Poniedziałek, godzina 14.30, 25 marca 1996 roku
Jack energicznym krokiem zmierzał w stronę Manhattan General. Po rozmowie z Teresą potrzebował świeżego powietrza. Poruszyła go do głębi, i to nie tylko uczuciowo. Miała przecież rację co do Black Kings. Im bardziej bronił się przed myślami o zagrożeniu, tym łatwiej przychodziło mu pokonać strach. W głowie kłębiły mu się pytania. Kogo zirytował do tego stopnia, że nasłał na niego gang? Czy to potwierdza jego przypuszczenia? Niestety nie umiał znaleźć na nie odpowiedzi. Obiecał Teresie, że będzie ostrożny. Kłopot w tym, że nie bardzo wiedział, wobec kogo ma zachowywać ostrożność. W grę wchodził Kelley, Zimmerman, Cheveau lub Abelard, ponieważ ich najbardziej zdenerwował. Powinien unikać każdej z tych osób.
Gdy minął ostatni narożnikowy dom, stało się jasne, że w szpitalu dzieją się rzeczy niecodzienne. Przy chodniku stało kilku policjantów na koniach, a przy głównym wejściu dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, zapewne z pobliskiego komisariatu. Jack zatrzymał się na chwilę, aby im się przyjrzeć. Zauważył, że przede wszystkim zajmują się rozmową, mniej innymi sprawami.
Jack nie wiedział, jakie przydzielono im zadanie, zdecydował się więc podejść i zapytać.
– Mamy zniechęcać ludzi do wchodzenia do szpitala -wyjaśnił jeden z policjantów. – Wybuchła tam jakaś epidemia, ale podobno opanowali już sytuację.
– Prawdę powiedziawszy, mieliśmy zapanować nad tłumem – wyznał drugi z nich. – Wcześniej spodziewali się problemów, bo chcieli zamknąć szpital na okres kwarantanny, ale teraz się uspokoiło.
– Za co wszyscy powinniśmy być wdzięczni – dodał Jack. Zamierzał wejść do środka, ale jeden z policjantów powstrzymał go.
– Jest pan pewien, że chce pan tam wejść? – zapytał Jacka.
– Niestety tak – odpowiedział zatrzymany.
Policjant wzruszył tylko ramionami i pozwolił mu przejść.
Za drzwiami Jack natknął się na umundurowanego strażnika szpitalnego z maską ochronną na twarzy.
– Bardzo mi przykro, lecz nie ma dzisiaj żadnych wizyt.
Jack wyjął swoją odznakę lekarską.
– Przepraszam, panie doktorze – odpowiedział strażnik i odsunął się.
Chociaż na zewnątrz szpital wydawał się wyciszony, wewnątrz panowało spore zamieszanie. Hall wypełniony był ludźmi. Wszyscy mieli maski na twarzy, co sprawiało niesamowite wrażenie.
Ponieważ od dwunastu godzin nikt nie zachorował, Jack uznał maskę za środek zbyteczny. Jednak postanowił założyć ją tak jak wszyscy, nie po to, by chronić się przed zarazkami, raczej po to, by łatwiej zniknąć w tłumie. Podszedł do punktu informacyjnego, gdzie w kilku pudełkach wyłożone były maski, i włożył jedną z nich na twarz.
Następnie poszukał szatni lekarskiej. Kiedy wszedł do środka, jeden z lekarzy właśnie wychodził. Jack zdjął kurtkę i poszukał dla siebie fartucha lekarskiego w odpowiednim rozmiarze. W końcu znalazł, włożył go, i tak przebrany wrócił do hallu głównego.
Celem Jacka był dział zaopatrzenia. Czuł, że jeśli miałby się czegoś z tej wizyty dowiedzieć, to właśnie tam. Wsiadł do windy i pojechał na drugie piętro. Z zaskoczeniem stwierdził, że w porównaniu z poprzednią wizytą gwałtownie zmniejszyła się liczba pacjentów na korytarzu. Rzut oka przez oszklone drzwi w stronę sekcji operacyjnej wyjaśnił przyczynę zmniejszonego ruchu na korytarzu. Sale operacyjne były chwilowo zamknięte. Wiedząc co nieco o problemach finansowych AmeriCare, Jack domyślił się, że to one są przyczyną ograniczenia działań szpitalnych.
Pchnął wahadłowe drzwi i wszedł do działu zaopatrzenia. Nawet tu krzątanina znacznie osłabła. Dostrzegł tylko dwie kobiety stojące przy końcu jednego z regałów sięgających od podłogi po sufit. Jak wszyscy, których widział w szpitalu, i one nosiły maski. Najwidoczniej rzeczywiście poważnie potraktowano tu ostatnią serię zachorowań.
Omijając przejście między regałami, w którym stały kobiety, Jack udał się do biura Gladys Zarelli. W czasie pierwszej rozmowy zachowywała się przyjaźnie, chętnie udzielała wyjaśnień, a ponadto zajmowała kierownicze stanowisko. Trudno byłoby Jackowi znaleźć w tej chwili kogoś bardziej odpowiedniego.
Przechodząc przez magazyn, spoglądał z zaciekawieniem na niezliczoną liczbę przedmiotów stanowiących wyposażenie szpitala. Widząc takie bogactwo sprzętów, zastanowił się, czy jest wśród nich jakiś przedmiot, którego używały wszystkie ofiary śmiertelnych infekcji. Myśl była interesująca, lecz nie potrafił sobie wyobrazić, jak to mogło pomóc w rozwiązaniu zagadki. Pytanie, w jaki sposób pracownice zaopatrzenia mogły zetknąć się z pacjentami i zarazić od nich, ciągle pozostawało bez odpowiedzi. Jak mu powiedziano, pracownicy tego działu widywali chorych niezmiernie rzadko, jeżeli w ogóle.
Jack zastał Gladys w jej biurze. Rozmawiała przez telefon, ale gdy zobaczyła Jacka, serdecznym gestem zaprosiła go do środka. Usiadł na krzesełku naprzeciwko jej wąskiego biurka. Jak przewidywał, Gladys zajęta była poszukiwaniem osób, które zastąpiłyby zmarłe pracownice.
– Przepraszam, że musiał pan czekać – powiedziała, odłożywszy słuchawkę. Pomimo kłopotów była równie uprzejma jak poprzednim razem. – Potrzebuję na gwałt pomocy.
Jack przypomniał jej, kim jest, ale Gladys oświadczyła, że dobrze go pamięta i poznała go nawet w masce. Tak się starał, aby go nie rozpoznano, a tu masz.
– Przykro mi z powodu tego, co się stało – powiedział Jack. – Musi to być trudne dla pani z wielu powodów.
– Przerażające – przyznała Gladys. – Po prostu przerażające. Któż mógłby się spodziewać? Cztery wspaniałe kobiety!
– Tak, to szokujące. Szczególnie, że to takie niezwykłe. Jak powiedziała pani w czasie naszej pierwszej rozmowy, nikt z pani działu nigdy nie zaraził się poważną chorobą.
Gladys uniosła ręce i spojrzała w górę.
– Cóż można począć? Wszystko w rękach Boga.
– Może i w rękach Boga. Zwykle jednak istnieje jakiś sposób na wytłumaczenie podobnej serii śmiertelnych zarażeń. Czy w ogóle zastanawiała się pani nad tym?
Natychmiast przytaknęła.
– Myślałam o tym tak intensywnie, że aż nie mogłam spać. Ale nie mam pojęcia. Nawet jeśli nie chciałabym o tym myśleć, to i tak wszyscy zadają mi te same pytania.
– No tak – odpowiedział rozczarowany Jack. Nierozsądnie łudził się, że bada dziewicze obszary.
– Zaraz po panu, w czwartek, przyszła tu doktor Zimmerman – poinformowała go Gladys. – Był z nią ten mały, dziwny człowiek, co to brodę ma bez przerwy wyciągniętą do góry, jakby miał koszulę z ciasnym kołnierzykiem.
– Opis pasuje do doktora Abelarda – powiedział Jack, czując, że porusza się po pewnym gruncie.
– Tak się nazywał – potwierdziła Gladys. – Zadawał mnóstwo pytań. Przychodzili tu za każdym razem, gdy zachorowała kolejna osoba. Dlatego wszyscy nosimy maski. Zszedł do nas nawet pan Eversharp z technicznego sprawdzić, czy aby system wentylacji się nie zepsuł, czy coś takiego, ale wszystko okazało się w porządku.
– Więc nie znaleźli żadnego wyjaśnienia? – zapytał.
– Nie. Chyba że nie powiedzieli mi o tym. Ale wątpię. Ruch tu był jak na dworcu centralnym. Dawniej prawie nikt do nas nie zaglądał. Chociaż niektórzy z tych lekarzy, tak myślę, są nieco dziwni.
– To znaczy?
– Tajemniczy, czy ja wiem. Na przykład ten doktor z laboratorium. Ostatnio często się pojawiał.
– Mówi pani o doktorze Cheveau?
– No chyba tak się nazywa – przytaknęła.
– Dlaczego wydał się pani dziwny?
– Taki nieprzyjemny. – Zniżyła głos, jakby wyjawiała sekret. – Kilka razy zapytałam, czy mogę mu w czymś pomóc, a on za każdym razem zbywał mnie w opryskliwy sposób. Mówił, żeby go zostawić w spokoju. Ale rozumie pan, tu ja jestem szefową. Jestem przecież odpowiedzialna za całe wyposażenie. Nie lubię, kiedy ktoś się tu kręci, nawet jeśli to są lekarze. Musiałam mu to powiedzieć.
– Kto jeszcze zaglądał do pani?
– Cała gromada grubych ryb. Nawet pan Kelley. Zwykle widywałam go wyłącznie na bożonarodzeniowym przyjęciu, a w ciągu ostatnich kilku dni zszedł do mnie trzy, może cztery razy i zawsze w towarzystwie kilku osób. Raz z tym małym doktorem.
– Doktorem Abelardem? – zapytał dla pewności Jack.
– Tym samym – potwierdziła Gladys. – Nie mogę zapamiętać jego nazwiska.
– Nie chciałbym zadawać pani tych samych pytań co inni -wyznał Jack – ale czy pani zmarłe pracownice miały podobne zadania? Czy wspólnie wykonywały jakąś szczególną pracę?
– Jak już panu ostatnio mówiłam, wszyscy robimy to samo.
– Żadna z nich nie kontaktowała się z chorymi?
– Nie, nic podobnego. To była pierwsza rzecz, o którą pytała doktor Zimmerman.
– Kiedy byłem tu pierwszy raz, wydrukowała pani długą listę z wyposażeniem dostarczonym na siódme piętro. Czy może pani zrobić to samo, ale oddzielnie dla każdego pacjenta? – zapytał.
– To będzie nieco trudniejsze. Zamówienia przychodzą z poszczególnych pięter, a tam rozdzielają wszystko na sale chorych.
– Jest jakiś sposób, aby sporządzić taki spis?
– Chyba tak – odparła po zastanowieniu Gladys. – Gdy robimy inwentaryzację, dokonujemy podwójnego sprawdzenia z rachunkami i listami zamówień. Robię to nawet wtedy, kiedy nie wykonujemy oficjalnej inwentaryzacji.
– Doceniam to – przyznał Jack. Wyjął wizytówkę. – Może pani do mnie zadzwonić lub wysłać gotowe wydruki.
Gladys wzięła wizytówkę i dokładnie ją obejrzała.
– Zrobię wszystko, aby pomóc – zapewniła Jacka.
– I jeszcze jedno. Miałem drobne starcie z panem Cheveau i kilkoma innymi osobami stąd. Byłbym więc wdzięczny, gdyby wszystko zostało między nami.
– Mówiłam, że jest dziwny! – podchwyciła skwapliwie Gladys. – Nikomu nic nie powiem.
Jack pożegnał się z tą sympatyczną, krzepko wyglądającą kobietą i opuścił dział zaopatrzenia. Nie był w najlepszym humorze. Tak wiele oczekiwał, a to, czego się dowiedział, właściwie potwierdziło dotychczasowe obserwacje – Martin Cheveau łatwo wybuchał gniewem.
Wcisnął przycisk przy windzie i czekając na nią, zastanawiał się nad następnym ruchem. Miał dwie drogi: albo nie narażając się na niebezpieczeństwo, wymknie się ze szpitala, albo zachowując maksymalną ostrożność, złoży dyskretną wizytę w laboratorium. Ostatecznie zdecydował, że to drugie rozwiązanie będzie lepsze. Musiał znaleźć odpowiedź na pytanie, skąd ktoś zdobywa bakterie chorobotwórcze.
Gdy drzwi windy otworzyły się, Jack zamierzał wejść do wnętrza kabiny, lecz nagle zawahał się. Na czele grupy osób stał sam Charles Kelley. Pomimo maski Jack natychmiast go rozpoznał.
W pierwszym odruchu chciał się cofnąć i pozwolić windzie zjechać, ale takie zachowanie mogłoby tylko wzbudzić podejrzenia. Spuścił więc głowę, wszedł do windy i odwrócił się przodem do zamykających się drzwi. Dyrektor szpitala stał tuż za nim. Jack oczekiwał, że lada chwila poczuje klepnięcie w ramię.
Szczęśliwie Kelley nie rozpoznał go. Całkowicie pochłonęła go rozmowa na temat kosztów przewiezienia chorych karetkami i autobusami do najbliższych szpitali. Poruszenie Kelley a było oczywiste.
Towarzysz Kelleya zapewniał go, że wszystko, co miało zostać zrobione, zrobione zostało, jak ocenili kontrolerzy stanowi i miejscy.
Kiedy drzwi otworzyły się na drugim piętrze, Jack z wyraźną ulgą wysiadł z windy. Tym bardziej mu ulżyło, że Kelley pojechał niżej. Po tak bliskim spotkaniu zawahał się, czy dobrze robi, lecz po chwili wahania postanowił jednak złożyć błyskawiczną wizytę w laboratorium. W końcu i tak już był w szpitalu.
W przeciwieństwie do reszty szpitala w laboratorium panował niezwykły ruch. Zewnętrzne pomieszczenie zatłoczone było personelem medycznym. Wszyscy oczywiście nosili maski.
Jack czuł się zaskoczony takim tłumem pracowników, z drugiej jednak strony był za to wdzięczny losowi, gdyż łatwiej mógł się w tym tłumie rozpłynąć. W masce i białym kitlu doskonale pasował do otoczenia. Wobec faktu, że laboratorium znajdowało się w centrum zainteresowania, Jack miał uzasadnione obawy przed spotkaniem z doktorem Cheveau. Teraz szansę na to stały się niemal żadne.
W drugim końcu sali znajdował się szereg boksów używanych przez techników do badania krwi lub innych próbek pobieranych od pacjentów. Wokół nich skupiła się najliczniejsza grupa osób. Gdy przechodził ostrożnie przez salę, zrozumiał, co przyciągnęło ich uwagę. Całemu personelowi szpitala pobierano wymaz z gardła.
Zrobiło to na nim wrażenie. To było właściwe zachowanie wobec ostatniego wybuchu choroby. Skoro epidemie wywołane przez meningokoki pojawiały się najczęściej za sprawą nosicieli, zawsze można było się spodziewać, że jednym z nich jest pracownik szpitala. W przeszłości zdarzały się takie wypadki.
Spojrzenie rzucone w stronę ostatniego z boksów wprawiło Jacka w lekkie zdumienie. Pomimo maski i czepka na głowie rozpoznał Martina. Miał po prostu podwinięte rękawy i pracował jak każdy technik, pobierał wymazy z jednego gardła po drugim. Obok niego na tacy leżała imponująca piramida już pobranych wymazów. Oczywiście wszyscy pracownicy laboratorium ciężko pracowali. Czując się jeszcze bardziej bezpieczny, Jack prześlizgnął się przez drzwi do laboratorium wewnętrznego. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. W odróżnieniu od pandemonium panującego w przedsionku, w tej części laboratorium panowała cisza i spokój. Słychać było jedynie przytłumione odgłosy pracujących urządzeń i popiskiwanie czujników. W polu widzenia nie pojawił się żaden technik.
Jack bez zastanowienia poszedł wprost do laboratorium mikrobiologicznego. Miał nadzieję natknąć się albo na szefa techników Richarda, albo na pełną życia i energii Beth Holderness. Ale nie zastał nikogo. Laboratorium mikrobiologiczne wydawało się opuszczone tak jak inne pomieszczenia.
Jack podszedł do miejsca, gdzie podczas ostatniej wizyty pracowała Beth. Tam znalazł coś zachęcającego. Palnik Bunsena palił się. Obok niego leżała tacka z wymazami i naczynia z pożywką dla bakterii. Na podłodze stał plastykowy pojemnik na śmieci zapełniony odpadkami.
Czując, że Beth musi znajdować się gdzieś w pobliżu, Jack zaczął jej szukać. Laboratorium zajmowało kwadratowe pomieszczenie o boku mniej więcej dziewięciu metrów, przedzielone dwoma szeregami stołów laboratoryjnych z półkami. Jack przeszedł środkowym przejściem. Pod tylną ścianą stało kilka stanowisk bioseptycznych. Skręcił w prawo i zajrzał do małego pomieszczenia. Było w nim biurko i szafa z segregatorami. Na tablicy ogłoszeń wisiało kilka fotografii. Nawet nie podchodząc bliżej, na kilku z nich rozpoznał Richarda, szefa laborantów.
Idąc dalej, minął kilkoro wypolerowanych, aluminiowych, hermetycznie zamykanych drzwi, wyglądających jak drzwi do lodówek. Zerkając na drugą stronę pomieszczenia, dostrzegł normalne drzwi, które, jak sądził, mogły prowadzić do magazynu. Już zamierzał skierować się w tamtą stronę, gdy nagle jedne z hermetycznych drzwi otworzyły się z lekkim trzaskiem, na który Jack aż podskoczył.
Wyszła przez nie Beth Holderness i omal nie zderzyła się z Jackiem. Za nią dało się wyczuć smugę gorącego, wilgotnego powietrza.
– Przeraziłeś mnie na śmierć! – zawołała, przyciskając ręce do piersi.
– Nie jestem pewien, kto kogo bardziej – odpowiedział Jack. Przypomniał jej, kim jest.
– Nie martw się, dobrze cię pamiętam. Wywołałeś małe zamieszanie i nie jestem pewna, czy powinieneś tu przychodzić.
– Och! – westchnął niewinnie Jack.
– Doktor Cheveau jest naprawdę wściekły na ciebie -zapewniła go Beth.
– Czyżby? Zauważyłem, że to raczej nieprzystępny człowiek.
– Jest nieznośny – przytaknęła Beth. – Ale Richard wspomniał coś o tym, że oskarżyłeś szefa o roznoszenie tych bakterii, które sprawiają nam tyle kłopotu w szpitalu.
– Prawda jest taka, że nigdy o nic nie oskarżałem twojego szefa – sprostował Jack. – To była jedynie ukryta sugestia, którą rzuciłem, kiedy mnie zirytował. Przyszedłem tu, żeby z nim porozmawiać. Naprawdę chciałem usłyszeć jego opinię na temat prawdopodobieństwa wystąpienia względnie rzadkich chorób w jednym miejscu, blisko siebie i o tej porze roku. Lecz z powodów mi nie znanych, był w równie niegościnnym nastroju jak w czasie poprzedniej wizyty.
– No cóż, muszę przyznać, że zaskoczył mnie sposób, w jaki cię wtedy potraktował – przyznała Beth. – Podobnie zresztą jak pan Kelley i doktor Zimmerman. Odniosłam wrażenie, że chcesz tylko pomóc.
Jack ledwo się powstrzymał od złapania tej uroczej, młodej damy w objęcia. Wyglądało na to, że jest jedyną osobą na całej planecie, która docenia jego wysiłki.
– Przykro mi z powodu twojej koleżanki Nancy Wiggens. Domyślam się, że dla was wszystkich musiało to być trudne.
Oblicze Beth posmutniało, w oczach zalśniły łzy.
– Może nie powinienem tego mówić – dodał, widząc reakcję dziewczyny.
– W porządku – powiedziała. – Ale to był prawdziwy szok. Boimy się oczywiście takich wypadków i bierzemy je pod uwagę, ale jednak wydawało się nam, że nic podobnego się nie zdarzy. Nancy była taką ciepłą osobą, nawet jeśli przy tym nieco nierozważną.
– Jak to?
– Nie była tak ostrożna, jak być powinna. Ryzykowała, nie używając osłon, gdy to było Wskazane, nie zakładając okularów ochronnych, kiedy wszyscy je zakładali.
Jack potrafił zrozumieć podobne zachowanie.
– Nie zażywała nawet antybiotyków przepisanych jej przez doktor Zimmerman po tym przypadku z dżumą.
– Jakże nierozmyślnie! To przecież mogło uratować ją przed gorączką Gór Skalistych.
– Wiem – powiedziała Beth. – Żałuję, że nie naciskałam na nią mocniej. Sama brałam, a nie sądzę, abym była wystawiona na niebezpieczeństwo zarażenia się.
– Czy wspomniała może, że w przypadku próbek od Lagenthorpe'a postąpiła inaczej? – zapytał.
– Nie. Dlatego właśnie podejrzewamy, że zaraziła się tu, w laboratorium, podczas badania próbek. Riketsje w laboratoriach są wyjątkowym zagrożeniem.
Jack zamierzał coś odpowiedzieć, lecz spostrzegł, że Beth zaczyna się denerwować i z niepokojem zerka w przestrzeń za nim. Obrócił się i także spojrzał w tym kierunku, lecz niczego nie dostrzegł.
– Naprawdę powinnam już wrócić do pracy – powiedziała Beth. – No i nie powinnam z tobą rozmawiać. Doktor Cheveau specjalnie na to zwrócił uwagę.
– Nie wydaje ci się to dziwne? – zapytał. – W końcu jestem miejskim patologiem. Zgodnie z prawem mogę badać przyczyny śmierci przywiezionych do nas pacjentów.
– Sądzę, że tak – zgodziła się. – Ale co mogę powiedzieć? Ja tylko tu pracuję. – Przeszła obok Jacka i podeszła do swojego stanowiska.
Jack podążył za nią.
– Nie chciałbym być intruzem – zaczął – ale intuicja podpowiada mi, że w tym szpitalu dzieje się coś dziwnego. Dlatego ciągle tu wracam. Wielu ludzi przyjęło postawę defensywną, włączając w to twojego szefa. Oczywiście można to wyjaśnić. AmeriCare i ten szpital to interes, a takie wypadki w sposób skrajnie niekorzystny potrafią wpłynąć na kondycję finansową. Dla wielu ludzi to wystarczy, aby zacząć się dziwnie zachowywać. Według mnie jednak chodzi o coś więcej.
– Więc co miałabym dla ciebie zrobić? – zapytała Beth. Usiadła na stołku i zaczęła przekładać bakterie z wymazów do naczyń z pożywką.
– Chcę cię poprosić, abyś dokładnie wszystkiemu się przyglądała. Jeżeli chorobotwórcze drobnoustroje są roznoszone celowo, to muszą skądś pochodzić, a laboratorium mikrobiologiczne jest doskonałym miejscem do rozpoczęcia poszukiwań. Znajduje się tu dość odpowiedniego sprzętu i materiału. Zarazki dżumy to nie jest coś, co można znaleźć wszędzie.
– To znowu nie takie niemożliwe znaleźć zarazki dżumy w jakimś zwykłym laboratorium – odpowiedziała Beth.
– Tak? – zapytał Jack. Sądził, że poza Centrum Kontroli Chorób i może kilkoma akademickimi laboratoriami zarazki dżumy są rzadkością.
– Laboratoria muszą mieć kultury najróżniejszych bakterii do testowania skuteczności odczynników – wyjaśniła Beth, nie przerywając pracy. – Antyciała, które są często głównym składnikiem współczesnych odczynników, mogą ulec zniszczeniu, a jeżeli tak się stanie, testy będą prowadzić do fałszywych wyników.
– Och, rozumiem, oczywiście – zgodził się Jack. Poczuł się głupio. Powinien był o tym wszystkim pamiętać. Wszystkie testy laboratoryjne musiały być ciągle sprawdzane. – Skąd bierzecie, dajmy na to, zarazki dżumy?
– Z Wirginii, z National Biologicals.
– Co musisz zrobić, aby otrzymać materiał?
– Po prostu dzwonię i zamawiam.
– Kto jest do tego upoważniony?
– Każdy.
– Żartujesz – powiedział z niedowierzaniem. Sądził, że w tych sprawach przestrzega się przynajmniej tych samych zasad bezpieczeństwa co w przypadku niektórych leków, jak na przykład morfiny.
– Nie żartuję. Robiłam to wiele razy.
– Nie potrzebujesz specjalnego pozwolenia?
– Na zamówieniu, które wysyłam, muszę mieć jedynie podpis dyrektora laboratorium. Wymagają jednak tego tylko jako gwarancji, że szpital zapłacił za przesyłkę.
– Popraw mnie, jeśli się mylę – poprosił Jack. – Każdy może do nich zadzwonić i poprosić, aby przysłali mu bakterie wywołujące dżumę?
– Jeżeli dysponuje odpowiednim zasobem gotówki lub kredytem bankowym.
– W jaki sposób przysyłają kultury bakterii?
– Zazwyczaj pocztą. Ale jeżeli potrzebujesz ich natychmiast, przesyłają pocztą kurierską, oczywiście za dodatkową opłatą.
Jack był zaskoczony, ukrywał jednak swoje uczucia. Czuł się nawet zakłopotany własną naiwnością.
– Możesz mi podać numer telefonu do National Biologicals? – zapytał.
Beth otworzyła szufladę z zawieszkami, przejrzała ich tytuły i wyjęła odpowiednią teczkę. Otworzyła ją i wyjęła kartkę, wskazując na nadruk.
Jack przepisał numer telefonu, a następnie spojrzał na aparat.
– Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że skorzystam? -zapytał.
Beth przesunęła telefon w jego stronę, spoglądając jednocześnie na zegarek.
– Jeszcze tylko sekundkę – zapewnił ją Jack. Ciągle nie wierzył w to, co usłyszał.
Wykręcił przepisany numer. Odpowiedziała mu automatyczna sekretarka, przedstawiając firmę i prosząc o wybranie właściwego numeru wewnętrznego. Wykręcił dwójkę do działu sprzedaży. Tym razem przywitał go czarujący głos kobiecy i zapytał, w czym można mu pomóc.
– Jestem doktor Billy Rubin i chciałbym złożyć u was zamówienie.
– Czy ma pan konto w National Biologicals?
– Jeszcze nie – odpowiedział. – To zamówienie chciałbym pokryć kartą kredytową American Express.
– Bardzo mi przykro, ale przyjmujemy wyłącznie kartę Visa lub MasterCard – wyjaśniła jego rozmówczyni.
– To żaden problem, mogę zapłacić kartą Visa.
– Doskonale. Czy mogę otrzymać pańskie zlecenie?
– Chciałbym dostać od was meningokoki.
Kobieta roześmiała się.
– Musi być pan bardziej precyzyjny. Potrzebuję grupę serologiczną, serotyp i podgrupę. Mamy tu setki odmian gatunkowych.
– Aha – odpowiedział Jack, udając, iż ktoś go woła. – Przepraszam, ale będę musiał zadzwonić później, mam wezwanie z izby przyjęć.
– Bardzo proszę – odpowiedziała kobieta. – Proszę dzwonić o każdej dogodnej porze. Jak pan zapewne wie, pracujemy całą dobę.
Odłożył słuchawkę. Był zaskoczony.
– Mam wrażenie, że nie uwierzyłeś mi – odezwała się Beth.
– Nie uwierzyłem – przyznał. – Nie zdawałem sobie sprawy, że tak łatwo zdobyć taki materiał. Mimo wszystko chciałbym, abyś miała oczy szeroko otwarte i rozejrzała się, czy te zbrodnicze zarazki nie zostały gdzieś tu ukryte. Możesz to zrobić?
– Myślę, że tak – odpowiedziała jednak bez entuzjazmu.
– Ale proszę równocześnie o dyskrecję. I ostrożność. Niech to zostanie między nami.
Wyjął jedną z wizytówek i na odwrocie napisał swój domowy numer. Wręczył ją dziewczynie.
– Dzwoń o każdej porze dnia i nocy, jeśli cokolwiek odkryjesz lub z mojego powodu wpadniesz w jakieś tarapaty. Zgoda?
Beth wzięła wizytówkę, rzuciła na nią okiem i szybkim ruchem wsunęła do kieszeni fartucha.
– Zgoda.
– Nie będziesz miała nic przeciwko, jeżeli poproszę cię także o twój numer? Mogę mieć jeszcze kilka pytań. Mikrobiologia nie jest moją najmocniejszą stroną.
Beth zastanowiła się i po chwili wyjęła kartkę i zapisała na niej numer telefonu. Jack schował ją do portfela.
– Lepiej, żebyś już poszedł.
– Już znikam. Dziękuję za pomoc.
– Nie ma za co – odpowiedziała. Znowu była sobą.
Zakłopotany wyszedł z laboratorium mikrobiologicznego i skierował się do pomieszczenia, w którym pobierano wymazy. Ciągle nie mógł uwierzyć, jak łatwo można było otrzymać bakterie.
Kilka metrów przed wahadłowymi drzwiami łączącymi właściwe laboratorium z pomieszczeniem zewnętrznym Jack zatrzymał się jak zamurowany. Za drzwiami, tyłem do niego stał ktoś posturą do złudzenia przypominający Martina. Mężczyzna trzymał tacę pełną pobranych wymazów.
Jack poczuł się jak przestępca złapany na gorącym uczynku. Przez ułamek sekundy zapragnął zniknąć, ukryć się gdzieś. Jednak irytacja wywołana absurdalnym strachem nakazała mu pozostać na miejscu.
Martin przytrzymał przez chwilę drzwi przed drugą osobą, którą okazał się Richard. On także niósł tacę pełną wymazów. I to on właśnie pierwszy zauważył Jacka.
Martin rozpoznał Jacka pomimo maski.
– Cześć, chłopcy – przywitał się jowialnie Jack.
– Pan…! – zawołał Martin.
– Tak, to ja – potwierdził Jack. Aby rozwiać wszelkie wątpliwości, złapał za górną krawędź maski dwoma palcami i odsłonił twarz.
– Ostrzegano pana przed węszeniem tutaj – syknął Martin. – Nie znosimy intruzów.
– Nic z tego – odparł Jack i wyjął swą odznakę lekarza sądowego. Podsunął ją Martinowi pod nos. – To oficjalna wizyta. W waszym szpitalu doszło do kilku kolejnych przypadków śmiertelnej infekcji. Chociaż tym razem udało wam się postawić właściwą diagnozę.
– Sprawdzimy, czy to na pewno wizyta urzędowa – ostrzegł Martin. Położył tacę z wymazami na najbliższym stole i szybkim ruchem chwycił słuchawkę telefonu. Zażądał połączenia z Charlesem Kelleyem.
– A tak z czystej ciekawości, może powiedziałby mi pan, dlaczego podczas pierwszego spotkania był pan tak miły, a podczas następnych zachowuje się pan tak nieuprzejmie?
– Dowiedziałem się o pańskim zachowaniu wobec pana
Kelleya oraz o tym, że pańska pierwsza wizyta nie została zlecona przez przełożonych.
Jack zamierzał odpowiedzieć, ale zadzwonił telefon. Zorientował się, że to sam Kelley. Martin poinformował rozmówcę, że w laboratorium znalazł znowu myszkującego doktora Stapletona.
Gdy Martin słuchał instrukcji Kelleya, Jack przesunął się i oparł o stół laboratoryjny. Richard tymczasem stał jak wmurowany, ciągle trzymając swoją tacę z wymazami.
W czasie monologu szefa Martin pozwolił sobie jedynie na kilka przytaknięć i zakończył rozmowę ostatnim: "Tak jest, proszę pana". Odkładając słuchawkę, obdarzył Jacka lekceważącym uśmiechem.
– Pan Kelley kazał mi pana poinformować – oświadczył z wyższością – że osobiście zadzwoni do burmistrza, do pańskiego szefa i wszystkich stosownych władz. Złoży oficjalną skargę na pana za uporczywe nękanie personelu szpitalnego, który dokłada wszelkich starań, aby zapanować nad nadzwyczajnie trudną sytuacją. Kazał także powiedzieć, że za chwilę nasza straż szpitalna wyprowadzi pana poza teren szpitala.
– To niezwykle uprzejme z jego strony – odparł Jack. – Ale doprawdy nie trzeba mi wskazywać drogi do wyjścia. Prawdę powiedziawszy, to właśnie wychodziłem, kiedy się spotkaliśmy. Życzę panom miłego dnia.