Następnego ranka na lekcji Jim, wciąż jeszcze podenerwowany, powrócił do tematu strachu. Ostrzeżenie Valerie odebrało mu chęć do snu, był też wyjątkowo rozczochrany. Miał przekrwione oczy i koguty na głowie. Włożył na siebie wygniecioną, kraciastą koszulę, którą znalazł na dnie szafy – pozostałe wciąż jeszcze były w praniu – i brązowe bawełniane spodnie, zauważalnie wypchane na kolanach.
Ze stojącego na biurku pudełka wyciągnął olbrzymią chustkę i wydmuchał nos. Potem powiedział:
– Niektórzy z was uczestniczyli w rytuale Rafaela, by pozbyć się tego, co najbardziej was przeraża. Może podniesiecie ręce, tak bym wiedział, o kogo chodzi?
W górę powędrowało jedenaście rąk. To oznaczało, że tylko ośmioro uczniów nie poprosiło o oczyszczenie. Wśród nich był Charles Mills Junior, bardzo zadbany i rozważny chłopiec z religijnej czarnej rodziny. Charles był kompletnym przeciwieństwem Nevile'a Briscoe. Miał krótko przycięte włosy. Zawsze nosił krawat i seplenił. Jim uważał, że Charles ma w sobie nieokreślony spokój, o jakim niedoszły raper pokroju Nevile'a mógł jedynie pomarzyć.
Leslie Gardens także nie została oczyszczona. Leslie była rozpaczliwie cichą dziewczyną, która zawsze siedziała w prawym tylnym rogu klasy, obok Dolly Ausgarde. Była szczupła i przeciętnej urody, o prostych brązowych włosach i nosiła wielkie okrągłe okulary. Oprócz dysleksji cierpiała na chroniczny brak wiary w swoje siły i Jimowi nigdy nie udało się nakłonić jej do przeczytania na forum klasy czegoś, co napisała. Jim często zastanawiał się, dlaczego siedziała obok Dolly. Może myślała, że jakaś część blasku Dolly przejdzie na nią niczym magiczny pył.
– Charles – powiedział Jim – wiedziałeś o rytuale Rafaela, prawda?
– Tak, proszę pana.
– To dlaczego zdecydowałeś się nie wziąć w nim udziału? Czy nic ciebie nie przeraża?
– Tak, proszę pana. Boję się utknięcia w windzie.
– Hej, ja też – wtrącił Virgil – zwłaszcza gdy ktoś pierdnie.
– Zwłaszcza gdy są to te meksykańskie pierdy – dodał Mikę DiLucca. – Wiecie huevos rancheros i odgrzewana fasola. No, możecie sobie wyobrazić, jak to by było utknąć w windzie z Diazem? Alarm przeciwgazowy pierwszego stopnia, no nie?
Rafael, siedzący zaraz za Mike'em, wywrócił swój stół z hukiem, który wszystkich wystraszył, i złapał Mike'a za gardło.
– Grrrgh! Zbastuj, chłopie, to był tylko żart!
– A jak byś się poczuł, gdybym obraził Włochów? Hę? Co byś na to powiedział? Jak by ci się podobało, gdybym oświadczył, że wszystkie Włoszki gotują na tłuszczu z nosa?
Jim przeszedł na tył klasy i odciągnął Rafaela.
– Naucz się panować nad swoimi odruchami – powiedział, a potem zwrócił się do Mike'a. – Co się tyczy ciebie, jeżeli bawi cię przerywanie poważnych dyskusji dowcipami o funkcjach ludzkiego ciała, zawsze mogę odesłać cię z powrotem do podstawówki. – Odwrócił się i dodał: – Ciebie też, Virgil – Mówię serio.
– Tak, proszę pana. Przepraszam, proszę pana.
Jan wrócił na swoje zwykłe miejsce i zatrzymał się na moment. Virgil i Mikę ze wszystkich sił starali się zapanować nad chichotem i nawet Fynie, jego najzagorzalsza wielbicielka, przygryzała wargę, by nie wybuchnąć śmiechem. Charlene zakryła dłonią oczy, lecz Jim dostrzegł łzy rozbawienia spływające po jej policzkach.
Wziął głęboki oddech. Stanowili tak wspaniałą bandę dzieciaków, że czasami było niemal niemożliwością nie śmiać się razem z nimi. Lecz brakowało im dyscypliny. Potrzebowali przewodnika, nie wspólnika. Spojrzał na Rafaela, ten wcale się nie śmiał ani nawet nie walczył ze śmiechem. Jego twarz wykrzywiała wściekłość, utkwił wzrok w karku Mike'a DiLukki, tak jakby myślał o tym, by urwać mu głowę.
– W porządku – stwierdził Jim – skoro dzisiejszy pokaz wolnej amerykanki mamy już za sobą, wracajmy do tematu. Charles, opowiadałeś nam, dlaczego nie przyłączyłeś się do oczyszczającego rytuału Rafaela.
– Bo ja chcę się bać – odparł Charles. – Nie chcę utknąć w windzie i się nie bać. Sama myśl o tym jest zbyt przerażająca.
– Skoro już byś się nie bał, nie byłoby to przerażające, prawda?
– Ale nie zmieniłoby to mojego położenia, prawda? Wciąż tkwiłbym między piętrami.
– Masz rację – rzekł Jim. – Wciąż tkwiłbyś między piętrami. – Pomyślał o karcie demonicznego tarota z uśmiechniętą dziewczyną, nieświadomą czekającej ją za parę minut śmierci. – Strach jest naszą obroną. Strach powstrzymuje nas przed niepotrzebnym i niemądrym ryzykiem. Strach nas dyscyplinuje. Pomyślcie o kaznodziejach, którzy przestrzegają, że jeśli będziemy kraść, cudzołożyć albo dawać fałszywe świadectwo, trafimy do piekła. To także odwoływanie się do strachu w celu wpłynięcia na ludzkie zachowanie. A więc, jak myślicie, czy pozbycie się naszych lęków to coś dobrego, czy złego? Rafael, ty to zacząłeś, może odpowiesz nam na to pytanie?
– Nie chcę już o tym więcej rozmawiać – powiedział Rafael. – Ja tylko to zaproponowałem, decyzja należała do was.
– A może ty? – Jim zapytał Sandrę. – Bałaś się pająków. A teraz nie. Czy dzięki temu czujesz się lepiej?
– Oczywiście – uśmiechnęła się Sandra, odwracając się i mrugając do Rafaela. – Mógłby pan położyć tarantulę na moim brzuchu, a mnie by to wcale nie obeszło.
– Może ktoś żałuje, że został oczyszczony? – zapytał ich Jim.
Wszyscy pokręcili głowami. Potem popatrzyli po sobie, wymieniając całą gamę porozumiewawczych uśmiechów.
Pierwszy raz w swej karierze Jim poczuł, że mu się wymykają. Dobry nauczyciel musi skupiać na sobie uwagę uczniów, być główną atrakcją – mózgiem, gwiazdą. Lecz teraz Jim wyczuwał, że obecność Rafaela odciągnęła ich uwagę od niego. Rafael był tajemniczy. Rafael był posępny i zdecydowany. Rafael był magiczny. W przeciwieństwie do niego Jim wydawał się zwyczajny, obszarpany i nie oferował im łatwych rozwiązań.
– W porządku, weźmy się do czegoś innego – zadecydował. – Do tej pory wszyscy na pewno zdążyliście już skończyć Grona gniewu. W rozdziale czternastym Steinbeck pisze, że „Człowiek, w przeciwieństwie do wszelkich innych tworów organicznych czy nieorganicznych we wszechświecie, wyrasta ponad swój świat, pnie się wzwyż schodami swych idei, przekracza granice zakreślone swymi osiągnięciami". Chciałbym wiedzieć, co według was starał się przez to powiedzieć!
– Założę się, że nawet on nie wiedział, co chciał przez to powiedzieć – rzekł Phil.
– Rod? A jak ty myślisz, co Steinbeck próbował wyrazić? Na twarzy Roda odmalowało się pełne spektrum uczuć, od głębokiego skupienia do całkowitego oszołomienia.
– Muszę panu przyznać się, że nie jestem pewien. Maisie uniosła rękę.
– Chce powiedzieć, że ludzie mogą wchodzić po schodach, ponieważ są organiczne, no nie, a… a…
– A co, Maisie?
– No, a rzeczy nieorganiczne nie mogą wchodzić po schodach. Wie pan, jak kamienie.
– Kamienie nie mogą wchodzić po schodach? – wtrącił się Virgil, wypowiadając te słowa ze sztucznym niedowierzaniem. – Steinbeck napisał jedno z arcydzieł literatury amerykańskiej tylko po to, by powiedzieć nam, że kamienie nie mogą wchodzić po schodach? Myślisz, że niby kim on był, świrem?
– Nie wiem… Po prostu pomyślałam sobie… Jim uciszył ich gestem dłoni.
– Maisie podeszła do tego z niewłaściwej strony, ale słusznie wprowadziła rozróżnienie między rzeczami organicznymi a nieorganicznymi, i za to należy się jej pochwała. Rafael, do czego według ciebie odnosił się Steinbeck?
Jednak w tejże chwili otworzyły się drzwi i do klasy wszedł David Pyonghwa. Usiadł na swoim miejscu wśród burzy oklasków, unosząc nad głową pięści w triumfalnym geście. Jedynie Rafael nie klaskał, lecz Jim wiedział dlaczego. Owacja przeznaczona była w równym stopniu dla niego i dla Davida.
W porze lunchu Jim z rozmysłem zaniósł swoją tacę do stolika, przy którym siedział Xavier Servant, nauczyciel muzyki. Xavier miał łysą czaszkę, lecz poza tym był bardzo owłosiony, miał zjeżony czarny wąsik i ciemne włochate ramiona. Używał grubych okularów, które nadawały jego oczom wygląd świeżo otwartych ostryg, a jego czerwone usta przypominały gumę.
– Czym mogę służyć? – zapytał chłodno, swym nosowym akcentem z Quebecu.
– Sam nie wiem… Wczoraj przydarzyło mi się coś dziwnego. Przyjaciółka wróżyła mi z tarota i okazało się, że zbliżę się do kogoś, kogo imię zaczyna się na X.
– A po co mi o tym mówisz?
– Ponieważ jesteś jedyną znaną mi osobą, której imię zaczyna się na X.
– I sądzisz, że się do siebie zbliżymy? Niby po co? Nic nas nie łączy.
– Nie wiem. Zastanawiałem się jedynie, czy może znasz jakiś powód, dla którego karty miałyby mi to powiedzieć. Może przygotowujesz szkolny musical czy coś takiego i zamierzasz poprosić mnie o pomoc?
– Owszem, przygotowuję szkolny musical Pocałuj mnie, Kate. Ale z całą pewnością nie rozważałem zwrócenia się do ciebie o pomoc. Musical wymaga nienagannej organizacji.
– Sugerujesz, że nie jestem dobrym organizatorem?
– Czyżbyś zapomniał o wieczorze madrygałów? Bo ja nie, i nie sądzę, bym kiedykolwiek o tym zapomniał.
– To było wyłącznie nieporozumienie, Xavier. Każdy może pomylić datę.
– Pozwól, że powiem ci tylko jedno: nieważne, co naopowiadały twoje karty, gdyż ja nie zamierzam pozwolić ci się do mnie zbliżyć, niezależnie od przyczyny.
Jim zabrał tacę i dosiadł się do George'a Babourisa. George pożerał wielkiego cheeseburgera z frytkami.
– Jak tam samochód? – zapytał.
– Odlotowy – odparł Jim. – Za każdym razem kiedy zatrzymuję się na światłach, dostaję niedwuznaczne propozycje. Niestety zawsze od mężczyzn.
Jan opowiedział George'owi o demonicznym tarocie. George wysłuchał go przełykając jedzenie, a potem stwierdził:
– Zapomnij o tym. To bzdury. To, że potrafisz dostrzegać rzeczy z zaświatów, nie oznacza, że każdy odebrany przez ciebie sygnał stamtąd musi być prawdziwy. Kto niby wymorduje twoją klasę? No, kto? Pytam cię, kto?
– Sam nie wiem, George. Ale się niepokoję.
Jim zabrał się bez zapału do swojej kanapki z kurczakiem. Było w niej za dużo majonezu. George sięgnął mu przez ramię i wyciągnął kawałek ogórka.
– Niepokoisz się? Jesteś przybity? Zajrzyj do mnie wieczorem i posłuchaj nagrań Sotirii Bellou. Wtedy poznasz prawdziwe znaczenie słowa „depresja". To rebetiko tragoudi, grecki blues. Powinieneś usłyszeć, jak śpiewa Pochmurny poniedziałek. Co za kobieta. Zawsze ubiera się jak mężczyzna, ale co to za kobieta.
– Dzięki za zaproszenie, George, ale nie, dziękuję. Wciąż jeszcze skubał kanapkę, kiedy do stołówki wpadł rozpędzony doktor Ehrlichman, dyrektor szkoły, w ciasno zapiętym garniturze, skrzypiąc gumowymi podeszwami swych brązowych butów na mozaikowej podłodze. Podszedł prosto do Jima, jego poszarzała twarz zdradzała napięcie.
– Stało się coś okropnego. Proszę zaraz pójść ze mną.
– Co takiego? Co chce pan przez to powiedzieć? Ehrlichman pochylił się bliżej Jima, jego oddech pachniał miętą.
– Chodzi o Fynie McFeagh. Ona nie żyje, Jim. Jeden z porządkowych znalazł ją wśród drzew. Już wezwaliśmy policję. Ale myślę, że będzie lepiej, jeśli się temu przyjrzysz.
– O mój Boże – powiedział George.
Odłożył obgryzanego ogórka i wyszedł w ślad za Jimem i Ehrlichmanem. Uczniowie odwracali się, by odprowadzić ich wzrokiem, nagle w sali zapadła cisza, która zaraz prze rodziła się w szmer domysłów.
Ehrlichman poprowadził ich wzdłuż budynku nauk ścisłych i dalej, przez trawnik. Zeszli do dolinki, w której Rafael odprawił swój rytuał, a potem wspięli się na jej przeciwległy stok. W cieniu okalających ją dębów stał jeden ze szkolnych ogrodników wraz z odzianym w brązowy mundur Rickiem Broughtem, nowym strażnikiem. Rick zdjął czapkę i międli ją na piersi, jak to czasami robią ludzie na pogrzebie.
– To nie jest piękny widok – uprzedził Rick, gdy Jiro podszedł do niego. Był niskim mężczyzną o ostrych rysach twarzy, stalowoszarych włosach ostrzyżonych na wojskową modłę i oczach lśniących niczym wypolerowane główki gwoździ. – Dziewięć lat pracowałem w policji i nigdy nie widziałem czegoś równie makabrycznego.
Ogrodnik przykrył Fynie zielonkawą brezentową płachtą która normalnie ochraniała przed deszczem kosiarkę do trawy. Wystawała spod niej jedna stopa w białym, usmarowanym krwią sandale. Jim podszedł bliżej i pochylił się nad płachtą. – Jest pan pewien, że chce pan to oglądać? – zapytał ogrodnik.
Jim kiwnął twierdząco głową. Bez zbędnych słów ogrodnik uniósł brezent, tak by nauczyciele mogli podeń zajrzeć George jęknął tylko i odwrócił się, przyciskając dłoń do ust Doktor Ehrlichman także skierował wzrok w inną stronę. Widział już ciało Fynie i najwyraźniej nie miał ochoty ponownie go oglądać.
W pierwszej chwili Jim nie potrafił pojąć, na co patrzy. Ramiona Fynie rozłożone były ponad jej głową, tyle że głowy nie było tam, gdzie być powinna, a obie ręce leżały pod nieprawdopodobnym kątem. Przeniósł wzrok niżej i ujrzał wpatrującą się w niego ślepo spod piersi twarz Fynie o szeroko otwartych oczach. Wyglądała wstrząsająco spokojnie, biorąc pod uwagę to, że coś urwało jej głowę i złożyło na brzuchu niczym trofeum. Rude włosy, udrapowane na rozdartym gardle, przykrywały piersi dziewczyny.
Jim spojrzał jeszcze niżej i żółć napłynęła mu do ust… Dolna połowa ciała Fynie zmielona została na szkarłatną miazgę. Ostro zakończone kawałki połamanych kości udowych wystawały z ciała, ze stóp pozostały jedynie krwiście czerwone kikuty.
Ogrodnik położył brezent na miejsce. Jim odwrócił się do Ehrlichmana. Przed oczyma falowały mu plamki światła, musiał oprzeć się o jeden z dębów i wziąć pięć czy sześć szybkich, płytkich oddechów.
– Co, u licha, się z nią stało? – zapytał.
– Nie mamy pojęcia – Rick wzruszył ramionami. – Nikt nie donosił nam o podejrzanych intruzach, a Stanley Ciotta i Charlene Schloff widzieli Fynie zaledwie jakieś pięć minut przed znalezieniem jej ciała, tak więc niemożliwe, by zabito ją poza terenem szkoły, a potem podrzucono zwłoki tutaj. Nie było na to dość czasu.
– Ale kto mógłby ją tak poszarpać? Przecież nie sposób to zrobić gołymi dłońmi, a nawet maczetą, prawda? Wygląda tak, jakby wpadła do jakiejś maszyny, kombajnu zbożowego albo prasy drukarskiej.
– W pobliżu nie było żadnego większego urządzenia – odparł Rick, potrząsając głową. – Nawet samochodu.
W oddali rozległo się narastające wycie syren. Ehrlichman z ponurą twarzą ruszył przez trawnik ku głównej bramie, wychodząc na spotkanie policji i pogotowia. W tym semestrze miał już dosyć kłopotów z kokainą, wandalami i dwiema uczennicami w ciąży, a teraz jeszcze to ohydne, niepojęte morderstwo. Cały się zgarbił i Jimowi przemknęło przez głowę, że dyrektor zauważalnie się postarzał.
George podszedł do Jima i położył mu dłoń na ramieniu.
– Jaki obłąkany skurwiel mógłby zrobić coś takiego? zapytał. – Taka ładna, młoda dziewczyna.
– Nie wiem – odparł Jim. Osłonił dłonią oczy i rozejrzał się po nasłonecznionych trawnikach. – Cokolwiek to było, musiało być bardzo duże i bardzo silne. Ale to nie wszystko. Szkoda, że nie widziałeś wyrazu jej twarzy. Ktokolwiek to był, powiedziałbym, że się go nie bała.