drzwi.

– Pięć minut temu do doktora Ehrlichmana zadzwonili rodzice Dolly Ausgarde – oznajmił strażnik.

Och, nie, pomyślał Jim. Nie Dolly, z niebieskimi oczyma, złocistymi włosami i cudowną próżnością młodości. Zdecydowanie najładniejsza dziewczyna w szkole.

– Ona nie żyje, panie Rook – wyjaśnił Rick. – Nie bardzo wiedzą, co się stało, ale wygląda na to, że przejechała ją ciężarówka na autostradzie. Weszła wprost pod koła i stanęła w miejscu, kierowca nie był w stanie nic zrobić.

Jim oparł się plecami o pomalowaną na zielono ścianę. Spojrzał na podwieszone pod sufitem lampy. Do jego uszu dobiegało poskrzypywanie trampek na wypastowanej podłodze, śmiechy i okrzyki jego uczniów.

– Wszystko w porządku, panie Rook? – zapytał Rick. – Przynieść panu szklankę wody?

– Nie, dzięki, Rick, nic mi nie jest. Powiedz doktorowi Ehrlichmanowi, że zaraz do niego przyjdę.

Stał tak przez chwilę czy dwie, podczas gdy Rick oddalił się pośpiesznie krokiem zaaferowanego człowieka. Smutek

Jima był tak wielki, że najchętniej wyszedłby na dwór, zaszył się wśród drzew i zaniósł płaczem. Ale teraz te dzieciaki potrzebowały go bardziej niż kiedykolwiek. Dla ich dobra musiał był spokojny, opanowany i przerażony.

Otworzył drzwi do klasy, w powietrzu gęsto było od papierowych samolotów, gumek i innych drobnych przedmiotów. Wszystko wylądowało z hukiem na podłodze, jakby właśnie skończyła się burza gradowa. Podszedł do swego biurka i spojrzał po kolei na każdego z osobna. Piękni zwyczajni, pełni nadziei, skorzy do pomocy, głupi, kłótliwi, marzyciele o ciężkich powiekach.

– Dolly nie żyje – powiedział po chwili.

Загрузка...