Jim jechał z największą możliwą szybkością, mijając Santa Monica i Malibu, przemykając między ciężarówkami, autobusami i snującymi się powoli nastolatkami w sportowych samochodach. Wciąż jeszcze nie otrząsnął się z szoku, lecz przepełniało go także dziwne uniesienie. Stanął twarzą w twarz ze swym najgorszym lękiem – lękiem wysokości – i pokonał go. Teraz musiał pokonać lęki swych uczniów… oraz istotę o imieniu Xipe Totec.
Za Malibu zjechał z autostrady i skierował się w góry wąskim, krętym szlakiem, a światła reflektorów przesuwały się po pniach sosen porastających pobocze po obu stronach drogi. Tutaj właśnie, nieopodal Agoury, hiszpańscy osadnicy pod koniec szesnastego wieku wznieśli misję Santa Ysabel. Była jedną z najstarszych i najlepiej zachowanych. Jim często zabierał swoich uczniów na wycieczki do Santa Ysabel – częściowo po to, by spędzić dzień za miastem i dowiedzieć się czegoś o lokalnej kulturze, lecz także dlatego, że Santa Ysabel stanowiła inspirację do słynnego wiersza Williama Scotta McLeana, Nawiedzona misja. Powiadano, że ostatni jezuicki ksiądz kierujący tą placówką przed jej porzuceniem próbował zawrzeć pakt z diabłem w zamian za przetrwanie misji. Bóg ukarał go – został nadziany na krzyż na szczycie dzwonnicy, gdzie przez pięć dni i pięć nocy wył z bólu, zanim w końcu skonał.
Błagalny niczym dzwon w poranek świąteczny
Do modłów nawoływał jego jęk wszeteczny.
Droga pięła się coraz wyżej, zwężając się jednocześnie. Opony lincolna piszczały przeciągle, gdy Jim brał jeden zakręt za drugim. W końcu ponad drzewami ujrzał pomalowaną na biało dzwonnicę. Potem pokryty czerwoną dachówką dach, wkrótce minął też znak z napisem Santa Ysabel. Misję otaczał wysoki, bielony wapnem mur, a tuż przed wrotami z kutego żelaza stał niebieski autobus z West Grove. Był pusty.
Jim wyhamował z poślizgiem i wyskoczył z lincolna. Tu na wzgórzach nocne powietrze było zauważalnie chłodniejsze niż w Venice. Jim przebiegł przez otwartą bramę i oliwkowy gaj otaczający misję. Jedynym źródłem światła były reflektory oświetlające mury misji – w ich blasku drzewa oliwne wyglądały jak sękate upiory kryjące się w mroku.
Pośpiesznie wbiegł po schodach i otworzył ciężkie dębowe drzwi. Wewnątrz kaplicy było tak oślepiająco jasno, że Jim musiał osłonić oczy. Setki i setki świec pięły się rzędami po obu stronach ołtarza. Inne ustawione były wzdłuż bocznych ścian; ich płomienie pochyliły się i zatańczyły na wietrze wdzierającym się przez drzwi, które otworzył Jim.
Uczniowie z drugiej klasy specjalnej zgromadzeni byli tuż przed ołtarzem. Wszyscy klęczeli pogrążeni w modlitwie – nawet shintoista David Pyonghwa. A więc Rafael oczyścił ich wszystkich i oto czekali teraz bez strachu, gotowi na spotkanie śmierci, niczym rytualne ofiary Majów.
W pierwszej ławce klęczała Susan odziana w suknię z czarnej koronki. Jej głowę spowijał czarny koronkowy welon. Przy ołtarzu Rafael Diaz wymachiwał ostro kopcącym kadzidłem.
On także odziany był na czarno, z jego szyi zwisał masywny czarny krzyż.
Jim powoli przeszedł podłogą wykładaną w czerwono-białą szachownicę. Ze ścian obserwowały go gipsowe posągi – San Paolo, San Bernardino, Santa Ana, Santa Ysabel – pomalowane i pokryte pozłotą, o smutnych, ślepych oczach. Jim posyłał każdemu z mijanych uczniów znaczące spojrzenie, oni zaś po kolei podnosili wzrok i spoglądali na niego. Znali go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie jest wcale zachwycony tym, co widzi. Domyślali się też z jego rozczochranych włosów i przykurzonej odzieży, że nie było mu łatwo tutaj dotrzeć.
Zatrzymał się przy pierwszym rzędzie ławek. Rafael Diaz nie ruszał się z miejsca, z uśmiechem kołysząc kadzielnicą. Dym kadzidła gęstniał z każdą chwilą, wypełniając kaplicę ostrą wonią przypraw i śmierci. Jim odwrócił się do Susan. Jej twarz skrywał welon, nie podniosła też wzroku.
– Wiedziałaś, że tego nie chcę, prawda? To dlatego się rozłączyłaś?
Kot niegdyś noszący imię Tibbles wynurzył się spod jej sukni i zmierzył go pełnym nie skrywanej wrogości spojrzeniem.
– Wiedziałaś, że nie chcę tego – powtórzył Jim. Tak – szepnęła Susan, nie podnosząc głowy. Jim podszedł do ołtarza.
– W porządku, Rafael, czy jak się naprawdę nazywasz. Wszystko skończone. Nie będzie żadnych egzorcyzmów ani dzisiaj, ani kiedykolwiek. Wszystko skończone.
– Muszę przyznać, że pański widok jest dla mnie zaskoczeniem – powiedział Rafael, nie przestając się uśmiechać. – Myślałem, że odszedł pan od nas na dobre.
– Myślałeś, że możesz napuścić na mnie Lęk i w ten sposób się mnie pozbyć? Nic z tego, przyjacielu. Miałem po swojej stronie coś, czego nie ma żaden z tych twoich akolitów. Bałem się go, i to bardzo. I dlatego nie stałem w miejscu, czekając, aż przerobi mnie na świeży tatar. I powiem ci coś jeszcze, twój Lęk sprawił, że stawiłem czoło największe] fobii mego życia lękowi wysokości. Żeby go pokonać, nie potrzebowałem ani ciebie, ani psychiatry, ani nikogo innego. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Pokonałem go sam, ponieważ musiałem. Zajrzałem do swego wnętrza i znalazłem tam siłę, opanowanie i spokój. Tak walczy się ze strachem! Nie magią Majów, medytacją czy innymi bredniami!
– Odprawiamy tu egzorcyzm, panie Rook – oświadczył spokojnie Rafael. – Udało się panu raz umknąć przed Lękiem, lecz on wkrótce powróci. Przemieszcza się wraz z wiatrem, jak wszystkie lęki.
– Ty jednak wcale nie zamierzasz go przegnać, prawda? Chcesz dać mu to, czego pragnie – odwrócił się do zgromadzonych uczniów i powiedział: – Dusze! Oto na czym mu zależy! Pragnie porwać wasze dusze do świata umarłych. Do piekła, jeśli wolicie to słowo. Możecie uznać mnie za szalonego, ale to właśnie się stanie, jeżeli tu zostaniecie. To stanie się z wami wszystkimi – przerwał na chwilę. – Posłuchajcie. Chcę, żebyście natychmiast wstali i wyszli bez marudzenia. Po prostu wstańcie ze swoich miejsc i ruszajcie do wyjścia. Idźcie prosto do autobusu. Niech to wszystko skończy się dobrze, jasne?
Dean podniósł rękę.
– A co z egzorcyzmem, proszę pana? Czy on nas nie uratuje?
Jim chwycił Rafaela za ramię i uśmiechnął się do niego.
– Tylko jedno może was uratować, Dean. Trzeba jak najszybciej przerwać ten tak zwany egzorcyzm i wracać do domu. Rafael już odebrał wam coś bardzo cennego, wasz strach. Nie pozwólcie mu zabrać nic więcej.
– Dlaczego zabrania im pan zadecydować samodzielnie, panie Rook? – zapytał Rafael. – Wiedzą, który z nas uczynił ich silniejszymi i pewniejszymi siebie. Pan powtarza im, że dzięki językowi staną się wolni. Myślę, że już się przekonali, jakie to kłamstwo. Język nie uczyni ich wolnymi; zmusi ich do myślenia pańskimi kategoriami, do robienia tego, co pan. To brak lęku uczyni ich wolnymi, panie Rook, a nie poezja.
– Od tej chwili jesteś zawieszony w prawach ucznia powiedział Jim. – Rano porozmawiam z doktorem Ehrlichmanem. Pozostali marsz do autobusu.
Rafael wybuchnął śmiechem.
– Zawieszony w prawach ucznia? Za kogo mnie pan bierze, panie Rook? Za co mnie pan bierze?
– Mam nadzieję, że jesteś zwykłym uczniem, który wpakował się w coś, nad czym nie jest w stanie zapanować.
– Nie może mnie pan zawiesić, panie Rook. Niema pan nade mną żadnej władzy.
Na oczach Jima twarz Rafaela uległa zmianie. Jego ładne rysy rozpłynęły się i przez jeden bolesny moment Jim ujrzał go takim, jakim był naprawdę – chudą, pożółkłą istotą o ostrych, wysokich kościach policzkowych i oczach zimniej szych niż lód.
– Nie należę do tego świata. Jestem panem Mictlampy, krainy umarłych. Jestem Xipe Totec i nie zamierzam stąd odejść bez dusz, po które przybyłem.
– Obawiam się, że najpierw będziesz musiał mnie zabić.
– Już raz próbowałem, panie Rook, spróbuję ponownie i zamierzam odnieść sukces.
– Ale dlaczego te dzieci? Co one zrobiły?
– Nie chodzi o to, co one zrobiły, panie Rook, lecz o to, co pan zrobił! Stworzył pan z nich ściśle ze sobą zżytą grupę, złączoną głębokimi uczuciami. To coś bardzo rzadkiego w dzisiejszych czasach. Dlatego Majowie wybierali na ofiary drużyny piłkarskie. Byli tak związani ze sobą emocjonalnie, że po rytuale oczyszczenia ich strachy nie oddaliły się w niebyt… złączyły się w Lęk. Lęk umożliwi mi złożenie ich w ofierze, tak jak życzy sobie tego Micantecutli, mój pan, i zabranie ich dusz do świata umarłych.
– A gdybym powiedział ci, że nie wierzę w twój świat umarłych? – zaatakował go Jim. – A gdybym powiedział, że uważam cię jedynie za świrniętego mordercę?
– Akurat pan powinien to wiedzieć najlepiej – uśmiechnął się Rafael, wypuszczając z kadzielnicy gęstą chmurę dymu. – Proszę się odwrócić, a zaraz panu udowodnię.
Jim zawahał się przez moment, lecz kiedy Rafael skinął zachęcająco głową, odwrócił się. Susan wciąż siedziała z twarzą całkowicie zasłoniętą czarnym welonem. Kot niegdyś noszący imię Tibbles przycupnął na ławce obok niej z szeroko otwartymi oczyma i zjeżonym futrem. Jim powoli podszedł do Susan i zapytał:
– Wszystko w porządku… Susan? Powiedz, o co tu chodzi?
Nie odpowiedziała. Jim niewyraźnie widział jej twarz przez wzorzystą koronkę. Wyglądała tak, jakby cierpiała na jakąś chorobę skóry.
– Powiem panu, o co tu chodzi – rzekł Rafael. – O rzeczywistość, o pozory. O to, jak coś wygląda, a czym jest naprawdę.
Gdy to mówił, z gardła Susan dobył się cichy, miaukliwy dźwięk. Jej ciało zadygotało. Jim chwycił ją za ramię i zawołał:
– Susan, na miłość boską, Susan! Powiedz mi, co się tu -je!
Oczy Susan lśniły pod czarną koronkową zasłonką. Jim cofnął rękę, czując narastające przerażenie.
– Co z nią zrobiłeś? – zapytał Rafaela tak cicho, jak tylko potrafił. Nie chciał, by uczniowie dostrzegli jego podenerwowanie. Już raz oglądał śmierć Susan. Drugi raz mógłby tego nie znieść.
– Sam się przekonaj – zachęcił go Rafael.
Jim zrobił krok do tyłu, a potem z lękiem zbliżył się do klęczącej, zawoalowanej postaci. Woalka wydawała się dziwnie bezkształtna, niczym muślinowy, wypełniony przejrzałymi owocami worek. W pozycji, w której klęczała Susan, również było coś dziwnego – zdawała się za bardzo wychylona do przodu, na przekór przyciąganiu ziemskiemu.
Jim obejrzał się i przypatrzył uczniom. Stali wokół niego, przyglądając się bez strachu, prawie bez zaciekawienia. Charles Mills Junior spoglądał nawet w inną strono ziewając.
Mój Boże, pomyślał Jim. Do czego prowadzi pozbawienie człowieka lęku przed śmiercią? Do utraty chęci życia.
– Dalej, panie Rook – ponaglił go Rafael. – Proszę spojrzeć na ukochaną kobietę.
Jim chwycił w palce skraj koronki. Wziął głęboki oddech, by uspokoić nerwy, a potem uniósł trochę welon.
Utkwił przerażone spojrzenie w tym, co miało być twarzą Susan. Nic dziwnego, że jej oczy lśniły. W oczodołach roiło się od niebieskozielonych much, sople owsików zwisały z jej nozdrzy. Inne muchy wyłaziły z ust i pełzały po szyi.
Jim natychmiast puścił welon i zataczając się odsunął się do tyłu. Na szczęście żaden z uczniów nie dostrzegł twarzy Susan – a gdyby nawet tak się stało, nie był pewien ich reakcji. Ale bez względu na to, czy bali się śmierci, czy też nie, Susan była martwa – martwa po raz drugi – i rozkładała się z zatrważającą szybkością.
– Widzi pan? – zapytał Rafael, podchodząc bliżej. – Bez duszy człowiek jest jedynie kawałem mięsa. A z mięsem można zrobić to, co się tylko chce.
Jak to „mięsa"? Sugerujesz, że to wcale nie była Susan?
– Oczywiście, że nie. Ani też Valerie. To tylko rzecz, powolny sługa, sposób na sprowadzenie twoich uczniów tutaj, bym mógł odprawić egzorcyzmy. Kapłani Majów tworzyli takie istoty z ciał rytualnych ofiar i czynili z nich swych niewolników. Nazywali je ludźmi z gliny, golemami, gdyż – jak glinę – można było ich urobić w dowolny kształt.
– To jakiś rodzaj zombie?
– W pewnym sensie. Tyle że zombie to jedna osoba, a ci składają się z wielu.
– A teraz pozwoliłeś tej istocie umrzeć. Rafael energicznie pokręcił głową.
Nie można pozwolić umrzeć czemuś, co nigdy nie było żywe. Poza tym wykonała swoje zadanie i już nie była mi potrzebna. Nadeszła pora, by zabrać pańskich młodych ludzi w ostatnią, triumfalną podróż.
Obrócił się na pięcie, tworząc wokół siebie spiralę dymu unoszącego się z kadzielnicy.
– Mike! Phil! Virgil! Rod! Otwórzcie drzwi! Już czas na egzorcyzm!
– Nie otwierajcie! – krzyknął Jim, biegnąc w ślad za nimi. – Zamknijcie sztabę! Nie otwierajcie ich pod żadnym pozorem i posłuchajcie mnie wszyscy! Wiem, że nie boicie się tego, co zabiło Fynie! Wiem, że niektórzy z was nawet pragną to zobaczyć! A to dlatego, że Fynie zabiły wasze własne strachy! Jakimś sposobem zlały się w jedną istotę, żywą istotę, niewidzialną dla was, lecz mogącą rozedrzeć wszystkich na strzępy!
– Nie łapię tego – powiedział Rod. – Jak można zostać rozerwanym na strzępy przez coś, czego nie można zobaczyć?
– Huraganu także nie widać, Rod, a jednak może zburzyć twój dom.
– Posłuchajcie mnie – Rafael uniósł rękę do góry. – Wystarczy tego dobrego. Jeżeli teraz nie odprawimy egzorcyzmu, możemy już nie mieć drugiej szansy. Przez resztę życia Lęk będzie na was kolejno polował. Naprawdę chcecie, nawet po czterdziestce, kiedy będziecie już mieli własne dzieci, ciągle oglądać się przez ramię?
Teraz Jim wzniósł ręce, by przyciągnąć ich uwagę.
– Uwierzcie mi, to nie będzie żaden egzorcyzm! Dojdzie do masakry! Rafael zamierza zabić was wszystkich!
– Że co? – zapytał Nevile. – Jak to zamierza nas zabić? Hej, Rafael, do ciebie mówię. Dlaczego on takie rzeczy opowiada, chłopie?
– Oczyściłem was ze strachu, czyż nie? – Rafael rozłożył ramiona. Jim pomyślał, że wygląda niczym Chrystus, prorok, zbawiciel. – Wiecie, że chcę was jedynie ochronić.
– Ale pan Rook uważa, że próbujesz nas zabić – wtrącił Stanley.
Rafael okrążył Jima i wskazał na niego palcem.
– Pan Rook nie bardzo wierzy w zdolności paranormalne innych ludzi. Pan Rook był zazdrosny, ponieważ ja przegnałem wasze fobie i wypełniłem wasze umysły spokojem, czego on nigdy nie był w stanie uczynić.
Stanął wprost przed Jimem, zaledwie kilka cali od niego, i gdy Jim spojrzał mu w oczy, ujrzał w nich mroczny, falujący chaos. Jego oddech pachniał wilgotną, świeżo wzruszoną ziemią.
– Panu Rookowi jest wszystko jedno, czy zginiecie, czy też nie, on dba jedynie o własną reputację. Najrówniejszy nauczyciel w szkole, co, panie Rook? Człowiek, który pomaga dyslektykom rozumieć znaczenie słów, takich jak „kto", „dlaczego" i „hipopotam", anaflabetom czytać Marka Twaina, a jąkałom recytować orędzie gettysburskie. Człowiek, który biednego meksykańskiego chłopaka jak ja nauczy czytać Grona gniewu, a biednego koreańskiego chłopaka, jak David Pyonghwa, nauczy pisać sonety w stylu Szekspira. Co za geniusz, nieprawdaż? Ale przed Lękiem was nie uratuje. Tylko ja mogę tego dokonać. I dlatego musicie otworzyć te drzwi.
Jim wytrzymał jego mroczne, odpychające spojrzenie.
– Nie dostaniesz ich – powiedział.
Nie powstrzyma mnie pan. Oni pragną zostać zabrani, panie Rook. Czują, jak się zbliża. A pan?
Jim uniósł głowę. Początkowo w kaplicy panowała cisza, zakłócana jedynie pokasływaniem, szeptami i niespokojnym szuraniem sportowych butów na wypolerowanej drewnianej podłodze. Lecz Rafael uniósł palec do ust, dając Jimowi sygnał, by słuchał jeszcze uważniej.
Wciąż nic. Nagle rozległ się bardzo odległy, trzepotliwy dźwięk, jak gdyby drzewami zakołysał niespodziewany podmuch wiatru. Potem dał się słyszeć odgłos sypiących się na drzwi ziarenek kurzu i piasku.
– Już prawie tu jest – oznajmił Rafael, krocząc między uczniami Jima z wzniesionymi ku niebu rękoma. – Musimy otworzyć drzwi i wpuścić to do środka. Następnie połączymy ręce i wypowiemy słowa egzorcyzmu, a ono zamieni się w dym, opary, i rozwieje na zawsze.
Trzepotliwy dźwięk nasilił się, wicher zaczął poświstywać pod ciężkimi dębowymi drzwiami kaplicy. Rafael skinął na Roda i Mike'a, a oni ruszyli w ich stronę, by je rozewrzeć. Jim zdołał przepchnąć się między wiercącymi się niepewnie uczniami i chwycił Roda za rękaw.
– Rod, słyszysz mnie? Pamiętasz, jak bardzo wystraszyłeś Sandrę, kiedy podrzuciłeś jej pająka na ławkę? Teraz powinieneś być przerażony dwa razy bardziej niż ona wtedy.
Rod wzruszył ramionami i uśmiechnął się głupkowato.
– Ale ja się nie boję, proszę pana. To coś nie może nas skrzywdzić na poświęconej ziemi, a Rafael załatwi tę rzecz raz na zawsze.
– Hej, proszę pana – dodał Mikę – proszę się rozluźnić.
– Nie zamierzam się rozluźnić, ponieważ mi na was zależy… na was wszystkich… i nie chcę patrzeć, jak spotyka was to samo co Fynie.
Wiatr zaczął szarpać antabami; wysoko nad nimi, w dzwonnicy, odezwał się cicho i złowieszczo dzwon miotany wichurą.
– Wszystko będzie w porządku, proszę pana – powiedział Rod. – Wiem o tym. To, czego uczy nas pan w szkole, poezja i te sprawy, jest fajne. Pomógł mi pan bardziej, niż jestem w stanie wyrazić słowami. Ale Rafael to zupełnie inny bajer. To jak odkrycie małego dziecka w swej duszy, rozumie mnie pan? Jak ujrzenie swego prawdziwego ja. Wie pan, swej moralnej osobowości.
W tej chwili Jim o mały włos nie poddał się rozpaczy. Wysłuchiwanie Roda Wiszowaty'ego opowiadającego o „małym dziecku w swej duszy" i o „moralnej osobowości" było ponad jego siły. W opinii Jima o istocie człowieka stanowiły uczynki i słowa, nic więcej.
– Rod – stwierdził – dla bezpieczeństwa wszystkich osób w tym budynku chciałbym, żebyś wrócił na swoje miejsce, usiadł i zaczekał, dopóki to się nie skończy. I to natychmiast. Mike, ciebie to także dotyczy.
– Przepraszam, proszę pana. Nic z tego. Rafael każe otworzyć drzwi – to pewnie powinniśmy je otworzyć.
Jim odwrócił się do Rafaela. Wyraz jego twarzy powiedział mu wszystko, co chciał wiedzieć. Przeciąg pod drzwiami stał się jeszcze mocniejszy, płomienie setek świec w kaplicy zaczęły migotać, a w ich blasku oblicza wszystkich gipsowych świętych ulegały zmianom – stawały się sceptyczne, roześmiane, przebiegle uśmiechnięte. Jim podszedł do drzwi i podniósł z podłogi ciężką dębową belkę.
Rafael pstryknął palcami. Rod i Martin natychmiast dopadli Jima i odciągnęli go w tył. Bez brutalności – to nie było potrzebne. Rod miał sześć stóp trzy cale wzrostu i był niezwykle wysportowany.
Drzwi dygotały i trzęsły się, jak gdyby tłum ludzi napierał na nie od zewnątrz. Ławice kurzu przesypywały się pod nimi, każdemu krokowi Jima towarzyszyły szelesty i poskrzypywania. Spróbował wyrwać się z uchwytu Roda, lecz bez powodzenia. W całym swoim życiu nie czuł się równie słaby i bezwolny.
– Otwórz drzwi, Mike! – zawołał Rafael. – Otwórz drzwi, tak by Lęk mógł wejść do środka!
– Nie! – wrzasnął Jim. – To poświęcona ziemia, ale Lęk zamieszkuje na poświęconej ziemi! Nie wpuszczaj go!
– Kłamie pan! – krzyknął Rafael. – Wszyscy wiedzą, że pan kłamie! Pańscy uczniowie pragnęli czegoś więcej niż poezji, pragnęli rzeczywistości! Pragnęli prawdy!
Jim. szamoczący się w ramionach Roda. spojrzał Mikę'owi prosto w oczy.
Mike, przysięgam na Boga, jeżeli otworzysz te drzwi, będzie to ostatnia rzecz, jaką uczynisz. Mike chwycił za klamkę.
– Niech pan da spokój. Zawsze pan przesadzał, mam rację? Sam niech pan powie. Jak to pan zawsze mówił? Starajcie się, by wszystko było prawdziwsze niż naprawdę.
– Nie otwieraj, Mike!
A jednak Mike, wciąż roześmiany, otworzył drzwi.