Wtorek, godzina 7.30, 26 marca 1996 roku
Pierwsze, co zrobił po przebudzeniu, to zadzwonił do Beth Holderness. Ciągle nie odpowiadała. Starał się być optymistą, pocieszał się, że na pewno jest u przyjaciół, jednak wobec wszystkiego, co zaszło, niemożność skontaktowania się z nią stawała się coraz bardziej denerwująca.
Nie kupił jeszcze roweru, więc musiał znów skorzystać z metra. Ale nie był sam. Przez cały czas towarzyszył mu młody chłopak, członek lokalnego gangu. Na imię miał Slam, zapewne z szacunku dla niezwykłej umiejętności wsadzania piłki do kosza [4]. Co prawda był wzrostu Jacka, ale w wyskoku sięgał wyżej co najmniej o trzydzieści centymetrów.
Nie rozmawiali ze sobą podczas jazdy metrem. Siedzieli naprzeciwko siebie i choć Slam nie unikał kontaktu wzrokowego, wyraz jego twarzy nie zmieniał się – wyrażał kompletną obojętność. Jak większość amerykańskich Murzynów ubrany był w za duże ciuchy. Bluza przypominała namiot; Jack wolał sobie nie wyobrażać, co mogło być pod nim ukryte. Nie sądził, aby Warren wysłał swego młodego kolegę do ochrony bez odpowiedniego na podobną okazję uzbrojenia.
Gdy Jack przeszedł Pierwszą Avenue i wszedł na schody prowadzące do budynku medycyny sądowej, odwrócił się i spojrzał za siebie. Slam zatrzymał się na chodniku i najwyraźniej zastanawiał się, co ma zrobić. Jack również się zawahał. Przemknęła mu nawet przez głowę myśl, żeby zaprosić go do środka. Mógłby przesiedzieć spokojnie w barze na piętrze, ale pomysł był nie do zrealizowania. Jack wzruszył ramionami. Doceniał wysiłki Slama, ale to był przecież jego problem.
Odwrócił się z zamiarem wejścia do budynku, starając się jednocześnie przygotować na ewentualność spotkania z ciałem lub ciałami ludzi, do których śmierci w jakiś sposób sam się przyczynił.
Zebrał w sobie całą odwagę, pchnął drzwi i wszedł do środka.
Był to jego "papierkowy dzień", więc nie musiał wykonywać żadnych autopsji. Postanowił jednak sprawdzić, co wydarzyło się w nocy. Interesowali go nie tylko Reginald i parkowi włóczędzy, ale także ewentualne nowe ofiary meningokoków.
Skinął na strażnika, aby wpuścił go do strefy przeznaczonej wyłącznie dla personelu. Już na progu pokoju lekarzy wiedział, że to nie będzie normalny dzień. Vinnie nie czytał gazety, bo nie było go na jego miejscu.
– Gdzie jest Vinnie? – zapytał Jack George'a.
Zapytany, nie podnosząc wzroku, odpowiedział, że Vinnie z Binghamem są już na sali.
Serce Jacka zabiło mocniej. Winiąc się za wydarzenia poprzedniego wieczoru, nabrał jakiegoś irracjonalnego przeświadczenia, że Bingham mógłby zostać wezwany do przypadku Reginalda. Piastując stanowisko szefa, Bingham rzadko osobiście wykonywał autopsje, chyba że chodziło o sprawy ciekawe lub ważne.
– A co o tej porze robi tu Bingham? – zapytał, starając się nadać głosowi obojętny ton.
– Mieliśmy pracowitą noc – wyjaśnił George. – W Manhattan General doszło do kolejnej śmiertelnej infekcji. Tym razem postawili na nogi całe miasto. Jeszcze w nocy miejski epidemiolog zawiadomił pełnomocnika rządu do spraw zdrowia, a ona zadzwoniła do Binghama.
– Znowu meningokoki?
– Nie. Podejrzewają, że to wirusowe zapalenie płuc.
Jack skinął, czując jednocześnie, jak po krzyżu przechodzą mu ciarki. Jako pierwsze przyszły mu na myśl hantawirusy. Pamiętał, że w zeszłym roku wiosną odnotowano jeden przypadek na Long Island. Była to przerażająca wizja, chociaż to ciągle nie byłaby choroba przenoszona przez zwykły kontakt chorego ze zdrowym.
Na biurku przed George'em leżało więcej teczek niż zwykle.
– Coś interesującego zdarzyło się w nocy? – zapytał Jack. Przejrzał stos, szukając teczki Reginalda.
– Hej – zaprotestował George. – Miałem to poukładane. – Spojrzał na Jacka i zmienionym tonem zapytał: – Kurczę, a tobie co się stało?
Jack zapomniał, jak kiepsko wygląda jego twarz.
– Przewróciłem się wczoraj w czasie joggingu – odpowiedział. Nie lubił kłamać. Powiedział więc prawdę, choć dalece niewystarczającą.
– I w co wpadłeś? W zwój drutu kolczastego?
– Jakieś rany postrzałowe? – zapytał, chcąc zmienić niewygodny temat.
– Nie uwierzysz. Aż czworo. Szkoda, że masz papierkowy dzień. Dałbym ci jedną.
– Którzy to? – zapytał Jack. Spojrzał na rozłożone teczki.
George stuknął palcem w teczki leżące osobno.
Jack przesunął je w swoją stronę, wziął pierwszą z góry i otworzył. Gdy spojrzał do środka, serce w nim zamarło. Aby utrzymać równowagę, musiał oprzeć się o biurko. Ofiara nazywała się Beth Holderness.
– O Boże, nie – jęknął.
George znowu spojrzał na kolegę.
– Co się stało? Stary, jesteś biały jak ściana. Dobrze się czujesz?
Jack usiadł szybko na najbliższym krześle i pochylił głowę między kolana. Czuł, że za chwilę zemdleje.
– Znałeś ją? – zapytał George z troską.
Jack wyprostował się. Słabość minęła. Wziął głęboki wdech i skinął twierdząco.
– To moja znajoma. Jeszcze wczoraj z nią rozmawiałem. Nie mogę uwierzyć – kręcił głową.
George pochylił się i wziął z ręki Jacka teczkę. Otworzył ją.
– Och tak. Laborantka z General. Smutne! Miała dopiero dwadzieścia osiem lat. Zastrzelona strzałem w głowę od przodu, najprawdopodobniej z powodów rabunkowych, dla telewizora i jakiejś taniej biżuterii. Prawdziwa tragedia.
– A pozostali zastrzeleni? – zapytał Jack. Nie wstawał na razie z krzesła.
George spojrzał do wykazu.
– Mam Hectora Lopeza z Zachodniej Sto Szóstej, Mustafę Abouda ze Wschodniej Dziewiętnastej i Reginalda Winthorpe'a z Central Park.
– Pokaż mi tego Winthorpe'a – poprosił Jack.
George podał mu teczkę ofiary.
Jack zaczął przeglądać jej zawartość. Nie szukał niczego szczególnego, ale poczucie, że jest wplątany w tę sprawę, nakazywało mu sprawdzić ten przypadek. Najdziwniejsze wydało mu się to, że gdyby nie nieoczekiwana obecność Spita, to jego teczka spoczywałaby teraz na biurku George'a. Wzdrygnął się na tę myśl. Zwrócił teczkę Reginalda George'owi.
– Jest już Laurie? – zapytał.
– Przyszła tuż przed tobą. Była u mnie i prosiła o kilka teczek, ale powiedziałem, że jeszcze nie zrobiłem grafiku.
– Gdzie ją znajdę?
– Myślę, że jest u siebie. Naprawdę nie wiem.
– Przydziel jej Holderness i Winthrope'a – powiedział Jack. Wstał. Bał się, że znowu poczuje się źle, ale nic takiego się nie stało.
– Dlaczego? – zapytał George.
– George, po prostu zrób to – odpowiedział Jack.
– W porządku, nie wściekaj się.
– Przepraszam. Nie jestem wściekły. Raczej zatroskany.
Jack wyszedł z biura i poszedł korytarzem. Minął pokój Janice, jak zwykle zajętej pracą. Nie zamierzał jej niepokoić. Zbyt był zaabsorbowany własnymi myślami. Śmierć Beth Holderness wytrąciła go z równowagi. Przeczucie, że zawinił i przez niego straciła pracę, było dostatecznie przygnębiające. Myśl, że przez niego straciła również życie, stała się nie do zniesienia.
Nacisnął przycisk windy i czekał. Zamach na jego życie podjęty wczorajszego wieczoru poważnie wzmacniał podejrzenia. Ktoś próbował go zabić, po tym jak nie przejął się ostrzeżeniem. Tego samego wieczoru zamordowana została Beth Holderness. Stało się tak w wyniku przypadkowego napadu rabunkowego czy może z jego powodu, a jeśli tak, jakie wnioski można było wyciągnąć na temat Martina Cheveau? Nie wiedział. Ale wiedział, że nie wolno mu już nikogo więcej angażować w tę historię, jeśli nie chce sprowadzić kolejnego nieszczęścia. Od tej chwili postanowił wszystko zachowywać w tajemnicy.
Tak jak przypuszczał George, Laurie siedziała u siebie. Czekając na przydział zajęć, wykorzystała wolny czas na uzupełnienie dokumentacji wcześniejszych przypadków. Zerknęła na Jacka i aż się wzdrygnęła. Podał jej to samo usprawiedliwienie dla swego wyglądu co George'owi, ale nie wiedział, czy ją przekonał.
– Słyszałaś, że Bingham jest w sali? – zapytał, chcąc zmienić temat i nie wracać do wydarzeń poprzedniego wieczoru.
– Tak. Zdziwiłam się. Nie sądziłam, że coś mogłoby go sprowadzić do biura przed ósmą, a tym bardziej do stołu w sali autopsyjnej.
– Wiesz coś o tym przypadku?
– Tylko tyle, że to nietypowe zapalenie płuc. Rozmawiałam z Janice. Powiedziała, że początkowo podejrzewali grypę.
– Ho, ho! – zdziwił się Jack.
– Wiem, o czym myślisz – powiedziała Laurie, grożąc mu palcem. – Powiedziałeś, że grypa byłaby jedną z tych chorób, którymi posłużyłbyś się, żeby wywołać epidemię. Powinieneś jednak przyznać, zanim uznasz ofiary z nocy za dowód swojej teorii, że mamy właśnie środek sezonu na grypę.
– Pierwotne nietypowe zapalenie płuc po grypie nie jest zbyt powszechne – zauważył Jack, starając się zachować spokój. Słowo "grypa" znowu przyspieszyło bicie jego serca.
– Co roku mamy z tym do czynienia – uznała Laurie.
– Możliwe, jednak poproszę cię o coś. Może zadzwoniłabyś do tej twojej znajomej internistki i zapytała, czy mają więcej przypadków?
– Teraz? – spytała, spoglądając na zegarek.
– To taka sama dobra pora jak każda inna. Będzie pewnie robiła obchód, może więc skorzystać z komputera w punkcie informacyjnym na piętrze.
Laurie wzruszyła ramionami i chwyciła słuchawkę telefonu. Chwilę później rozmawiała z przyjaciółką. Zadała pytanie i czekając, spoglądała na Jacka. Martwiła się o niego. Na twarzy miał nie tylko zadrapania, pojawiły się także wypieki.
– Żadnych nowych przypadków – powtórzyła do słuchawki, gdy usłyszała odpowiedź od koleżanki. – Dziękuję, Sue. Bardzo mi pomogłaś. Do najbliższego spotkania. Cześć! – Odłożyła słuchawkę. – Zadowolony?
– Na razie. Posłuchaj. Poprosiłem George'a, aby przydzielił ci dwa szczególne przypadki z tego ranka: niejaka Holderness i mężczyzna nazwiskiem Winthrope.
– Jakiś specjalny powód? – Zauważyła, że Jack zawahał się.
– Zrób mi tę grzeczność.
– Jasne.
– Chciałbym, żebyś sprawdziła, czy na ciele Holderness nie znajdziesz jakichś włosów czy włókien. Następnie sprawdź to samo u Winthrope'a i jeśli coś znajdziesz, porównaj z DNA Winthorpe'a.
Laurie nie była w stanie nic powiedzieć. Po chwili odzyskała głos.
– Sądzisz, że Winthorpe zabił Holderness? – Jej ton zdradzał brak wiary w podobne przypuszczenie.
Jack spojrzał na nią, westchnął i odparł:
– Niewykluczone.
– Skąd wiesz?
– Nazwijmy to niepokojącym przeczuciem. – Chciałby powiedzieć Laurie coś więcej, lecz wobec dopiero co powziętego postanowienia nie zdradził żadnych szczegółów. Nie zamierzał nikogo więcej narażać na niebezpieczeństwo.
– Teraz dopiero pobudziłeś moją ciekawość – stwierdziła Laurie.
– Chciałbym cię prosić o jeszcze jedną przysługę. Wspomniałaś kiedyś, że byłaś blisko z detektywem policyjnym, który jest teraz twoim przyjacielem.
– Zgadza się.
– Mogłabyś do niego zadzwonić? Chciałbym z nim porozmawiać, ale prywatnie, bez protokołów i takich tam.
– Zaczynasz mnie przerażać. Wpadłeś w jakieś poważne tarapaty?
– Laurie, proszę cię, nie zadawaj mi więcej pytań. Im mniej teraz wiesz, tym lepiej dla ciebie. Jednak uważam, że powinienem porozmawiać z kimś, kto jest nieco wyżej usadowiony w wymiarze sprawiedliwości.
– Chcesz, żebym od razu zadzwoniła?
– Jeżeli możesz.
Laurie westchnęła, zacisnęła usta i wykręciła numer do Lou Soldano. Nie rozmawiała z nim od kilku tygodni, więc uznała, że telefonowanie w sprawie, o której sama prawie nic nie wie, jest nieco niezręczne. Jednak naprawdę martwiła się o Jacka i chciała mu pomóc.
Kiedy dyżurny oficer podniósł słuchawkę, Laurie poprosiła o połączenie z Lou. Niestety, okazało się, że nie jest w tej chwili osiągalny. Zostawiła więc wiadomość z prośbą o kontakt.
– Nie mogę nic więcej zrobić, jednak znając Lou, możesz być spokojny. Odezwie się tak szybko, jak będzie mógł -powiedziała Jackowi.
– Doceniam pomoc. – Ścisnął Laurie lekko za ramię. Miał przyjemne uczucie, że dziewczyna jest jego przyjaciółką.
Udał się do swego gabinetu. Chet, który dopiero co wszedł, spojrzał na twarz kolegi i gwizdnął.
– To jak muszą wyglądać tamci faceci – zażartował.
– Nie mam nastroju – odparł Jack. Zdjął kurtkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła.
– Mam nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z gangiem, który odwiedził cię w piątek?
Jack wyjaśnił wszystko tak jak George'owi i Laurie.
Chet uśmiechnął się krzywo, chowając swoją kurtkę w szafie.
– Jasne, ty przewróciłeś się w czasie biegania, a ja umówiłem na randkę z Julią Roberts. No ale, stary, nie musisz mi mówić, co się stało, w końcu jestem tylko twoim przyjacielem.
O to właśnie chodzi, pomyślał Jack. Sprawdził, czy nie ma dla niego jakichś wiadomości, i zaczął zbierać się do wyjścia.
– Przegapiłeś wczoraj miłą kolacyjkę. Teresa także przyszła. Trochę o tobie rozmawialiśmy. Ona cię lubi, wiesz, tak zresztą jak ja i tak samo martwi się tą manią w sprawie infekcji, która zaczęła cię prześladować.
Jack nawet nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć. Gdyby Chet albo Teresa wiedzieli, co się naprawdę zdarzyło zeszłego wieczoru, byliby więcej niż zaniepokojeni.
Jack wrócił na parter i zajrzał do pokoju Janice. Chciał się dowiedzieć czegoś o tym przypadku grypy, który badał Bingham. Niestety, nie zastał jej. Zszedł do kostnicy i przebrał się w swój kombinezon ochronny.
Wszedł do sali autopsyjnej i podszedł do jedynego w tej chwili zajętego stołu. Bingham stał po prawej stronie pacjenta, Calvin po lewej, a Vinnie w głowie. Prawie skończyli.
– Proszę, proszę – odezwał się Bingham na widok Jacka. – Cóż za zaszczyt. Pierwszy ekspert od przypadków infekcji.
– Może ekspert chciałby nam powiedzieć, z czym to mamy tu do czynienia – wtrącił Calvin.
– Słyszałem już. Grypa.
– Szkoda – odpowiedział Bingham. – Dobrze byłoby zobaczyć pana w akcji. Kiedy rano przywieźli zwłoki, przyczyna zgonu nie była znana. Podejrzewano jakąś odmianę wirusowej gorączki krwotocznej. Postawiło to wszystkich na nogi.
– Kiedy zorientował się pan, że to grypa? – zapytał Jack.
– Kilka godzin temu. Jak zaczęliśmy. To klasyczny przypadek. Chce pan zobaczyć płuca?
– Owszem.
Bingham sięgnął do miski i wyjął płuca. Pokazał Jackowi rozciętą powierzchnię.
– Mój Boże, całe płuca zajęte! – skomentował zaskoczony Jack. Był rzeczywiście pod wrażeniem.
– Nawet zapalenie mięśnia sercowego – dodał Bingham i odłożywszy płuca, wyjął serce i pokazał Jackowi. – Jak pan widzi, rozległe.
– Wygląda, jakby zostało gwałtownie przemęczone – zauważył Jack.
– Trudno będzie w taką wersję uwierzyć, biorąc pod uwagę, że zmarły miał dwadzieścia dziewięć lat, a pierwsze symptomy choroby pojawiły się około osiemnastej dnia poprzedniego. Zmarł o czwartej nad ranem. Przypomina mi to przypadek, z którym spotkałem się w czasie pandemii w pięćdziesiątym siódmym i ósmym – powiedział Bingham.
Vinnie znacząco spojrzał na sufit. Bingham miał denerwujący wszystkich zwyczaj porównywania każdego przypadku z którymś z przeszłości, ze swojej bogatej i długiej kariery zawodowej.
– Wtedy także było to pierwotne nietypowe zapalenie płuc po grypie. Płuca wyglądały identycznie. Kiedy przyjrzeliśmy się bliżej, z przerażeniem patrzyliśmy na zakres zniszczeń. Nauczyło nas to wtedy, że grypa może być rzeczywiście poważną chorobą.
– Wystąpienie takiego przypadku niepokoi mnie – wtrącił Jack. – Szczególnie, jeśli spojrzeć na niego w świetle innych chorób, z którymi mieliśmy ostatnio do czynienia.
– No, tylko niech mnie pan nie zwodzi na lewe tory – Bingham ostrzegł Jacka, przypominając mu pewne deklaracje z dnia poprzedniego. – Nie ma w tym nic nadzwyczajnego jak w przypadku dżumy lub nawet tularemii. Mamy okres grypowy. Pierwotne nietypowe zapalenie płuc po grypie nie jest często spotykane, to prawda, lecz stykaliśmy się już z tym. Prawdę powiedziawszy, to przecież mieliśmy taki przypadek w zeszłym miesiącu.
Jack słuchał, ale słowa Binghama w najmniejszym stopniu nie uspokajały go. Pacjent leżący na stole zapadł na śmiertelną chorobę wywoływaną przez czynnik, który posiadał zdolność prostego przenikania od jednego pacjenta do drugiego niczym burza ogniowa. Jedynym pocieszeniem dla Jacka było zapewnienie przyjaciółki Laurie, że w szpitalu nie ma kolejnych przypadków zachorowania.
– Nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli wezmę kilka próbek? – Jack zapytał Binghama.
– Skądże znowu, cała przyjemność po mojej stronie. Ale proszę uważać, co pan z nimi robi.
– Oczywiście.
Jack z pomocą Vinniego pobrał próbki przez wypłukanie kilku oskrzelików fizjologicznym roztworem soli. Następnie wysterylizował eterem zewnętrzną powierzchnię naczynia, do którego zabrał próbki.
Miał już zamiar wyjść, gdy powstrzymał go Bingham. Był ciekawy, co Jack ma zamiar zrobić z próbkami.
– Zabieram je do Agnes. Chcę znać podtyp.
Bingham wzruszył ramionami i spojrzał na Calvina.
– Niezły pomysł – przyznał Calvin.
Jack zrobił dokładnie tak, jak powiedział. Jednak kiedy zaniósł butelkę na drugie piętro, doznał poważnego rozczarowania.
– Nie mamy możliwości określania podtypów – oświadczyła z żalem Agnes.
– Kto ma? – zapytał.
– Na przykład laboratorium miejskie albo uniwersyteckie. Ale najlepsze będzie zapewne laboratorium Centrum Kontroli Chorób. Mają całą sekcję zajmującą się wyłącznie grypą. Gdyby to zależało ode mnie, wysłałabym próbki właśnie do nich.
Jack wziął od Agnes specjalny pojemnik do przewożenia zarazków, przełożył do niego próbki i poszedł do siebie na górę.
Gdy tylko usiadł za biurkiem, chwycił za telefon i połączył się z Centrum Kontroli Chorób, z działem zajmującym się grypą. Po drugiej stronie odpowiedział mu miły kobiecy głos, który przedstawił się jako Nicole Marquette.
Jack wyjaśnił, o co mu chodzi, i okazało się, że Nicole może mu pomóc. Powiedziała nawet, że z wielką ochotą sama określi typ i podtyp grypy.
– Jeżeli jeszcze dzisiaj zdołałbym dostarczyć wam próbki, na kiedy możecie wykonać badania? – zapytał Jack.
– Być może na jutro rano, jeśli to panu wystarczy.
– A dlaczego "być może"? – zapytał niecierpliwie.
– Cóż, postaramy się. Jeżeli w pańskim materiale jest dostateczne stężenie czynnika, to znaczy jest dość wirusów, będzie to możliwe. Wie pan, jakie jest nasycenie?
– Nie mam pojęcia, ale próbki w postaci popłuczyn zostały świeżo pobrane z płuc pacjenta, który zmarł z powodu pierwotnego nietypowego zapalenia płuc. Choroba rozwinęła się błyskawicznie i obawiam się epidemii.
– Jeżeli choroba rozwinęła się, jak pan mówi, błyskawicznie, to nasycenie wirusami powinno być wysokie.
– Postaram się dostarczyć próbki jeszcze dzisiaj – obiecał Jack. Podał swoje telefony zarówno do biura, jak prywatny. Prosił o informację bez względu na porę.
– Zrobimy, co będzie w naszej mocy. Muszę jednak ostrzec pana, jeżeli próbki będą słabej jakości, może czekać pan na wynik nawet kilka tygodni.
– Tygodni! Dlaczego?
– Ponieważ będziemy musieli najpierw wydzielić wirus i rozmnożyć go. Zazwyczaj używamy fretek, które potrzebują minimum dwóch tygodni na wytworzenie właściwych przeciwciał, takich, które gwarantują wyhodowanie dobrej jakości wirusów. A kiedy będziemy mieli dostatecznie dużo wirusów, powiemy o nich więcej. Określimy nie tylko podtyp, ale nawet opiszemy jego genotyp.
– W takim razie trzymam kciuki za moje próbki. Aha, jeszcze jedno. Jaki podtyp, pani zdaniem, jest najgroźniejszy?
– Uff, to trudne pytanie. Wpływa na to wiele czynników, a nade wszystko odporność żywiciela. Powiedziałabym, że najgroźniejszy może być nowy szczep, jakaś nowa mutacja albo wręcz przeciwnie, stara odmiana, która nie występowała od bardzo dawna. Myślę, że wirus, który wywołał w tysiąc dziewięćset osiemnastym i dziewiętnastym roku pandemię grypy, zasługuje na mało zaszczytny tytuł najbardziej złośliwego w tej kategorii. Na całym świecie zmarło wtedy około dwudziestu pięciu milionów ludzi.
– Jaki to był podtyp?
– Nikt tego nie wie na pewno. Podtyp nie istnieje. Wirus zniknął całe lata temu, chyba zginął wraz z epidemią. Niektórzy sądzą, że był bardzo podobny do tego, który wywołał świńską grypę w siedemdziesiątym szóstym.
Jack podziękował Nicole i raz jeszcze zapewnił, że postara się dostarczyć próbki jak najszybciej. Po tej rozmowie zadzwonił do Agnes, aby zapytać ją o opinię w sprawie wysyłki próbek. Podała mu nazwę firmy przewozowej, z której korzystają, lecz nie potrafiła odpowiedzieć, czy kursują także między stanami.
– Poza tym będzie to kosztowało niezłą sumkę. Jedna rzecz to dostarczenie w ciągu dwudziestu czterech godzin, a inna tego samego dnia. Bingham nigdy się na to nie zgodzi.
– Nieważne. Sam za to zapłacę.
Niezwłocznie skontaktował się z firmą kurierską. Z zadowoleniem przyjęli zamówienie. Połączyli Jacka z jednym z kierowników, Tonym Liggio. Kiedy Jack dokładnie wyjaśnił, o co chodzi, Tony odparł, że nie widzi żadnych problemów z realizacją zamówienia.
– Może pan przyjechać natychmiast po przesyłkę? – zapytał Jack. Był zdecydowany doprowadzić sprawę do końca.
– Już kogoś wysyłam.
– Paczka będzie czekała.
Jack już chciał odłożyć słuchawkę, gdy usłyszał jeszcze głos Tony'ego.
– Nie jest pan zainteresowany kosztami? Chodzi mi o to, że to co innego, niż przewieźć paczkę z jednego końca miasta na drugi. No a poza tym, jest jeszcze kwestia sposobu zapłaty.
– Kartą kredytową, jeśli jest to możliwe.
– Jasne, bez problemów. Nie potrafię jednak dokładnie określić, ile całość może kosztować.
– Proszę podać, jakiego rzędu będzie to suma – odparł Jack.
– Gdzieś między tysiącem a dwoma – stwierdził Tony.
Jack skrzywił się, ale podał numer swojej karty. Sądził, że zapłaci dwieście, może trzysta dolarów, ale też nie przypuszczał, że ktoś będzie musiał polecieć samolotem do Atlanty.
W chwili gdy podawał numer karty, w drzwiach pojawiła się jedna z sekretarek z obsługi biura. Wręczyła Jackowi paczkę z Federal Express i zniknęła bez słowa. Kiedy skończył rozmowę z firmą kurierską, wziął przesyłkę i natychmiast zauważył, że pochodzi z National Biologicals. To były próbki DNA, o które prosił wczoraj.
Wziął otrzymane próbki i materiał do wysyłki i znowu udał się do laboratorium. Powiedział o firmie przewozowej.
– Jestem pod wrażeniem – stwierdziła Agnes. – Jeśli pozwolisz, zapytam o cenę.
– Lepiej nie. Jak mam zapakować przesyłkę do laboratorium?
– Zrobimy to. – Wezwała sekretarkę i poleciła jej zapakować próbki do pojemnika przeznaczonego specjalnie do przewożenia materiałów groźnych biologicznie i nalepić na niego etykietę.
– Zdaje się, że masz dla mnie coś jeszcze – zauważyła, spoglądając na próbki trzymane przez Jacka w drugiej ręce.
Wyjaśnił, co właśnie otrzymał i co chciał ustalić, a mianowicie, aby laboratorium użyło DNA i zbadało reakcję nukleoprotein z kultur wyhodowanych z próbek pochodzących z czterech śmiertelnych chorób. Był ciekaw, czy dojdzie do reakcji między nimi. Nie powiedział tylko, dlaczego to go tak interesuje.
– Chcę tylko wiedzieć, czy próby będą pozytywne, czy negatywne. Stopień reakcji nie jest ważny.
– Riketsjami i tularemią zajmę się sama. Boję się zlecać takie prace technikom.
– Naprawdę doceniam twoje poświęcenie.
– No cóż, po to tu jesteśmy – odpowiedziała Agnes.
Po wyjściu z laboratorium zszedł na dół na kawę. Od chwili zjawienia się w pracy był tak zagoniony, że nie miał chwili spokoju na zastanowienie. Pijąc kawę małymi łykami, zdał sobie sprawę, że nie przywieziono do nich żadnego z bezdomnych włóczęgów, na których natknął się w parku. Znaczyło to, że albo są w szpitalu, albo nadal leżą w parku.
Zabrał kawę ze sobą do gabinetu. Usiadł za swoim biurkiem. Wiedział, że Chet i Laurie są w sali autopsyjnej, więc może liczyć na trochę ciszy i spokoju.
Zanim jednak nacieszył się samotnością, zadzwonił telefon. To była Teresa.
– Jestem na ciebie wściekła – powiedziała bez żadnych wstępów.
– To cudownie – odparł ze zwykłym u siebie sarkazmem. – Mogę więc powiedzieć, że dzień zaliczam do udanych.
– Jestem naprawdę zła – powiedziała, lecz głos znacząco złagodniał. – Colleen dopiero co skończyła rozmawiać z Chetem. Wspomniał, że znowu cię pobili.
– To tylko jego własna interpretacja zdarzeń. Tymczasem prawda jest taka, że nie zostałem znowu pobity.
– Nie?
– Wyjaśniłem Chetowi, że upadłem w parku w czasie biegania.
– Ale on powiedział Colleen…
– Tereso – uciął krótko Jack. – Nie zostałem pobity. Czy możemy porozmawiać o czymś innym?
– Skoro nie zostałeś napadnięty, dlaczego jesteś taki poirytowany?
– Miałem stresujący poranek.
– Może porozmawiamy o tym. W końcu od czego są przyjaciele? Ja bez skrępowania opowiadałam ci o moich kłopotach.
– W General mieli następne śmiertelne zachorowanie na jeszcze jedną chorobę. – Prawdę powiedziawszy, chciał opowiedzieć Teresie o poczuciu winy wobec śmierci Beth Holderness, lecz przecież nie mógł.
– Straszne! Co się tam dzieje? Co to za choroba?
– Grypa. Bardzo złośliwy przypadek. Teraz dopiero mamy do czynienia z chorobą, której najbardziej się obawiałem.
– Przecież pełno dookoła grypy. To chyba okres na grypę?
– Wszyscy tak twierdzą – przyznał Jack.
– Ale nie ty?
– Zrozum. Boję się, szczególnie, jeśli okaże się, że to rzadki wirus. Zmarły był młodym człowiekiem, miał dopiero dwadzieścia dziewięć lat. Przeraża mnie to, co jeszcze może wydarzyć się w Manhattan General.
– Czy twoi koledzy podzielają te obawy?
– W tej chwili jestem sam.
– Jak dobrze, że mamy kogoś takiego jak ty. Z zachwytem przyjmuję twoje poświęcenie.
– Miło, że tak uważasz. Mam jednak nadzieję, że się mylę.
– Ale nie zamierzasz się chyba poddawać, prawda?
– Nie, dopóki nie zdobędę dowodu na takie lub inne rozwiązanie. Porozmawiajmy lepiej o tobie. Mam nadzieję, że lepiej ci się wiedzie niż mi.
– Cieszę się, że pytasz. W wielkim stopniu dzięki tobie przygotowujemy dobrą kampanię reklamową. A do tego udało mi się wewnętrzną prezentację przełożyć na czwartek, więc mamy dodatkowo cały dzień. W tej chwili sprawy wyglądają nieźle, ale w świecie reklamy wszystko może się odmienić w jednej sekundzie.
– W takim razie powodzenia – odparł Jack. Chciał zakończyć rozmowę.
– Może spotkalibyśmy się na szybką kolację – zasugerowała Teresa. – Bardzo bym się ucieszyła. Na Madison Avenue, całkiem niedaleko, jest mała, przyjemna włoska restauracja.
– Kto wie. Wszystko zależy od tego, jak potoczy się dzień.
– No co ty, Jack. Musisz jeść. Obojgu nam przyda się chwila odpoczynku, nie wspominając o towarzystwie. Wyczuwam w twoim głosie jakieś napięcie. Obawiam się, że będę musiała nalegać.
– No dobra – ustąpił. – Ale ostrzegam, że to może się okazać bardzo krótka kolacja. – Rozumiał, że w tym, co mówiła, było nieco prawdy, chociaż w tej chwili nie potrafił przewidzieć, co może się stać, zanim przyjdzie pora kolacji.
– Fantastycznie – powiedziała wyraźnie szczęśliwym głosem. – Zadzwoń do mnie później, to się umówimy. Jeżeli nie będzie mnie tu, to znaczy, że jestem w domu. Okay?
– Zadzwonię – obiecał.
Przez dobrą chwilę Jack wpatrywał się w słuchawkę. Zdawał sobie sprawę, że powszechnie wyznawany pogląd utrzymywał, iż rozmowa o kłopotach powodowała odprężenie i uspokojenie. Jednak w tej chwili myśl o dyskutowaniu z Teresą o przypadku grypy wywoływała u niego jeszcze większe rozdrażnienie. Przynajmniej próbki leciały już do Atlanty, a laboratorium pracowało nad DNA otrzymanym z National Biologicals. Może wkrótce zacznie znajdować odpowiedzi na niektóre pytania.