Czwartek, godzina 12.00, 21 marca 1996 roku
– Cześć, jak samopoczucie? – przywitał kolegę Chet, kiedy Jack wszedł do ich wspólnego pokoju i rzucił na biurko kilka teczek.
– Nie mogłoby być lepsze – odpowiedział Jack.
Czwartek był dla Cheta dniem papierkowym. Nie schodził do sali autopsyjnej, lecz siedział przy biurku i wypełniał zaległą dokumentację. Właściwie lekarze patolodzy wykonywali autopsje tylko przez trzy dni w tygodniu. Pozostałe dni wykorzystywali na opracowanie pełnej dokumentacji zbadanych przypadków. Zawsze było mnóstwo dokumentów z wydziału dochodzeniowego, z laboratorium, ze szpitali i od lekarzy rodzinnych, w końcu z policji. Do tego lekarze musieli przeglądać preparaty mikroskopowe przygotowywane do każdego przypadku przez laboratorium histologiczne.
Jack usiadł i odepchnął na bok część papierów od dawna zalegających biurko, żeby zrobić nieco miejsca do pracy.
– Dobrze się czułeś rano? – zapytał Chet.
– Troszkę mnie trzęsło – przyznał Jack. Wydobył aparat telefoniczny spod sterty raportów laboratoryjnych i otworzył pierwszą z przyniesionych przed chwilą teczek. Zaczął przeglądać jej zawartość. – A ty?
– Świetnie. No aleja przywykłem do odrobiny wina i czegoś tam jeszcze. A poza tym wspomnienie tych kurczaczków pomaga, szczególnie Colleen. Wieczór jest aktualny, co?
– Chciałem o tym porozmawiać.
– Obiecałeś – przypomniał Chet.
– Właściwie to nie obiecałem – uznał Jack.
– No co ty – prosząco zaczął Chet. – Nie załamuj mnie. Będą czekały na nas. Mogą sobie pójść, jak pokażę się sam.
Jack wnikliwie przyjrzał się koledze zza biurka.
– Nie rób mi tego. Proszę! – nalegał Chet.
– Niech tam, w porządku – zgodził się niechętnie Jack. – Tylko ten raz. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, do czego mnie potrzebujesz. Sam doskonale dajesz sobie radę.
– Dzięki, chłopie. Jestem twoim dłużnikiem.
Jack znalazł kartę identyfikacyjną z numerami telefonów do Maurice'a Harda, męża Susanne. Były dwa, do biura i domowy. Zadzwonił do domu.
– Do kogo dzwonisz?
– Jesteś wścibskim sukinsynem – zażartował Jack.
– Muszę cię kontrolować, żebyś przypadkiem sam się nie wyrzucił z roboty.
– Dzwonię do męża kolejnej ofiary naszej dziwnej infekcji. Właśnie wykonałem badania i jestem w kropce. Z klinicznego punktu widzenia wygląda na dżumę, ale nie wierzę, że to dżuma.
Słuchawkę podniosła gosposia. Poproszona o przywołanie pana Harda, poinformowała, że Hard jest w pracy. Jack zadzwonił pod drugi numer. Tym razem odebrała sekretarka. Wyjaśnił, kim jest, i połączyła go.
– Jestem zaskoczony – powiedział do Cheta, zasłaniając dłonią słuchawkę. – Facetowi dopiero co zmarła żona, a on siedzi w biurze. To jest możliwe tylko w Ameryce!
Maurice Hard w końcu się zgłosił. Głos miał napięty. Bez wątpienia ten człowiek znajdował się w głębokim stresie. Jack uważał, że mógłby powiedzieć coś o swych uczuciach, o tym, jak mu przykro, czy coś podobnego, lecz coś go powstrzymało. Zamiast tego jeszcze raz się przedstawił, wyjaśnił, kim jest i po co dzwoni.
– Czy nie powinienem przedtem porozumieć się ze swoim prawnikiem? – zapytał Maurice.
– Prawnikiem? A dlaczego z prawnikiem?
– Rodzina mojej żony snuje dziwaczne przypuszczenia. Uważają, że miałem coś wspólnego ze śmiercią żony. Są szaleni. Bogaci, ale kompletnie szaleni. Mieliśmy z Susanne lepsze i gorsze dni, ale nigdy nie skrzywdzilibyśmy się nawzajem w żaden sposób.
– Czy nie wiedzą, że pańska żona zmarła na śmiertelną chorobę, którą się zaraziła w szpitalu? – zapytał zaskoczony przebiegiem rozmowy Jack.
– Starałem się im to wyjaśnić.
– Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Nie do mnie należy udzielanie panu rady w sprawie prawnego zabezpieczenia.
– A niech tam, niech pan zadaje te swoje pytania – zgodził się Maurice Hard. – Nie wydaje mi się, żeby to miało sprawiać jakąś różnicę. Ale proszę pozwolić, że ja pierwszy o coś pana zapytam. Czy to była dżuma?
– To jeszcze nie jest przesądzone. Obiecuję, że jak tylko się upewnimy, przedzwonię do pana.
– Byłbym bardzo zobowiązany. No więc, co chciałby pan wiedzieć?
– Wiem, że ma pan psa. Czy jest zdrowy?
– Jak na siedemnastoletniego psa to jest zdrowy.
– Proponowałbym panu, aby zabrał go pan do weterynarza i kazał zbadać, wyjaśniając, że pańska żona zmarła na bardzo groźną chorobę zakaźną. Chciałbym mieć pewność, że cokolwiek to jest, pies nie jest nosicielem.
– A mogłoby tak być? – zapytał zaniepokojony Maurice.
– Możliwość jest niewielka, ale istnieje – odpowiedział Jack.
– Dlaczego nie powiedzieli mi o tym w szpitalu? – zapytał Maurice Hard.
– Na to nie umiem panu odpowiedzieć. Jednak przypuszczam, że wspomnieli, iż powinien pan brać antybiotyki?
– Tak, już zacząłem. Ale ta sprawa z psem wytrąciła mnie z równowagi. Powinni powiedzieć.
– Jest jeszcze sprawa podróżowania – powiedział Jack. – Jak zostałem poinformowany, pańska żona nie odbywała ostatnio żadnych podróży, prawda?
– Owszem – przytaknął Maurice. – Źle się czuła w ciąży, głównie z powodu chorego kręgosłupa. Nie wyjeżdżaliśmy nigdzie z wyjątkiem wycieczki do naszego domku w Connecticut.
– Kiedy byliście tam państwo ostatni raz?
– Jakieś półtora tygodnia temu. Lubiła tam przebywać.
– To wiejska posiadłość?
– Siedemdziesiąt akrów pól i las – wyjaśnił z dumą Maurice. – Piękny zakątek. Mamy nawet własny staw.
– Czy pańska żona wychodziła na spacery do lasu?
– Codziennie. To była jej największa przyjemność. Uwielbiała karmić sarny i króliki.
– Czy dużo tam królików?
– Wie pan, jak to jest z królikami. Za każdym razem, kiedy zjawialiśmy się na wsi, było ich więcej. Prawdę powiedziawszy, to prawdziwe utrapienie. Wiosną i latem zżerają wszystkie kwiaty.
– Czy macie jakieś kłopoty ze szczurami?
– O niczym takim nie wiem. Sądzi pan, że to wszystko może być ważne?
– Nie wiemy – przyznał Jack. – Co może pan powiedzieć o swoim gościu z Indii?
– O panu Svinashanie? To mój wspólnik w interesach. Przyjechał z Bombaju. Mieszkał u nas mniej więcej przez tydzień.
– Hmmm – zamyślił się Jack. Przypomniała mu się epidemia dżumy w Bombaju z 1994 roku. – I o ile panu wiadomo, jest zdrowy i ma się dobrze?
– O ile wiem, tak.
– Może zadzwoniłby pan do niego – zasugerował Jack. – Jeżeli okaże się, że jest chory, proszę mnie powiadomić.
– Oczywiście – zapewnił Maurice. – Nie sądzi chyba pan, że mógłby być w to wmieszany. Odwiedził nas trzy tygodnie temu.
– Ta informacja uszła mojej uwagi. Czy żona lub pan znaliście Donalda Nodelmana?
– A kto to jest?
– Pierwsza ofiara epidemii. Był pacjentem w Manhattan General. Ciekawi mnie, czy pańska żona mogła go odwiedzić w szpitalu. Leżał na tym samym piętrze.
– Na oddziale położniczym? – zapytał zaskoczony Maurice.
– Nie, na wewnętrznym. Leżał z powodu cukrzycy.
– Gdzie mieszkał?
– W Bronx.
– Wątpię – odparł Maurice. – Nie znamy nikogo z tej dzielnicy.
– Jeszcze jedno pytanie. Czy pańska żona odwiedzała szpital w tygodniu poprzedzającym poród?
– Nienawidziła szpitali – oświadczył Hard. – Szczęśliwie udało mi się ją tam zawieźć, gdy zaczęła rodzić.
Jack podziękował Maurice'owi Hardowi i odłożył słuchawkę.
– A teraz do kogo? – zapytał Chet, widząc Jacka wystukującego kolejny numer.
– Do męża pierwszej kobiety, którą dzisiaj badałem. Przynajmniej w tym wypadku mamy pewność, że to była dżuma.
– Dlaczego nie zostawisz tych telefonów asystentom z dochodzeniówki?
– Bo nie potrafię im powiedzieć, o co mają pytać. Nie wiem, czego szukam. Działam po omacku. Mam przeczucie, że przeoczyliśmy jakąś drobną informację. Poza tym jestem zwyczajnie ciekawy. Im bardziej myślę o przypadku dżumy w marcu w Nowym Jorku, tym bardziej zdaje mi się niemożliwy.
Pan Harry Mueller w niczym nie przypominał Maurice'a Harda. Strata kompletnie go załamała i pomimo deklarowanej gotowości do współpracy ledwo można było coś z niego wydusić. Nie chcąc go dodatkowo zasmucać, Jack postanowił szybko zakończyć rozmowę. Po uzyskaniu potwierdzenia, że w grę nie wchodzą domowe zwierzęta, podróże i goście z zagranicy, zapytał, podobnie jak Maurice'a Harda, o znajomość z Donaldem Nodelmanem.
– Jestem pewny, że moja żona nie znała tego osobnika -odparł Harry. – I w ogóle rzadko spotykała pacjentów, szczególnie chorych.
– Czy pańska żona od dawna pracowała w centrali zaopatrzenia szpitala?
– Od dwudziestu jeden lat.
– Czy kiedykolwiek zachorowała na chorobę, którą mogła się zarazić w szpitalu? A może podejrzewała, że zaraziła się czymś w pracy?
– Może wtedy, kiedy jedna z jej koleżanek przeziębiła się. Ale nic ponadto.
– Dziękuję, panie Mueller. Był pan wielce pomocny.
– Katherine życzyłaby sobie, żebym panu pomógł. Była dobrym człowiekiem.
Jack odłożył słuchawkę, ale nadal bębnił po niej palcami. Był wyraźnie poruszony.
– Nikt, łącznie ze mną, nie ma zielonego pojęcia, co się tu dzieje – powiedział.
– Prawda – zgodził się Chet. – Ale to nie twoje zmartwienie. Kawaleria już przybyła. Słyszałem, że był u nas rano na wizytacji miejski epidemiolog.
– Rzeczywiście, był tu – potwierdził Jack. – Zwykła desperacja. Ten mały palant nie ma mglistego pojęcia, co się dzieje. Gdyby nie przysłali kogoś z Centrum Kontroli Chorób z Atlanty, nic by się nie wydarzyło. W końcu ktoś tropi szczury i szuka siedliska choroby.
Nagle Jack zerwał się z krzesła i wziął kurtkę.
– Oho – odezwał się Chet. – Dlaczego wyczuwam kłopoty? Dokąd się wybierasz?
– Wracam do Manhattan General – oznajmił Jack. – Mój siódmy zmysł podpowiada mi, że brakująca informacja znajduje się tam i, na Boga, znajdę ją.
– A co z Binghamem? – zapytał wystraszony Chet.
– Kryj mnie. Jeśli spóźnię się na odprawę, powiedz… – Jack zastanowił się nad odpowiednim usprawiedliwieniem, lecz nic nie przyszło mu do głowy. – No, wymyśl coś – powiedział w końcu. – Nie zabawię długo. Będę przed nasiadówką. Jeżeli będą telefony, to powiedz, że jestem w kibelku.
Ignorując prośby o przemyślenie zamiaru, Jack wyszedł. Wsiadł na rower i pojechał do szpitala. Na miejscu był po piętnastu minutach. Rower przymocował do tego samego znaku co poprzednio.
Najpierw wsiadł do windy i jadąc na szóste piętro, dokładnie ją zbadał. Po dojechaniu na miejsce sprawdził, że oba oddziały, ginekologiczno-położniczy i internistyczny, były od siebie oddzielone i nie łączyły ich ani wspólna świetlica, ani toalety. Zauważył także, że system wentylacyjny został tak zaprojektowany, aby powietrze z jednego oddziału nie mogło przedostawać się do drugiego.
Pchnął drzwi i wszedł na oddział ginekologiczno-położniczy. Skierował się prosto do informacji.
– Przepraszam – zagadnął do pielęgniarza pełniącego dyżur. – Czy ktoś z personelu tego oddziału pracuje również na internie po przeciwnej stronie?
– O ile mi wiadomo, to nie – odpowiedział młody mężczyzna. Wyglądał na piętnastolatka, który nie musi się jeszcze golić. – Nie licząc oczywiście sprzątaczek. No ale one pracują w całym szpitalu.
– Znakomicie – ucieszył się Jack. Nie pomyślał dotąd o sprzątaczkach. Warto było się nad tym zastanowić. Następnie zapytał o numer pokoju zajmowanego przez Susanne Hard.
– Czy mogę zapytać o pańskie upoważnienie – poprosił młodzieniec. Zauważył dopiero teraz, że Jack nie nosi szpitalnej karty identyfikacyjnej. Wszystkie szpitale wymagają od swoich pracowników noszenia identyfikatorów, często się jednak zdarza, że część personelu nie stosuje się do zarządzenia.
Jack wyjął swoją legitymację służbową i błysnął odznaką. Osiągnął spodziewany efekt. Dowiedział się, że pani Hard zajmowała pokój numer 742.
Jack ruszył w stronę tego pokoju, ale pielęgniarz zawołał za nim, że pomieszczenie jest poddawane kwarantannie i chwilowo zapieczętowane.
Nie spodziewając się, aby obejrzenie pokoju naprawdę mogło coś dać, Jack cofnął się i zjechał windą na drugie piętro. Tutaj mieściły się sale operacyjne i pooperacyjne, oddział intensywnej opieki medycznej i centrala zaopatrzenia szpitala. Panował tu ożywiony ruch, kręciło się wielu pacjentów z całego szpitala.
Jack pchnął wahadłowe drzwi i wszedł do działu zaopatrzenia. Niemal tuż za progiem zatrzymał go odpychająco wyglądający kontuar. Tuż za nim rozciągał się niezmierzony labirynt regałów sięgających sufitu. Na półkach ułożone było rozmaite wyposażenie niezbędne do funkcjonowania każdego dużego szpitala. Między regałami krzątała się grupa osób ubranych w białe kitle i nakrycia głowy przypominające czepki pływackie. Gdzieś z zaplecza dochodziły dźwięki radia.
Po kilku minutach został dostrzeżony przez krzepką, pełną wigoru kobietę. Podeszła i zapytała, w czym może pomóc. Na plakietce przypiętej do jej fartucha przeczytał: "Gladys Zarelli, kierownik".
– Chciałbym zapytać o Katherine Mueller – wyjaśnił Jack.
– Niech ją Bóg ma w opiece – odpowiedziała Gladys, żegnając się. – Co za straszna historia.
Jack przedstawił się i pokazał odznakę, a następnie zapytał, czy ona i jej współpracownicy nie są zaniepokojeni faktem, że Katherine zmarła na zakaźną chorobę.
– Oczywiście, że jesteśmy zaniepokojeni – przyznała Gladys. – Któż by nie był. Pracujemy w bezpośrednim kontakcie ze sobą. Ale cóż można poradzić? W końcu cały szpital jest zaniepokojony. Dali nam wszystkim antybiotyki i, dzięki Bogu, nikt nie choruje.
– Czy coś podobnego zdarzyło się kiedykolwiek wcześniej? Myślę o tym, że dzień przed Katherine umarł na dżumę pacjent, a to sugeruje, że jest wielce prawdopodobne, iż Katherine zaraziła się w szpitalu. Nie zamierzam pani straszyć, to są jednak fakty.
– Wszyscy zostaliśmy o tym powiadomieni. Nie, nic podobnego sobie nie przypominam. Wyobrażam sobie, że mogło to przytrafić się pielęgniarkom, ale tu, w dziale zaopatrzenia?
– Czy pani pracownicy mają jakiś kontakt z pacjentami?
– Raczej nie – stwierdziła Gladys. – Zdarza się czasami, że musimy udać się na oddział, jednak nigdy nie spotykamy się z pacjentami.
– Co Katherine robiła w tygodniu poprzedzającym jej śmierć?
– Muszę to sprawdzić. – Poprosiła Jacka, aby z nią poszedł. Wprowadziła go do małego pokoju bez okien i otworzyła wielki, oprawiony w płótno rejestr przydziału obowiązków pracowniczych. – Pracownicy nie mają stałych, ściśle przydzielonych zadań – wyjaśniła. Wiodła palcem po kolejnych nazwiskach. – Wszyscy możemy robić to, co w danym momencie jest niezbędne. Jednak niektórym ze starszych pracowników przydzielam zadania bardziej odpowiedzialne. – Palec zatrzymał się, po czym przejechał wzdłuż strony. – Tak, Katherine zajęta była przy zaopatrywaniu oddziałów.
– Co to oznacza?
– Dostarczała na poszczególne oddziały wszystko, co było potrzebne, z wyjątkiem leków i tym podobnych rzeczy. W to zaopatruje dział farmakologii – wyjaśniła Jackowi.
– A więc na przykład wyposażenie potrzebne w pokojach dla pacjentów, tak?
– Oczywiście, w salach chorych, w pokojach pielęgniarek, wszędzie. My właśnie tym się zajmujemy. Bez nas szpital stanąłby w ciągu dwudziestu czterech godzin.
– Proszę mi powiedzieć, co na przykład dostarczacie do pokoi pacjentów – poprosił Jack.
– Mogę wymienić wszystko – odpowiedziała z lekką nutką irytacji w głosie. – Podsuwacze, termometry, nawilżacze, poduszki, dzbanki, mydło. Wszystko.
– Czy Katherine w ostatnim tygodniu dostarczała coś na szóste piętro? Ma pani może taki wykaz?
– Nie – odparła Gladys. – Nie przechowujemy podobnych informacji. Mogę jednak wydrukować wykaz wyposażenia, którym dysponujemy. Takie rzeczy znajdują się w komputerze.
– Wezmę wszystko, co może mi pani zaofiarować.
– Będzie tego sporo – ostrzegła Gladys, uruchamiając swój terminal komputerowy. – Chce pan oddział położniczo-ginekologiczny, chorób wewnętrznych czy oba?
– Wewnętrzny.
Gladys skinęła, uderzyła w kilka klawiszy i po kilku sekundach drukarka z szumem zaczęła pracę. Po paru minutach wręczyła Jackowi spory plik papierów. Rzucił na nie okiem. Rzeczywiście, jak Gladys uprzedzała, było tu wszystko, od nawilżaczy aż po papier toaletowy. Długość wykazu nakazała Jackowi poczuć respekt wobec pracy działu zaopatrzenia szpitala. Po wyjściu z działu centralnego zaopatrzenia udał się do laboratorium. Nie odniósł na razie wrażenia, że posunął się w swoich badaniach, nie zamierzał się jednak poddawać. Przekonanie, że gdzieś niedaleko jest brakująca informacja, nie dawało mu spokoju. Nie wiedział jeszcze tylko, gdzie ją można znaleźć.
Tę samą recepcjonistkę, której pokazał legitymację przy pierwszej wizycie w szpitalu, teraz zapytał o drogę do laboratorium mikrobiologicznego. Od razu wyjaśniła mu, jak tam trafić.
Nie zatrzymywany przez nikogo przeszedł przez laboratorium. Spore wrażenie zrobił na nim widok mnóstwa skomplikowanych urządzeń pracujących bez dozoru. Przypomniało mu się narzekanie kierownika laboratorium na redukcje dotyczące aż dwudziestu procent pracowników.
Nancy Wiggens zastał przy badaniu jakichś bakterii.
– Cześć – przywitał się. – Pamiętasz mnie?
Nancy spojrzała na gościa i wróciła do przerwanej pracy.
– Oczywiście.
– Zrobiliście świetną robotę przy zdiagnozowaniu dżumy w drugim przypadku – pochwalił.
– To nietrudne, jeśli się wie, czego szukać – przyznała. – Ale przy trzecim przypadku już nie poszło nam tak dobrze.
– Właśnie o tym przyszedłem porozmawiać. Jak wyglądało zabarwienie?
– Nie robiłam tego. Zajmowała się tym Beth Holderness. Chcesz z nią porozmawiać?
– Chciałbym.
Nancy odłożyła narzędzia i zniknęła. Jack skorzystał z okazji i rozejrzał się po laboratorium mikrobiologicznym. Był pod wrażeniem. W większości laboratoriów, szczególnie mikrobiologicznych, panował niezmienny bałagan. To jednak bez wątpienia było doskonale kierowane. Każda rzecz, krystalicznie czysta, znajdowała się na swoim miejscu. Robiło wrażenie, iż pracują w nim kompetentni ludzie.
– Cześć, jestem Beth.
Jack odwrócił się i ujrzał przed sobą uśmiechniętą, dwudziestokilkuletnią kobietę. Bił od niej zapał typowy dla cheerleader, wręcz zaraźliwy. Włosy z trwałą ondulacją sterczały jak naelektryzowane.
Jack przedstawił się i natychmiast został oczarowany naturalną swobodą, z którą Beth prowadziła rozmowę. Była jedną z najbardziej przyjacielsko usposobionych kobiet, jakie spotkał w życiu.
– Z pewnością nie przyszedłeś tu pogadać – powiedziała Beth. – Słyszałam, że interesujesz się badaniami dotyczącymi Susanne Hard. Chodź. Czekają na ciebie.
Beth dosłownie złapała Jacka za rękaw i pociągnęła za sobą do swojego stanowiska. Pod mikroskopem znajdowała się próbka tkanki Susanne. Wszystko było przygotowane do pracy.
– Usiądź tutaj – powiedziała, sadzając Jacka na swoim krzesełku. – Jak? Dobra wysokość?
– Doskonale – zapewnił ją Jack. Pochylił się nieco do przodu i spojrzał w okular. Przez chwilę przyzwyczajał wzrok. Kiedy już się zaadaptował, ujrzał pole wypełnione zabarwionymi na czerwono bakteriami.
– Proszę zauważyć, jak są polimorficzne – usłyszał męski głos.
Jack uniósł wzrok. Richard, szef działu technicznego, zjawił się znienacka i stał tak blisko Jacka, że niemal go dotykał.
– Nie zamierzałem kłopotać wszystkich moją osobą – rzekł do Richarda.
– Nie sprawia pan kłopotu. Tak naprawdę sam interesuję się tym przypadkiem. Ciągle nie mamy diagnozy. Nic się nie pokazuje, a jak się domyślam, wie pan już, że testy na dżumę są negatywne.
– Słyszałem. – Znowu schylił się nad mikroskopem i jeszcze raz przyjrzał się bakteriom. – Nie myślę, aby chciał pan usłyszeć moją opinię. Nie jestem w tym takim ekspertem jak pan.
– Ale widzi pan polimorfizm? – zapytał Richard.
– Tak sądzę. To całkiem małe bakterie. Niektóre wyglądają na kuliste albo może są ustawione pionowo?
– Myślę, że widzi je pan takie, jakie są – odparł Richard. – Więcej tu polimorfizmu niż w wypadku dżumy. Dlatego właśnie Beth i ja wątpiliśmy, czy to dżuma. Oczywiście do momentu zrobienia testu fluorescencyjnego nie mieliśmy pewności.
Jack oderwał się od mikroskopu.
– Jeżeli to nie dżuma, to co to jest waszym zdaniem?
Richard zaśmiał się słabo i z zakłopotaniem.
– Nie wiem.
Jack spojrzał na Beth.
– A ty? Zaryzykuj. Beth pokręciła głową.
– Nie, skoro i Richard nie ryzykuje – odpowiedziała dyplomatycznie.
– Czy nikt nie zaryzykuje? Zgadujcie. Richard zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie nadaję się do tego. Ile razy zgaduję, tyle razy się mylę.
– Nie pomyliłeś się w sprawie dżumy – przypomniał mu Jack.
– To tylko szczęście – odpowiedział Richard i lekko się zarumienił.
– Co tu się dzieje? – dobiegł ich zirytowany, podniesiony głos.
Jack obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Tuż za Beth stał kierownik laboratorium Martin Cheveau. Stał na rozstawionych nogach, ręce miał oparte na biodrach, a jego wąs poruszał się nerwowo. Za nim stała doktor Mary Zimmerman, a za nią Charles Kelley.
Jack wstał z krzesła. Laboranci odsunęli się na bok. Atmosfera stała się napięta. Kierownik laboratorium wyglądał na szczerze rozgniewanego.
– Jest pan tu z oficjalną wizytą? – zapytał Jacka. – Bo jeżeli tak, to ciekaw jestem, dlaczego nie zastosował się pan do powszechnie panujących obyczajów i nie przyszedł do mojego biura, zamiast tu węszyć? Mamy w szpitalu kryzysową sytuację, a laboratorium jest w centrum sprawy. Nie ścierpię czyjegokolwiek wtrącania się.
– Ho, ho! – zawołał Jack. – Spokojnie. – Nie spodziewał się podobnego wybuchu, szczególnie po Martinie, który poprzedniego dnia był tak gościnny.
– Żadne "spokojnie" – warknął Martin. – Co pan tu, do cholery, robisz?
– Wykonuję swoją pracę, prowadzę dochodzenie w sprawie śmierci Katherine Mueller i Susanne Hard. Nie wydaje mi się, żebym przeszkadzał. Właściwie to mogę powiedzieć, że jak dotąd byłem dyskretny.
– Szuka pan czegoś konkretnego w moim laboratorium? -zapytał Martin.
– Omawiałem sprawę badania bakterii z pańskim niezwykle uzdolnionym personelem – odpowiedział Jack.
– Pańskie uprawnienia pozwalają jedynie na opisanie przypadku i przyczyny śmierci – wtrąciła się doktor Zimmerman, wysuwając się przed Martina. – A to już pan zrobił.
– Nie całkiem – poprawił ją Jack. – Nie postawiliśmy jeszcze diagnozy w przypadku Susanne Hard.
W odpowiedzi dostrzegł zwężające się złowrogo oczy doktor Zimmerman. Nie miała maski ochronnej, więc Jack mógł się przekonać, jak surowy wyraz miała jej twarz. Podkreślały go zwłaszcza wąskie, zacięte usta.
– Nie postawił pan szczegółowej diagnozy w przypadku Susanne Hard. Jednak postawił pan diagnozę ogólną, wykrywając fatalną infekcję. W tych warunkach sądzę, że to podobna sprawa.
– Określenie "podobna" nigdy nie było celem moich medycznych ambicji – zauważył sarkastycznie Jack.
– Ani moich – odparowała Mary Zimmerman. – Również nie dla Centrum Kontroli Chorób ani Miejskiej Rady Zdrowia, które aktywnie zajęły się wyjaśnieniem niefortunnych zdarzeń. Szczerze powiedziawszy, pańska obecność tylko utrudnia nam pracę.
– I jest pani pewna, że nie potrzebujecie pomocy? – Nie potrafił ukryć kpiącego tonu.
– Powiem, że pańska obecność to coś więcej niż tylko utrudnianie pracy – wtrącił się Kelley. – Jesteś pan zwykłym oszczercą. Będzie pan musiał porozmawiać z naszymi prawnikami.
– Och la, la! – odpowiedział Jack, unosząc ręce w geście obrony przed nagłym i niespodziewanym atakiem. – Utrudnia pracę, to jeszcze mogę zrozumieć. Oszczerca brzmi natomiast śmiesznie.
– Nie z mojego punktu widzenia – stwierdził Kelley. – Kierowniczka działu zaopatrzenia poinformowała mnie, że powiedział pan, iż Katherine Mueller zaraziła się chorobą w pracy.
– A to nie zostało udowodnione – dodała doktor Zimmerman.
– Wypowiadanie nie sprawdzonych poglądów jest oszczerstwem wobec instytucji i obniża jej reputację – podniesionym głosem wyrzucił z siebie Kelley.
– I może mieć negatywny wpływ na poziom notowań na giełdzie – dodał od siebie Jack.
– I to także – zgodził się Kelley.
– Kłopot w tym, że nie powiedziałem, iż pani Mueller zaraziła się w pracy. Powiedziałem, że mogła się zarazić w pracy, a to wielka różnica.
– Pani Zarelli powiedziała, iż potraktował pan tę możliwość jako fakt – zauważył Kelley.
– Powiedziałem: "takie są fakty", mówiąc o możliwości. Ale dajmy spokój, łapiemy się za słówka. Tak naprawdę przyjęliście postawę nadmiernie nieufną. To wzbudziło moje zainteresowanie historią szpitala i infekcjami szpitalnymi, które zdarzały się tu w przeszłości. Co możecie o tym powiedzieć?
Kelley spurpurowiał i wybuchnął. Jack na wszelki wypadek cofnął się o krok.
– Nasze doświadczenia z chorobami szpitalnymi to nie pański interes.
– Ależ to coś, od czego należy zacząć – stwierdził Jack. – No, ale zostawię to na następny raz. Było mi miło znowu państwa widzieć. Do zobaczenia.
Jack przepchnął się przez mały tłumek i pomaszerował przed siebie. Usłyszał za sobą nagły ruch i schylił się w uniku, spodziewając się nadlatującej zlewki albo jakiegoś innego poręcznego przedmiotu z laboratoryjnego wyposażenia. Ale doszedł do drzwi i nic się nie stało. Przed szpitalem odwiązał rower i skierował się na południe.
Klucząc między pojazdami w ulicznych korkach, nie mógł się nadziwić przebiegowi dopiero co zakończonej wizyty w Manhattan General. Najbardziej zniechęcająca była nadwrażliwość ludzi, z którymi się spotkał. Nawet Martin, tak przyjacielsko usposobiony za pierwszym razem, teraz atakował Jacka jak wroga. Co oni wszyscy ukrywali? I dlaczego ukrywali to przed nim?
Nie wiedział, kto zaalarmował górę o jego pobycie w szpitalu, ale z łatwością domyślał się, kto zawiadomi Binghama. Nie łudził się, że Kelley nie wykorzysta kolejnej okazji do zaprotestowania.
Nie rozczarował się. Gdy tylko zjawił się w biurze, pracujący na dole ochroniarz zatrzymał go.
– Kazano mi przekazać panu, że natychmiast po powrocie ma się pan zgłosić do szefa – poinformował Jacka. – Doktor Washington osobiście kazał mi to zrobić.
Zabezpieczając rower, zastanawiał się, co powinien powiedzieć Binghamowi. Nic nie przychodziło mu do głowy.
Jadąc windą na górę, zdecydował, że skoro nie potrafi wymyślić niczego na swoją obronę, to zaatakuje. Kiedy stanął przed biurkiem panny Sanford, ciągle jeszcze obmyślał taktykę działania.
– Ma pan wejść bez czekania – powiedziała, jak zwykle nie odrywając się od pracy.
Jack przeszedł obok jej biurka i wszedł do gabinetu Binghama. Od razu spostrzegł, że szef nie jest sam. Potężne cielsko Calvina wierciło się w pobliżu oszklonej biblioteki.
– Szefie, mamy problem – powiedział poważnie Jack. Podszedł prosto do jego biurka i dla podkreślenia powagi sytuacji uderzył w nie dłonią. – Ciągle nie mamy diagnozy w sprawie tej Hard, a musimy ją mieć tak szybko, jak to tylko możliwe. Jeżeli nie uda nam się ustalić, co to za choroba, zbłaźnimy się, szczególnie że prasa cały czas węszy i pisze o dżumie. Nawet pojechałem do tego Manhattan General, żeby przyjrzeć się bakteriom. Niestety, nie pomogło.
Bingham pilnie przyglądał się Jackowi swymi kaprawymi oczkami. Miał zamiar natrzeć mu uszu, teraz jednak wahał się. Zamiast coś powiedzieć, zdjął druciane okulary i przecierał je, ważąc słowa Jacka. Spojrzał także na Calvina. Ten w odpowiedzi podszedł do biurka. Jego Jack nie oszukał.
– O czym pan, do diabła, mówi? – zapytał ostro.
– O Susanne Hard – odpowiedział Jack. – Pamięta pan. Przypadek, w związku z którym pan i ja założyliśmy się o dwadzieścia dolarów.
– Zakład? – zapytał Bingham. – Czyżbyśmy się stawali jaskinią hazardu?
– Niezupełnie, szefie – odparł Calvin. – To jedynie taki sposób dosadnego wyrażenia swojego zdania. Normalnie to się nie zdarza.
– Mam nadzieję, że nie – sapnął Bingham. – Nie życzę sobie tu żadnych zakładów, a zwłaszcza w sprawach dotyczących diagnozowania. Nie chciałbym o czymś podobnym przeczytać w gazetach. Nasi wrogowie mają dziś dobry dzień na polowanie.
– Wracając do Susanne Hard – wtrącił Jack. – Nie bardzo wiem, co dalej robić. Miałem nadzieję, że w bezpośredniej rozmowie z laborantami w szpitalu coś uzyskam, jakąś wskazówkę, ale niestety nic takiego się nie stało. Jak pan myśli, co powinienem teraz zrobić? – Jack chciał, aby rozmowa zeszła z niebezpiecznego tematu hazardu w pracy. To mogło odwrócić uwagę Binghama, ale później miałby piekło z Calvinem.
– Jestem w małym kłopocie – zaczął Bingham. – Nie dalej jak wczoraj kazałem panu pozostać na miejscu i zająć się wyznaczonymi sprawami. Szczególnie mocno podkreślałem, żebyś się pan, do cholery, nie zbliżał do Manhattan General. – Nastrój Binghama zmienił się na gorsze.
– Gdybym chciał załatwiać sprawy osobiste – zauważył Jack. – Ale to nie o to chodziło. Pojechałem zawodowo.
– No to jak udało się panu znowu wyprowadzić z równowagi ich szefa? Znowu dzwonił do cholernego biura burmistrza ze skargą na nas. Burmistrz chce wiedzieć, czy pan czasami nie cierpi na jakieś zaburzenia albo czy to może ja cierpię na jakąś umysłową dolegliwość, zatrudniając pana.
– Mam nadzieję, że zapewnił go pan, iż obaj jesteśmy całkiem normalni – powiedział Jack.
– Niech pan na domiar wszystkiego nie będzie impertynencki.
– Jeżeli mam być zupełnie szczery – wyznał Jack – to powiem, że nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego pan Kelley tak się rozzłościł. Może presja tego przypadku z dżumą tak podziałała na pracowników jego szpitala, gdyż wszyscy zachowywali się agresywnie.
– A więc teraz wszyscy zachowują się wobec pana agresywnie – zauważył Bingham.
– No, nie wszyscy – zaprzeczył Jack. – Ale tam dzieje się coś dziwnego i tego akurat jestem pewien.
Bingham spojrzał na Calvina, który wzruszył ramionami i znacząco spojrzał na sufit. Nie rozumiał, o czym mówi Jack. Bingham znów popatrzył na Jacka.
– Niech pan posłucha – zwrócił się do niego. – Nie chcę pana wyrzucać, więc niech mnie pan nie wnerwia. Jest pan bystry. Ma pan przed sobą przyszłość. Ale ostrzegam pana, jeżeli rozmyślnie będzie pan nieposłuszny i nadal będzie nas narażał wobec władz miejskich na niepotrzebne uwagi, nie zawaham się ani przez moment. Czy pan zrozumiał?
– Doskonale – potwierdził Jack.
– Świetnie – powiedział Bingham. – Proszę teraz wracać do pracy, spotkamy się później na konferencji.
Jack natychmiast posłuchał rady i zniknął.
Przez chwilę Bingham i Calvin milczeli zatopieni we własnych myślach.
– Dziwny gość – stwierdził Bingham. – Nie potrafię go rozszyfrować.
– Ani ja – przyznał Calvin. – Jego niezaprzeczalną zaletą jest bystrość i ochota do ciężkiej pracy. Jest bardzo zaangażowany. Ile razy ma dyżur przy autopsjach, zawsze jest pierwszy w sali.
– Wiem i dlatego nie mogę go od razu wylać. Skąd u niego tyle zuchwalstwa? Przecież musi wiedzieć, że to źle nastraja ludzi, a nie wydaje się, żeby go to zniechęcało. Jest lekkomyślny, sam się unicestwia, do czego wczoraj wręcz się przyznał. Dlaczego?
– Nie wiem. Czasami mam wrażenie, że to złość. Ale na co? Nie mam pojęcia. Kilka razy próbowałem z nim porozmawiać na towarzyskiej stopie, ale to równie bezskuteczne jak wyciskanie wody z kamienia.