ROZDZIAŁ 10

Kiedy przyjechali do szkoły West Grove, porucznik Harris już tam był, pogrążony w rozmowie z trójką swoich ludzi – mężczyzną i dwoma kobietami o wyglądzie twardzieli. Zaraz podszedł do Jima, wkładając do ust pasek gumy do żucia i zwijając opakowanie w kulkę.

– Bardzo charakterystyczny pojazd – zauważył. – Nie planuje pan chyba zajęcia się stręczycielstwem w wolnym czasie, co?

Jim skwitował to krzywym uśmiechem. Potem powiedział:

– Zapewne pamięta pan panią Randall, moją dawną koleżankę z pracy.

– Twarz nie jest mi obca. Jak się pani miewa, pani Randall?

Razem skierowali się w stronę zabudowań szkoły. Harris odezwał się pierwszy.

– Zamierzam potraktować pańskich uczniów ze szczególną wyrozumiałością, panie Rook. Zależy mi wyłącznie na odtworzeniu obrazu wydarzeń w kampusie w ciągu ostatnich paru dni. Chcę wiedzieć, czy ktoś nie zauważył może czegoś niezwykłego. Wie pan, podejrzanych ludzi kręcących się wokół szkoły, czegokolwiek dziwnego.

W tej samej chwili obok nich przemknął Nevile Briscoe.

Włosy związał na czubku głowy tak, że przypominały nać buraka. Miał drewniane okulary z wąskimi szparami na wysokości oczu, a ubrany był w luźną atłasową koszulę koloru pomarańczowo-szkarłatnego, straszliwie workowate spodnie adidasa i sandały. Słuchał hip-hopu z przytroczonego do pasa walkmana i posuwał się krokiem charakterystycznym dla tego rodzaju muzyki.

– Mówiąc czegokolwiek dziwnego – poprawił się Harris – mam na myśli kogoś, kto nie wyglądałby na członka społeczności szkolnej.

Weszli schodami pod główne drzwi. Jim zapytał:

– Domyślacie się już, co ją zabiło?

Porucznik pokręcił przecząco głową.

– Z samego rana otrzymałem wstępny raport lekarza sądowego. W tej chwili może jedynie stwierdzić, że śmierć Fynie spowodowana została gwałtownym oddzieleniem głowy od ciała bez użycia narzędzi mechanicznych. Chciał przez to powiedzieć, że jej głowy nie odrąbano siekierą, piłą mechaniczną ani czymś podobnym. Ale z drugiej strony przeciętny człowiek nie miałby dosyć siły, by rozczłonkować ją w taki sposób.

– A więc czego pan szuka?

– Nie mam pojęcia. Lekarz potraktował jako poważną ewentualność nawet hipotezę o gorylu, wysuniętą przez waszego ochroniarza. Ale ślady na szyi Fynie nie pasują do rozwarcia dłoni goryla.

– Co powiedział pan mediom?

– To samo, co powiem pańskim uczniom… że poszukujemy maniaka o morderczych skłonnościach. Nie ma potrzeby potęgować paniki.

– Pewnie ma pan słuszność.

Jim i Susan weszli do budynku. Część uczniów obdarzyła Susan dziwnymi, pytającymi spojrzeniami, lecz większość z nich w ogóle jej nie rozpoznała. Dopiero gdy zza rogu wyłonił się George Babouris, pochłaniając kanapkę z pitty, jej pojawienie się wywarło należyte wrażenie. George nieomal się udławił, kiedy ją ujrzał, i Jim musiał klepnąć go w plecy, zanim mógł wydusić z siebie choć jedno słowo.

– Zaskoczyłaś mnie – wykrztusił. – Przepraszam.

– Nie ma za co przepraszać – odparła Susan, chwytając go za rękę.

– Po prostu nie spodziewałem się. że cię jeszcze zobaczę, to wszystko.

– To zrozumiałe. Ale oto jestem. Jim potrzebuje mojej pomocy.

– Wciąż wyglądasz świetnie, wierz mi – stwierdził George.

– A ty ciągle jesz kebab.

– Dobrze wpływa na organizm. Dobrze wpływa na duszę. To jest właśnie główny problem dzisiejszej młodzieży… nie odżywia się właściwie.

– Zajrzymy do ciebie później, George – wtrącił się Jim. – Teraz muszę się zająć klasą pełną poważnie zdenerwowanych uczniów.

George wytrzepał okruchy pitty z brody i pocałował Susan.

– Nawet nie wiesz, jak dobrze znów cię widzieć – powiedział.

Weszli do drugiej klasy specjalnej. Normalnie uczniowie Jima śmiali się, śpiewali i obrzucali papierowymi pociskami. Lecz tego ranka byli milczący i wyciszeni, a kiedy Jim i Susan weszli do sali, wszyscy podnieśli się z miejsc. Sandra Pearman i Leslie Gardens odziane były na czarno, nawet Virgil Wacker miał na ramieniu żałobną opaskę.

– Przyprowadziłem dzisiaj ze sobą jeszcze kogoś – odezwał się Jim. – Susan pomoże nam poradzić sobie z tą straszną rzeczą, jaka przydarzyła się Fynie, i dopilnować, by coś podobnego nie spotkało już nikogo więcej. Niektórzy z was być może już ją znają. Pozostali… cóż, to moja przyjaciółka i chciałbym, żebyście też tak ją traktowali.

Wszyscy usiedli, z wyjątkiem Rafaela, który stał dalej, wsparty plecami o ścianę.

– Masz jakieś pytanie, Rafael? – zapytał go Jim.

– Pewnie. Chciałbym się dowiedzieć, jak pańska przyjaciółka może uchronić kogokolwiek przed śmiercią z rąk mordercy.

– Policja powie wam, że Fynie zamordował jakiś świr – oznajmił Jim. – Ale prawda jest odrobinę bardziej skomplikowana i uważam, że zasługujecie na jej poznanie, abyście mogli się lepiej chronić. Wszyscy jesteście dorośli, wszyscy jesteście dojrzali. Myślę, że dacie sobie z tym radę bez wpadania w masową histerię.

Stanley uniósł dłoń do góry.

– Skoro to nie był świr, proszę pana, to kto?

– Jakaś siła. Siła wystarczająco potężna, by spowodować tak przerażające obrażenia, jak gdyby Fynie została rozerwana przez tornado.

– Wczoraj nie było żadnego tornado – stwierdził Rod. – Nawet najmniejszego wiatra.

– Wiatru – poprawił go Jim. – Ale nie chodziło mi o prawdziwe tornado, raczej o siłę obdarzoną taką samą mocą jak tornado.

– Strach – powiedziała Susan. Jej głos był bardzo cichy, lecz dotarł we wszystkie kąty sali.

– Strach? – powtórzył Mike. – Co pani przez to rozumie? Przerażenie?

Susan przeszła między ławkami i stanęła zaledwie parę stóp od Rafaela, patrząc prosto na niego.

– Owszem. Przerażenie. Lęki, które zostały z was wygnane, kiedy poddaliście się rytuałowi Rafaela. One wcale się nie rozpłynęły w powietrzu niczym poranna mgła.

– Skoro tak wiele pani wie, może powie nam pani, co się z nimi stało? – zapytał Rafael.

Susan nie spuszczała z niego oczu.

– Stopiły się w jedno, oto, co się z nimi stało. Lęk przed ciemnością, lęk przed pająkami, lęk przed utonięciem, lęk wysokości. Połączyły się, tworząc jeden wszechogarniający lęk, obdarzony własnym życiem.

– Nie wierzę w to – odparł Rafael. – Jakim cudem lęk może być obdarzony własnym życiem? To równie niedorzeczne jak utrzymywanie, że żal jest czymś żywym. Albo miłość czy gniew. W ogóle jakiekolwiek ludzkie uczucie… Oznaczałoby to, że kiedy wszyscy przestaniemy czuć złość, nasz gniew zbierze się do kupy i nakopie nam po drodze do domu.

– Ja też w to nie wierzę – stwierdził Virgil. – No, to śmieszne.

– Ani ja – dorzuciła Dolly.

Wtedy przyłączyli się do nich pozostali, kiwając głowami. Jedynie David Pyonghwa milczał. Na własnej skórze przekonał się, że strach potrafi przybrać ludzki kształt.

Susan wróciła pod tablicę.

– Przykro mi, że w to nie wierzycie. Powiedziałam wam prawdę, a w sprawach duchów mam znacznie większe doświadczenie od was… włączając w to pana, panie Diaz, bez względu na pańskie uzdolnienia w zakresie leczenia ludzkich fobii.

– Fynie została zamordowana, to wszystko – słowa Beverly zabrzmiały łzawo. – Czy to nie wystarczy? Nie wiem, dlaczego próbuje nas pani przestraszyć tymi tekstami o lęku.

– Powiedziano nam, że mamy trzymać się razem dla naszego bezpieczeństwa – wtrąciła Molly. – Niby mamy zawsze chodzić trójkami… i te sprawy. Nawet chłopcy.

– To wam nie pomoże – odparła Susan. – Możecie chodzić sobie tuzinami, a lęk i tak będzie w stanie was zabić.

Z tyłu klasy rozległ się pomruk sprzeciwu, szybko przybierając na sile. Paru uczniów zaczęło uderzać dłońmi w swe ławki.

Rafael odsunął się wreszcie od ściany.

– Proszę pana – powiedział – nie powinien pan pozwolić tej pani mówić dalej. Fynie nie żyje, wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. Ona nie musi tego jeszcze pogarszać swoim bełkotem.

– Bełkotem? – zaprotestował Jim. – A David? Widziałeś co wydarzyło się w szpitalu. Jak możesz negować to, że strach ma dosyć siły, by wyrządzić ludziom krzywdę?

Rafael pokręcił głową.

– To, co przydarzyło się Davidowi, stało się tylko dlatego, że przerwał pan oczyszczający rytuał. Jego strach nie mógł się oswobodzić, więc skierował się przeciw niemu. Kiedy mu się to wreszcie udało, w szpitalu, ucierpiało przy tym paru ludzi, przyznaję. Strach ma pewną moc, owszem. Może rozedrzeć na strzępy, jeśli się nie wie, jak nad nim zapanować. Ale raz przegnany, odchodzi na zawsze. Rozpływa się, już nigdy więcej nie powraca.

Przerwał, by rozejrzeć się po klasie; Jim niemal namacalnie wyczuwał poparcie dla jego słów.

– Te opowieści o różnych strachach łączących się i zabijających ludzi… niech sobie to pani odpuści, czas wrócić do rzeczywistości.

– Powiedziałam wam prawdę – sprzeciwiła się Susan. – Sam powinieneś o tym wiedzieć. Pełno tego we wszelakich prekolumbijskich mitach.

Rafael posłał jej pobłażliwy, ale obraźliwy uśmiech.

– Wyczytała pani to wszystko w książkach o magii Majów, zgadza się?

– Jestem geografem. Muszę poznać kulturę innych ludów, zanim zacznę pytać o plony z hektara i deficyt narodowy.

– Ach, geografem? A pani zdaniem, jako geografa, co się tu dzieje?

– Rafael – skarcił go Jim. – Susan jest naszym gościem. Zdobądźmy się na odrobinę uprzejmości, dobrze?

Susan powiedziała tylko:

– Nie szkodzi. Doskonale wiem, co się tu dzieje. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że dokonuje się tutaj jakaś starożytna zemsta. Wyrównywane są bardzo stare porachunki. I powiedziałabym też, że pan, panie Diaz, znajduje się w samym centrum wydarzeń.

– A w jaki sposób pani do tego doszła? Jestem uzdrowicielem, Susan, to wszystko. Dotykam ludzi, wypowiadam parę słów, nic więcej.

– Ale wiesz, dokąd odchodzą ich lęki, prawda? Wiesz, co się z nimi dzieje? Nie rozpływają się, prawda? Nie znikają?

– Kto wie? – Rafael wzruszył ramionami. – Skoro opuścił już umysł ucznia, nieważne, co się dzieje potem.

– Jeżeli powraca i rozdziera tego ucznia na strzępy, myślę, że powinno to zacząć cię obchodzić, czyż nie?

Sandra uniosła rękę.

– Chcę coś powiedzieć, proszę pana. Odkąd Rafael przegnał moją fobię, czuję się znacznie lepiej. Nie chce mi się wierzyć, żeby pozwolił, by któremuś z nas przytrafiło się coś złego.

– Właśnie – dodała Jane.

– Dobrze… – stwierdził Jim – zakończmy na tym tę dyskusję, zgoda? Nie dowiemy się, co naprawdę przydarzyło się Fynie, dopóki policja nie zakończy dochodzenia, i chciałbym, żebyście pomogli jej na tyle, na ile będziecie mogli.

Rafael podniósł dłoń.

– Susan, nie chciałem pani okazywać braku szacunku. Ale postarajmy się utrzymać wyobraźnię na wodzy, dobrze?

– Cóż, będziemy musieli do tego wrócić – rzekł Jim. – A na razie chciałbym, żebyście dzisiaj wszyscy napisali krótki list kondolencyjny do państwa McFeagh. Postarajcie się im opowiedzieć, co znaczyła dla was Fynie. Spróbujcie napisać taki list, do którego chcieliby wracać w przyszłości, by zapamiętać, jaką osobą naprawdę była.

Charlene zaczęła szlochać. Jim podszedł do niej i objął ją ramieniem.

– Coś ci powiem, Charlene… Fynie jest teraz szczęśliwa, spokojna i cicha, i zadowolona.

Dziewczyna otarła łzy dłonią. __ Skąd pan to wie? – zapytała.

– Usłyszałem to bezpośrednio, Charlene – zerknął na Susan – od kogoś, kto się na tym zna.

Przez cały ranek porucznik Harris wywoływał z klasy Jima jednego ucznia za drugim i wypytywał ich szczegółowo. Prowadzenie normalnych zajęć w sytuacji, kiedy co pięć, dziesięć minut trzeba było robić przerwę, okazało się niemożliwością, więc Jim rozmawiał z nimi o smutku i nagłości śmierci, starając się im pomóc w zaakceptowaniu tego, co stało się z Fynie.

Popłynęło wiele łez, nawet chłopcy nie kryli się z płaczem. Jedynie Rafael siedział obojętny na swym opartym o ścianę krześle. Jim odczytał im parę chwytających za serce fragmentów z pamiętników Walta Whitmana z czasów wojny secesyjnej. „Lekarz mówi, że muszę dziś umrzeć… -napisał w swym pamiętniku jakiś młody oficer. -Ach, tak młodo!".

Czytając myślał nieustannie o informacji na ekranie telewizora Valerie, o buntownikach, którzy poszli do ataku pod Gettysburgiem, i znikomej liczbie tych, co przetrwali szarżę.

– Z przeżytej tragedii nie sposób się otrząsnąć – powiedział. – Można jedynie nauczyć się z nią żyć.

W porze lunchu usiadł wraz z Susan na ławce w cieniu drzew. Wiał lekki wiatr, szeleszcząc liśćmi. Nieopodal siedział Dean Krauss, razem z Charlene i Leslie. Rozmawiali cicho na osobności, z pochylonymi głowami. Dean machinalnie zrywał źdźbła trawy.

Niedopasowani – zauważył Jim.

– Ta trójka?

– Żadne z nich nie jest głupie, a dla mnie zrobiliby wszystko… wszystko. Ale Dean pochodzi z bardzo trudnej rodziny, Lcslie nie ma za grosz wiary w siebie, a Charlene zdaje się myśleć, że jej waga pozbawia ją miana istoty ludzkiej. Parę dni temu pożyczyła mi swój pamiętnik. Chyba chciała w ten sposób pokazać, że jest prawdziwą osobą. Taki list w butelce. Na pomoc, jestem więźniem ciała z nadwagą!

– A jak sobie radzisz z tymi niedopasowanymi?

– Nie robię niczego szczególnego. Traktuję ich jak przeciętnych uczniów, to wszystko. Nie, nieprawda. Traktuję ich jak lepszych od przeciętnych uczniów. Zmuszam ich do czytania tekstów, do których nikt ich jeszcze nie zachęcał. Carl Sandburg, Ogden Nash, Lawrence Ferlinghetti. Potem każę im pisać prace, jakich nikt jeszcze nie kazał im napisać. Ale jestem przy tym surowy. Nie uznaję niepoprawnej gramatyki, a dyktanda mamy trzy razy w tygodniu. Jak się pisze „rzeżucha"? Uczysz geografii… Jak się pisze „Popocatepetl"?

Uśmiech Susan zbladł nieco.

– Popocatepetl – powtórzyła, prawie jakby zapomniała, co to słowo oznacza.

– Może powinnaś dołączyć do mojej klasy na resztę semestru – uśmiechnął się do niej Jim.

– Nie zapominaj, że nie jestem taka jak niegdyś.

– Racja, przepraszam – powiedział, ujmując jej dłoń. – Ale chyba wciąż mnie lubisz, co? Wciąż jeszcze coś czujesz?

Sama nie wiem, co czuję. Może… oddalenie, skoro już pytasz. Czuję się tak, jakby mnie tu nie było.

Jim nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Nie puszczał jej dłoni i wtedy nagle zobaczył, jak dęby po drugiej stronie trawnika szarpią się i przyginają niczym pod uderzeniem gwałtownego podmuchu wiatru. A przecież w miejscu, w którym siedzieli, wyczuwalna była jedynie lekka bryza. Dęby zachwiały się ponownie, obsypując trawę chmurą liści, tak jakby drzewa nieoczekiwanie eksplodowały.

– Coś się dzieje – powiedział Jim wstając.

– Niczego nie widzę – Susan okręciła się w miejscu. – Co?

– Tam, wśród dębów. Coś tam jest.

– Niczego tam nie ma, Jim. To tylko wiatr.

W tej samej wszakże chwili spod drzew wynurzył się cień. Ruszył przez trawnik zadziwiająco elastycznym, nierównym krokiem, niczym cień poważnie okulawionego człowieka. Tyle że był znacznie większy od człowieka. Mimo przygarbionych pleców miałby trudności z wejściem do klasy Jima bez dotykania sufitu. Jim chyba widział ręce, lecz cień był tak ciemny, tak mroczny, że niemożliwe było stwierdzenie, jak naprawdę wygląda. Jim miał wrażenie, że cień ten wchłania raczej, niż odbija światło.

– O mój Boże – przeraził się. – Miałaś rację. To Lęk.

– Gdzie? Co? O czym ty mówisz?

Cień podążał przez trawę ku Leslie, Deanowi i Charlene. Jego ramiona wirowały niczym skrzydła wiatraka, Jim był pewien, że słyszy ostre zgrzyt-zgrzyt uderzających o siebie pazurów.

– Kieruje się wprost na nich! – zawołał. – Dean! Charlene! Leslie! Wstańcie, uciekajcie! Na miłość boską, uciekajcie!

Cała trójka przerwała rozmowę, odwróciła głowy i spojrzała na niego, mrugając ze zdziwieniem.

– Co to jest, Jim? – zapytała Susan. – Powiedz mi! Co widzisz?

Lecz Jim już biegł w dół stoku, wściekle wymachując rękoma.

– Uciekajcie! Wynoście się stąd! Tędy! Natychmiast!

Dean i Leslie podnieśli się z ziemi i podali ręce Charlene, by pomóc jej wstać. Robili to jednak boleśnie wolno, a cień był nie dalej niż na jedną długość sali lekcyjnej, podskakując groteskowo na niekształtnych nogach.

– Ruszajcie! – wrzasnął Jim. – Wynoście się stamtąd i nie zatrzymujcie się!

Charlene wciąż jeszcze w zwolnionym tempie podnosiła się z ziemi. Miała na sobie nowy różowy dres i najwyraźniej nie chciała pobrudzić sobie kolan trawą.

– Szybciej! – ryknął na nią Jim bliski apopleksji.

Dziewczyna na wpół odwróciła się, jakby wyczuwając rozpędzoną istotę za swymi plecami, lecz nie było po niej widać strachu ani paniki, na jej twarzy malowała się jedynie pulchna, różowa beztroska.

Загрузка...