Czwartek, godzina 20.30, 21 marca 1996 roku
Teresa i Colleen wysiadły z taksówki na Drugiej Avenue, pomiędzy Osiemdziesiątą Ósmą a Osiemdziesiątą Dziewiątą, kilka domów od "Elaine", i poszły spacerkiem do restauracji. Nie mogły podjechać pod samo wejście, ponieważ podjazd zajęty był przez parkujące limuzyny, stojące równolegle jedna obok drugiej.
– Jak wyglądam? – zapytała Colleen, gdy znalazły się w cieniu markizy wiszącej nad wejściem. Rozchyliła płaszcz, aby Teresa mogła lepiej się przyjrzeć.
– Za dobrze – odpowiedziała przyjaciółka i tak rzeczywiście myślała. Colleen zamieniła tak charakterystyczny dla niej blezer i dżinsy na prostą, czarną sukienkę, która znakomicie podkreślała jej godny pozazdroszczenia biust. Teresa pomyślała o sobie i nieco się podłamała. Ciągle miała na sobie kostium, w którym była w biurze. Nie znalazła niestety dość czasu, by pojechać do domu i przebrać się.
– Doprawdy nie rozumiem, dlaczego jestem taka zdenerwowana – przyznała Colleen.
– Wyluzuj się – poradziła Teresa. – W tej sukni? Doktor McGovern nie ma szans.
Po wejściu Colleen podała nazwiska witającemu je szefowi sali, który natychmiast sprawdził rezerwację i poprosił, aby obie panie udały się za nim, a sam ruszył na drugi koniec sali.
To był prawdziwy marsz z przeszkodami. Slalom między gęsto ustawionymi stolikami i uwijającymi się kelnerami. Teresa poczuła się, jakby była rybką w akwarium. Każdy mężczyzna i każda kobieta, wszyscy bez wyjątku mierzyli je wzrokiem.
Panowie siedzieli przy małym stoliku wciśniętym w kąt sali. Gdy się zjawiły, obaj jednocześnie wstali. Chet odsunął krzesło dla Colleen. Jack zrobił to samo dla Teresy. Zanim usiadły, zdjęły płaszcze i przewiesiły je przez oparcia krzeseł.
– Musisz znać właściciela, skoro dostałeś takie dobre miejsca – zauważyła Teresa.
Chet, który opacznie wziął uwagę Teresy za komplement, pochwalił się, że rzeczywiście już w zeszłym roku poznał osobiście Elaine. Wyjaśnił, że to kobieta, która siedzi przy kasie na końcu kontuaru.
– Chcieli nas posadzić na przedzie, ale się nie zgodziliśmy – wtrącił Jack. – Pomyśleliśmy, że wam, drogie panie, może przeszkadzać przeciąg, jaki panuje w pobliżu drzwi.
– Jacy troskliwi – zauważyła Teresa. – Poza tym tu jest tak intymnie.
– Tak sądzisz? – Twarz Cheta wyraźnie pojaśniała. Prawdę powiedziawszy, byli ściśnięci jak sardynki w puszce.
– Jak możesz pytać? Ona jest zawsze szczera – oburzył się Jack.
– No dobra, wystarczy! – przerwał Chet łagodnie. – Może jestem tępy, ale w końcu zrozumiałem.
U kelnera, który pojawił się natychmiast po przybyciu pań, zamówili wino i aperitif. Colleen i Chet zaczęli jakąś żartobliwą rozmowę. Teresa i Jack natomiast prawili sobie złośliwości, aż wino stępiło wreszcie ostrze sarkazmu i ironii. Do tego czasu zjawiło się na stole główne danie i zaczęli rozmawiać w bardziej przyjacielskim tonie.
– Co nowego o epidemii? – zapytała Teresa.
– Dwie kolejne ofiary i kilka pielęgniarek poddanych kwarantannie – poinformował Jack.
– Tyle to podali w porannych wiadomościach – zauważyła Teresa. – Pytam, czy jest coś nowego?
– Tylko jedna z ofiar zmarła na dżumę – ujawnił Jack. – U drugiej stwierdzono jedynie kliniczne objawy choroby, ale ja osobiście wątpię, aby to była dżuma.
Widelec Teresy znieruchomiał w połowie drogi do ust.
– Nie? Jeżeli nie dżuma, to co to było? – zapytała zaskoczona.
Jack wzruszył ramionami.
– Sam chciałbym wiedzieć. Mam nadzieję, że wyniki badań laboratoryjnych pozwolą mi na to odpowiedzieć.
– W Manhattan General musi wrzeć – stwierdziła Teresa. – Dobrze, że tam teraz nie leżę. Pobyt w szpitalu jest wystarczająco przygnębiający, a jeżeli do tego dochodzi strach przed dżumą albo czymś podobnym, to prawdziwy horror.
– Administracja szpitala jest wprost wstrząśnięta – stwierdził Jack. – I mają powód. Jeżeli okaże się, że tam kryje się źródło epidemii, będzie to pierwszy we współczesnej historii przypadek szpitalnej dżumy.
– Pierwsze słyszę, że może chodzić o infekcję szpitalną -przyznała Teresa. – Prawdę powiedziawszy, do wczoraj niewiele myślałam o tych sprawach. Czy wszystkie szpitale mają podobne kłopoty?
– Zdecydowanie tak. Nie mówi się o tym głośno, ale od pięciu do dziesięciu procent hospitalizowanych pacjentów staje się ofiarami infekcji nabytych w czasie pobytu w szpitalu.
– Mój Boże! Nie miałam pojęcia, że to aż tak powszechne zjawisko.
– To się zdarza wszędzie – potwierdził Chet. – Każdy szpital ma podobne problemy, począwszy od placówek naukowych, na najmniejszym wiejskim szpitaliku kończąc. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wirusy, które można złapać w szpitalu, są przeważnie uodpornione na antybiotyki.
– No, wspaniale – cynicznie zauważyła Teresa. Po chwili zastanowienia zapytała: – Czy szpitale jakoś zasadniczo różnią się od siebie w tych sprawach?
– Z pewnością – odparł Chet.
– Czy znane są liczby?
– Tak i nie. Komisja Zdrowia wymaga składania raportów dotyczących wewnątrzszpitalnych infekcji, ale dane nie są udostępniane.
– To przecież parodia! – oburzyła się Teresa, spoglądając ukradkiem w stronę Colleen.
– Jeżeli wskaźniki przekraczają dopuszczalną normę, szpital traci koncesję – wyjaśnił Chet. – Nie jest więc tak źle.
– Ale to nie fair wobec społeczeństwa – upierała się Teresa. – Nie mając dostępu do tych danych, ludzie nie mogą zdecydować, do którego ze szpitali się zapisać.
Chet rozłożył ręce w geście bezradności.
– Polityka – skwitował jednym słowem.
– Moim zdaniem to okropne – oświadczyła Teresa.
– Życie w ogóle jest nie fair – dorzucił Jack.
Po deserze i kawie Chet i Colleen rozpoczęli wspólną kampanię na rzecz przedłużenia wieczoru. Zaproponowali tańce w jakimś klubie, na przykład w China Club. Propozycja została przyjęta z niechęcią. Pomysłodawcy robili co mogli, aby zmienić zdanie Teresy i Jacka, lecz po kilku nieudanych próbach poddali się.
– Wy sobie idźcie – namawiała Teresa.
– Jesteś pewna?
– Nie chcemy was zatrzymywać – dołączył się Jack.
– No to chodźmy – zadecydował Chet.
Zatrzymał taksówkę i zadowolony wsiadł obok roześmianej Colleen. Teresa i Jack pokiwali im na pożegnanie.
– Myślę, że dobrze się bawią w swoim towarzystwie -zwróciła się do Jacka Teresa. – Trudno mi sobie wyobrazić coś gorszego niż siedzenie w zatłoczonym, zadymionym nocnym klubie, w którym wszystko aż drży od głośnej muzyki. Nie, to nie dla mnie.
– No proszę, w końcu znaleźliśmy coś, co nas łączy – zauważył Jack.
Zaśmiała się. Zaczynała powoli doceniać jego poczucie humoru.
Przez kilka minut stali zamyśleni przy krawężniku; każde z nich patrzyło w inną stronę. Pomimo chłodu Druga Avenue roiła się od żądnych nocnych rozrywek nowojorczyków. Powietrze było mroźne i czyste, a niebo nad głowami bezchmurne.
– Czy oni tam zapomnieli, że dziś jest pierwszy dzień wiosny? – Teresa przerwała milczenie, spoglądając w niebo. Wsunęła ręce głęboko w kieszenie płaszcza i skuliła ramiona.
– Moglibyśmy przejść się do tego baru, w którym byliśmy wczoraj – zaproponował Jack.
– Moglibyśmy – zgodziła się. – Ale mam lepszy pomysł. Moja agencja jest tuż obok, przy Medison Avenue. To niedaleko, więc może wpadniemy tam?
– Zapraszasz mnie do biura, wiedząc, co myślę o reklamie?
– Myślałam, że sprzeciwiasz się jedynie reklamom w medycynie?
– Prawda jest taka, że w ogóle nie przepadam za reklamami – przyznał Jack. – Wczoraj Chet mi przerwał, zanim zdołałem wyjaśnić sprawę.
– No więc jak, wpadniemy do biura? Robimy nie tylko reklamy dla spółek medycznych. Może ci się spodoba.
Jack próbował rozszyfrować kobietę ukrytą za łagodnymi, niebieskimi oczami i zmysłowymi ustami. Słabość i wrażliwość, jakie sugerowały, w żaden sposób nie pasowała do logicznej, bezwzględnie zmierzającej do celu, przedsiębiorczej kobiety, którą w niej widział.
Teresa dostrzegła jego badawcze spojrzenie i uśmiechnęła się kokieteryjnie.
– Zaryzykuj! – rzuciła wyzwanie.
– Dlaczego mam przeczucie, że kieruje tobą jakiś ukryty motyw? – zapytał.
– Może dlatego, że to prawda – odparła. – Podsunąłeś mi pomysł na nową kampanię reklamową. Byłam nawet gotowa przyznać, iż możesz być doskonałym natchnieniem, ale dzisiaj przy kolacji zmieniłam zdanie.
– Mam się czuć wykorzystany czy dowartościowany? Jak to się stało, że dostarczyłem ci pomysł do nowej kampanii reklamowej?
– Chodzi o tę rozmowę o dżumie w Manhattan General – odpowiedziała. – To naprowadziło mnie na problem chorób szpitalnych.
Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
– No i dlaczego w końcu zmieniłaś zdanie i powiedziałaś mi o tym, a nawet szukasz rady? – zapytał w końcu.
– Bo przyszło mi do głowy, że może spodoba ci się ten pomysł – wyjaśniła. – Mówiłeś, że jesteś przeciwny reklamom medycznym, bo nie mają nic wspólnego z jakością usług. Cóż, kampania mówiąca o infekcjach szpitalnych z pewnością będzie miała.
– Przyjmijmy – powiedział Jack.
– Daj spokój, oczywiście, że będzie miała. Jeżeli szpital jest dumny ze swoich wyników, dlaczego nie miałby ich ujawnić opinii społecznej?
– W porządku, poddaję się. Chodźmy obejrzeć to twoje biuro.
Pojawił się problem z rowerem, który stał przymocowany do znaku "Zakaz parkowania". Po krótkiej dyskusji postanowili go zostawić i pojechać taksówką. W drodze powrotnej do domu Jack miał przyjść po niego.
Po kilku korkach i dzikiej, brawurowej jeździe taksówkarza – rosyjskiego emigranta zjawili się przed budynkiem firmy Willow i Heath. Jack chwiejnym krokiem wysiadł z samochodu.
– Boże! – powiedział. – Ludzie oskarżają mnie, że ryzykuję życie, jeżdżąc po mieście rowerem. To nic w porównaniu z jazdą z takim maniakiem za kółkiem.
Jakby dla podkreślenia słów Jacka, taksówkarz wcisnął gaz i z piskiem opon zniknął wśród samochodów jadących Madison Avenue.
O dziesiątej trzydzieści budynek był zamknięty, Teresa musiała więc użyć klucza do głównego wejścia. Głuchy odgłos kroków na pustej, marmurowej posadzce hallu rozszedł się echem po wnętrzu. Nawet jęk windy zdawał się głośny w panującej dookoła ciszy.
– Często tu bywasz po godzinach? – zapytał Jack.
Teresa zaśmiała się.
– Cały czas. Prawie tu mieszkam.
W milczeniu pojechali na górę. Kiedy drzwi się otworzyły, Jack z zaskoczeniem odkrył, że całe piętro jest oświetlone, a na korytarzu panuje ruch jak w południe. Zapracowane postacie schylały się nad niezliczonymi deskami kreślarskimi.
– Co wy tu robicie? Pracujecie na dwie zmiany? – zapytał zdziwiony.
Teresa znowu odpowiedziała śmiechem.
– Nie, skądże. Oni są tu od rana. Reklama to świat rywalizacji. Jeśli chcesz w tym pracować, musisz poświęcić cały swój czas. Zbliża się kilka przeglądów.
Przeprosiła na chwilę swego gościa i podeszła do kobiety stojącej przy najbliższej desce. Podczas gdy rozmawiały, Jack przyjrzał się obszernemu pomieszczeniu. Nie spodziewał się aż tylu stanowisk pracy. Oprócz nich było kilka samodzielnych pokoi połączonych wspólną ścianą od strony windy.
Po chwili Teresa wróciła.
– Alice przedstawi zaraz materiał – powiedziała. – Pójdziemy do pokoju Colleen.
Wprowadziła Jacka do jednego z pokoi i włączyła światło. W porównaniu z otwartą przestrzenią pracowni było to małe, pozbawione okien, klaustrofobiczne pomieszczenie całkowicie zawalone gazetami, książkami, magazynami i taśmami wideo. Stało tu także kilka sztalug z przygotowanym do użycia kartonem rysunkowym.
– Z pewnością Colleen nie weźmie mi za złe, jeśli zrobię nieco miejsca na biurku. – Mówiąc to, przesunęła na bok stos pomarańczowych kalek, zebrała kilka książek i położyła na podłodze. Gdy skończyła, w pokoju zjawiła się Alice.
Teresa przedstawiła ich sobie i kazała Alice omówić nowe pomysły reklamowe.
Jack bardziej zainteresował się procesem niż treścią powstających reklam. Nigdy się nie zastanawiał nad tym, jak powstają telewizyjne reklamy, i musiał z szacunkiem przyznać, że wymaga to wielkiej pomysłowości i ciężkiej pracy.
Wyjaśnienia zabrały Alice około piętnastu minut. Kiedy skończyła, zebrała materiały i spojrzała na Teresę. Najwyraźniej czekała na dalsze instrukcje. Teresa jednak tylko podziękowała i odesłała ją do pracowni.
– No i tak to właśnie jest – odezwała się do Jacka. – Oto garść pomysłów, które zrodziły się z tematu o chorobach szpitalnych. Co o tym sądzisz?
– Jestem pod wrażeniem waszej ciężkiej pracy – odparł.
– Bardziej interesuje mnie twoje zdanie w tej konkretnej sprawie. Co sądzisz o reklamówce, w której do szpitala przychodzi Hipokrates i wręcza medal "Po pierwsze nie szkodzić"?
Jack wzruszył ramionami.
– Nie uważam siebie za kompetentnego krytyka filmów reklamowych.
– Oj, daj spokój – odpowiedziała, znacząco unosząc oczy. – Chcę usłyszeć twoje zdanie jako przeciętnego człowieka. To nie jest żaden quiz na inteligencję. Co byś powiedział, gdybyś zobaczył tę reklamówkę w telewizji, powiedzmy w przerwie meczu o Super Bowl.
– Myślę, że to sprytne – przyznał.
– Czy zdecydowałbyś się skorzystać ze szpitala National Health, gdyby się okazało, że przypadki infekcji szpitalnych są u nich rzadkie?
– Kto wie.
– Dobra – powiedziała, starając się zachować spokój. – Może masz jakieś inne pomysły. Co jeszcze moglibyśmy zrobić?
Jack zastanawiał się kilka minut.
– Moglibyście także wykorzystać Olivera Wendella Holmesa i Josepha Listera.
– Czy Holmes nie był poetą? – zapytała Teresa.
– Ale również lekarzem – wyjaśnił Jack. – On i Lister zrobili pewnie więcej niż ktokolwiek inny, aby lekarze po każdym kontakcie z pacjentem myli ręce. Tak, Semmelweis także pomógł. W każdym razie mycie rąk to najważniejsza sprawa, jeśli chce się powstrzymać choroby roznoszone w szpitalach.
– Hmmm – zastanowiła się Teresa. – To brzmi interesująco. Osobiście uwielbiam takie starocie. Od razu pójdę do Alice i niech zleci komuś rozpracowanie tematu.
Oboje wyszli z pokoju Colleen. Teresa podeszła do Alice i chwilę rozmawiały.
– W porządku – powiedziała, gdy wróciła do Jacka. – Kula zaczęła się toczyć. Chodźmy stąd. – W windzie Teresa wysunęła następną propozycję. – A może skoczylibyśmy teraz do twojego biura? – zapytała. – Skoro widziałeś moje, to byłoby miło, gdybyś zaprosił mnie do siebie.
– Nie chciałabyś tego oglądać. Wierz mi.
– Spróbujmy.
– Mówię prawdę. To nie jest przyjemne miejsce.
– Ale myślę, że interesujące – upierała się Teresa. – Kostnicę widziałam tylko na filmie. Kto wie, może zrodzi się z tego jakiś nowy pomysł. A poza tym, gdy zobaczę, gdzie pracujesz, to pewnie zrozumiem cię troszkę lepiej.
– Nie jestem pewien, czy chcę być rozumiany.
Wyszli z budynku i stanęli na chwilę na chodniku.
– No i jak? Przecież to nie może zabrać zbyt wiele czasu, a i tak nie jest jeszcze późno.
– Ale z ciebie uparciuch – skomentował jej nalegania Jack. – Czy ty zawsze stawiasz na swoim?
– Zazwyczaj – przyznała i dodała ze śmiechem: – Ale wolę myśleć o sobie jako o nieustępliwej.
– Niech będzie – zgodził się. – Nie mów mi jednak, że cię nie ostrzegałem.
Zawołali taksówkę. Jack podał adres. Kierowca natychmiast zawrócił i skierował się na Park Avenue.
– Odniosłam wrażenie, że jesteś samotnikiem – powiedziała Teresa.
– Jesteś niezwykle spostrzegawcza.
– Nie musisz być taki zgryźliwy.
– Tym razem akurat nie byłem.
Gdy w półmroku taksówki spojrzeli na siebie, na ich twarzach zatańczyły promienie światła z ulicznych latarni.
– Trudno odgadnąć, jak się zachowywać w twoim towarzystwie – stwierdziła.
– Mógłbym powiedzieć to samo.
– Byłeś kiedyś żonaty? Jeżeli nie masz nic przeciwko takim pytaniom.
– Tak, byłem.
– I nie wyszło? – raczej wyciągnęła wniosek, niż pytała.
– Był pewien problem – przyznał Jack. – Ale nie bardzo mam ochotę o tym mówić. A ty? Miałaś męża?
– Tak, miałam. – Westchnęła i spojrzała przez okno jadącego samochodu. – Ale ja także wolę o tym nie mówić.
– No i już łączą nas dwie rzeczy – zauważył Jack. – To samo odczuwamy w nocnych klubach i oboje nie lubimy rozmawiać o poprzednich małżeństwach.
Jack poprosił, aby kierowca zatrzymał się na Trzydziestej przy wejściu do gmachu medycyny sądowej. Z zadowoleniem odnotował brak obu furgonetek. Pomyślał, że to znak, iż na stołach nie leżą żadne świeże ciała. Chociaż to Teresa nalegała na wizytę, nie chciał jednak niepotrzebnie narażać jej na odpychający widok.
Nie odezwała się ani słowem, kiedy Jack prowadził ją wzdłuż ściany zbudowanej z lodówek przeznaczonych do przechowywania ludzkich ciał. Dopiero kiedy zobaczyła stos sosnowych trumien, zapytała, po co tu stoją.
– Przeznaczone są dla nie zidentyfikowanych osób oraz dla tych, po które nikt się nie zgłasza – wyjaśnił. – Ich ciała są później palone w miejskim krematorium.
– Czy to się często zdarza?
– Bez przerwy.
Teraz zabrał ją do sali autopsyjnej. Otworzył drzwi do umywalni. Teresa zajrzała, ale nie weszła. Sala była doskonale widoczna przez oszklone drzwi. Stalowoszare stoły autopsyjne połyskiwały w mdłym świetle.
– Sądziłam, że to będzie bardziej nowoczesne miejsce -przyznała. Bardzo uważała, by niczego nie dotknąć.
– Kiedyś było – stwierdził Jack. – Już dawno miało zostać poddane kompletnej modernizacji. Tak się składa, że miasto jest w ciągłym kryzysie finansowym i wielu polityków skutecznie sprzeciwia się topieniu tu pieniędzy. Zdobycie odpowiednich funduszy jest trudne, z drugiej jednak strony otrzymaliśmy supernowoczesne wyposażenie do badania DNA.
– Gdzie jest twój pokój?
– Na czwartym piętrze.
– Mogę go zobaczyć?
– Czemu nie? Doszliśmy tak daleko, to możemy wejść i tam.
Przeszli znów obok kostnicy i poczekali na windę.
– Trudno tu się dobrze czuć, prawda? – zapytał Teresę.
– Ma nieco makabryczną atmosferę – przytaknęła.
– Pracując tu, zapominamy, jak takie miejsce oddziałuje na kogoś z zewnątrz- stwierdził Jack, chociaż był pod wielkim wrażeniem spokoju i opanowania, które okazywała Teresa.
Winda wreszcie zjechała, więc wsiedli, Jack wcisnął guzik i ruszyli na górę.
– Jak to się stało, że zdecydowałeś się na ten rodzaj kariery? Miałeś trudności na studiach?
– Rany boskie, nie – odpowiedział zaskoczony. – Chciałem czegoś czystego, technicznie zaawansowanego, emocjonalnie wypełniającego, no i lukratywnego. Tak zostałem okulistą.
– I co się stało?
– Moją praktykę diabli wzięli, a raczej AmeriCare. Nie chciałem pracować ani dla nich, ani dla podobnej korporacji i zrezygnowałem. To przeklęty czas niepotrzebnych lekarzy specjalistów.
– Czy było aż tak ciężko?
Jack nie od razu odpowiedział. Winda zatrzymała się na czwartym piętrze.
– Niezwykle ciężko – powiedział i poszedł korytarzem w stronę gabinetu. – Przede wszystkim z powodu samotności.
Teresa spojrzała na Jacka. Nie spodziewała się, że on może narzekać na samotność. Uważała, że jest samotnikiem z wyboru. Gdy patrzyła na niego, zdawało się jej, że dyskretnie wytarł oko. Łza? Najwyraźniej była w tym jakaś tajemnica.
– Jesteśmy – oznajmił. Otworzył kluczem drzwi i wcisnął przełącznik światła.
Wnętrze przedstawiało gorszy widok, niż się spodziewała. Ciasny, wąski pokoik. Zapełniały go szare, stare, metalowe meble. Ściany gwałtownie potrzebowały malowania. Pod sufitem było pojedyncze, brudne okno.
– Dwa biurka? – zapytała.
– Siedzę tu z Chetem – wyjaśnił.
– A które jest twoje?
– To z bałaganem. Historia z dżumą pochłonęła mnie bardziej niż zwykle. Jestem spóźniony, bo nie cierpię papierkowej roboty.
– Doktorze Stapleton! – ktoś zawołał go po nazwisku.
Okazało się, że to Janice Jaeger.
– Dowiedziałam się od strażnika, że pan tu jest – wyjaśniła, przywitawszy się z Teresą. – Próbowałam złapać pana w domu.
– Co się stało?
– Dzwonili z laboratorium. Mają wyniki testu fluorescencyjnego na antyciała na próbce z płuca Susanne Hard. Tak jak pan prosił. Wynik wskazuje na tularemię.
– Żartujesz? – Wziął raport z ręki Janice i z niedowierzaniem zaczął go studiować.
– Co to jest ta tularemia? – zapytała Teresa. – Jeszcze jedna choroba zakaźna – odpowiedział. – Pod wieloma względami przypomina dżumę.
– Gdzie przebywała pacjentka? – Teresa domyślała się odpowiedzi.
– Także w Manhattan General. Naprawdę nie mogę uwierzyć. Nadzwyczajne! – Pokręcił głową.
– Muszę wracać do pracy – powiedziała Janice. – Jeśli będzie mnie pan potrzebował, proszę dać znać.
– Przepraszam, nie miałem pojęcia, że pani jeszcze tu jest. Dziękuję za informacje.
– Drobiazg. – Machnęła ręką i poszła w stronę windy.
– Czy tularemia jest równie niebezpieczna jak dżuma? -zapytała Teresa.
– Trudno je porównywać. Ale jest groźna, szczególnie ta jej postać, która wywołuje zapalenie płuc. Potrafi być niezwykle zaraźliwa. Gdyby Susanne Hard była tu z nami, mogłaby powiedzieć, jak okropna potrafi być ta choroba.
– Dlaczego jesteś tak zaskoczony? Czy jest także równie rzadka jak dżuma?
– Prawdopodobnie nie. Występuje na większym obszarze Stanów niż dżuma, szczególnie w południowych regionach, na przykład w Arkansas. Jednak, podobnie jak dżuma, raczej nie zdarza się w zimie, a już na pewno nie na północy. Tutaj może stanowić problem późną wiosną i latem, jeżeli w ogóle wystąpi. Potrzebuje nosiciela tak jak dżuma. Tyle że zamiast szczurzych pcheł roznoszą ją kleszcze lub komary.
– Wszystkie kleszcze lub komary? – Rodzice Teresy mieli chatę w górach Catskill, dokąd miała zamiar pojechać latem. Dom stał na odludziu, otoczony lasami i łąkami. W okolicy bez trudu można było trafić na kleszcze i roiło się od komarów.
– Bakterie powodujące zarażenie przenoszą małe ssaki, na przykład szczury i króliki… – Już zamierzał rozpocząć wykład, ale nagle przerwał. Przypomniała mu się poranna rozmowa z Maurice'em, mężem Susanne. Susanne uwielbiała jeździć do Connecticut, spacerować po lesie i karmić dzikie króliki!
– Może to króliki? – mruknął pod nosem.
– Co mówisz?
Przeprosił, że myślał głośno. Otrząsnął się z chwilowego oszołomienia i poprosił Teresę, żeby usiadła na krześle przy biurku Cheta. Streścił jej rozmowę z mężem Susanne i wyjaśnił, jakie znaczenie dla rozprzestrzeniania tularemii mają dzikie króliki.
– Według mnie to możliwe – uznała Teresa.
– Kłopot w tym, że jej ewentualny kontakt z królikami miał miejsce dwa tygodnie temu – zadumał się Jack. Bębnił palcami w słuchawkę telefonu. – To długi okres wylęgania, szczególnie dla postaci wywołującej zapalenie płuc. Oczywiście, jeżeli nie złapała tego w Connecticut, mogła się zarazić tu, w szpitalu. Szpitalna tularemia ma tyle samo sensu co szpitalna dżuma.
– Tak czy siak ludzie powinni o tym wiedzieć. – Skinęła w stronę telefonu. – Mam nadzieję, że podobnie jak szpital, ty również porozumiałeś się z mediami.
– Ani oni, ani ja – odpowiedział. Spojrzał na zegarek. Nie minęła jeszcze północ. Podniósł słuchawkę i wystukał numer. – Dzwonię do mojego bezpośredniego szefa. Rozsądnie będzie dać mu pierwszeństwo. Zajmowanie się takimi sprawami należy do niego.
Calvin odebrał zaraz po pierwszym sygnale. Odezwał się mrukliwym tonem, jakby wyrwano go ze snu. Jack przedstawił się uprzejmie.
– Lepiej, żeby to było ważne – warknął Calvin.
– Dla mnie jest. Chciałem panu oznajmić, iż jest mi pan winien następne dziesięć dolarów.
– Do cholery z tobą! – wybuchnął. – Jeżeli to jakiś kolejny chory kawał…
– To nie kawał – stwierdził Jack. – Właśnie otrzymaliśmy raport z laboratorium. Manhattan General oprócz dwóch przypadków dżumy ma także jeden przypadek tularemii. Jestem tak samo zaskoczony jak inni.
– Dzwonili do pana z laboratorium?
– Nie. Otrzymałem wiadomość od jednego z asystentów z dochodzeniówki.
– Jest pan w biurze? – zapytał Calvin.
– Jasne, że jestem. Urabiam sobie ręce po łokcie.
– Tularemia? – zapytał Calvin, jakby chciał się upewnić. -Muszę sobie na ten temat poczytać. Chyba nigdy nie widziałem żadnego przypadku.
– Ja też przeczytałem o tym dopiero dziś rano – przyznał się Jack.
– Niech się pan upewni, że nie ma u nas żadnych przecieków. Nie będę teraz dzwonił do Binghama, bo o tej porze i tak nic nie zrobimy. Zawiadomię go zaraz z rana i niech on powiadomi całą resztę.
– Jasne – przytaknął Jack.
– Więc masz to zatrzymać w tajemnicy – odezwała się Teresa ze złością w głosie, gdy odłożył słuchawkę.
– Nie ja za to odpowiadani.
– Tak, wiem – powiedziała sarkastycznie. – To nie twoja działka.
– Wpadłem już w niezłe tarapaty, dzwoniąc na własną rękę do władz miejskich w sprawie dżumy i nie mam zamiaru tego powtarzać. Rano wiadomość i tak rozejdzie się właściwymi kanałami.
– A co z ludźmi w Manhattan General, którzy spodziewają się, że mają do czynienia z dżumą? Może mają i tę nową chorobę. Uważam, że powinieneś ich powiadomić jeszcze dzisiejszej nocy.
– To celna uwaga – przyznał. – Ale tak naprawdę nie ma znaczenia. Postępowanie przy tularemii jest identyczne jak przy dżumie. Poczekamy więc do rana. Poza tym zostało już tylko kilka godzin.
– A co się stanie, jeśli ja zawiadomię prasę?
– Jestem zmuszony prosić cię, abyś tego nie robiła. Słyszałaś równie dobrze jak ja, co powiedział mój szef. Jeżeli przeprowadzą dochodzenie, trafią do mnie.
– Ty nie lubisz reklam w medycynie, a ja nie lubię polityki w medycynie – stwierdziła Teresa.
– Amen – odparł Jack.