Rozdział 19

Piątek, godzina 21.00, 22 marca 1996 roku


Jack nalegał, aby pracowali nieco dłużej. Chet wyświadczył więc przysługę koledze i przyniósł chińskie jedzenie. Nienawidził przerywać raz rozpoczętej pracy. Przed wpół do dziewiątej zadzwoniła Colleen, ciekawa, gdzie się podziewają. Chet po telefonie nie dał już Jackowi spokoju, marudząc w kółko, że mógłby już wyłączyć mikroskop i odłożyć długopis.

Kolejnym problemem okazał się rower. Po dłuższej dyskusji ustalili, że Chet weźmie taksówkę, a Jack jak zwykle pojedzie rowerem i spotkają się przed firmą Willowa i Heatha.

Dozorca otworzył im drzwi i skinął, żeby weszli. Załapali się na jedyną działającą windę, w której Jack bezzwłocznie wcisnął przycisk z numerem dziesięć.

– Ty tu naprawdę byłeś – zauważył Chet.

– Mówiłem ci – przypomniał Jack.

– Sądziłem, że sobie ze mnie kpisz.

Kiedy drzwi windy otworzyły się, Chet poczuł się równie zaskoczony jak Jack podczas swojej poprzedniej wizyty. W studio panował normalny ruch, jakby działo się to między dziewiątą a siedemnastą, a nie o dwudziestej pierwszej.

Dwóch mężczyzn stało kilka minut, obserwując krzątaninę, lecz nikt nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi.

– Proszone przyjęcie – skomentował Jack.

– Może ktoś zapomniał im powiedzieć, że jest fajrant -odpowiedział Chet.

Jack skierował się w stronę biura Colleen. Światło się paliło, ale nikogo nie zastali. Rozglądając się, rozpoznał przy jednej z desek kreślarskich pogrążoną w pracy Alice. Podszedł do niej, lecz nie zwróciła na niego uwagi.

– Przepraszam – odezwał się. Pracowała z taką koncentracją, że nie miał sumienia jej przerywać. – Halo, halo! – zawołał jednak.

W końcu uniosła lekko głowę, a gdy go poznała, uśmiechnęła się lekko.

– O kurczę, przepraszam – odezwała się, wycierając ręce w ręcznik. – Witam. – Przez chwilę udawała zakłopotaną, po czym poprosiła, żeby poszli za nią. – Chodźcie. Sądzę, że czekają na was w arenie.

– Ho, ho! – odpowiedział Chet. – To nie zabrzmiało dobrze. Czyżby brali nas za chrześcijan?

Alice zaśmiała się.

– Na naszej arenie składa się ofiary z twórców, nie z chrześcijan – wyjaśniła.

Teresa i Colleen ucałowały ich na powitanie. Ledwo zetknęli się policzkami, a pocałunki, choć było je słychać, poszybowały w dal. Była to część rytuału, która wprawiała Jacka w zły nastrój.

Teresa od razu przeszła do sprawy. Kazała gościom usiąść za stołem, a ona i Colleen ułożyły przed nimi plansze z rysunkami przedstawiającymi całą historię. Komentowały rysunki, by nic im nie umknęło.

Zarówno Jack, jak i Chet od razu uznali to za niezłą zabawę. Przypadł im do gustu humor zawarty w opowiadaniu, jak to Oliver Wendell Holmes i Joseph Lister wizytują szpital należący do National Health i sprawdzają, czy personel przestrzega obowiązującego regulaminu mycia rąk. Na zakończenie każdej reklamówki owe znane z historii medycyny postacie informują, jak skrupulatny w przestrzeganiu ich nauk jest szpital National Health w odróżnieniu od innych placówek medycznych.

– No, tak to wygląda – powiedziała Teresa po omówieniu ostatniego z rysunków. – Co o tym myślicie, chłopcy?

– Sprytne – przyznał Jack. – I prawdopodobnie skuteczne. Ale chyba nie są warte pieniędzy, które trzeba by na nie wydać.

– No przecież mają związek z tym, co nazwałeś jakością usług medycznych – broniła pomysłu Teresa.

– Nieznacznie. Pacjenci National Health mieliby się lepiej, gdyby miliony przeznaczone na tę reklamę poszły na bieżącą opiekę zdrowotną.

– Mnie się podobają – wtrącił Chet. – Są świeże i dowcipne. Moim zdaniem znakomite.

– Domyślam się, że określenie "inne placówki medyczne" odnosi się do konkurencji – zauważył Jack.

– Rzecz jasna. Uznaliśmy jednak, że byłoby w złym guście wymieniać General Manhattan Hospital z nazwy w obliczu kłopotów, jakie teraz przeżywają.

– Coraz większych kłopotów – dodał Jack. – Pojawiła się u nich seria zachorowań na kolejną groźną chorobę. Trzy choroby w trzy dni.

– Dobry Boże! – zawołała Teresa. – To okropne. Mam nadzieję, że tym razem trafi to do telewizji, a może nadal ma zostać sekretem?

– Nie rozumiem, dlaczego snujesz równie absurdalne przypuszczenia – rozzłościł się Jack. – Przecież nie ma sposobu, by utrzymać to w tajemnicy.

– Znajdzie się, jeśli AmeriCare będzie na tym zależało -odpowiedziała zapalczywie.

– Hej, znowu zaczynacie – przerwał Chet.

– To ciągle ta sama kłótnia – odparła Teresa. – Po prostu nie potrafię pogodzić się z tym, że Jack nie rozumie, iż jego praca powinna służyć społeczeństwu, a on osobiście powinien zawiadomić media i za ich pośrednictwem ostrzec ludzi przed tymi strasznymi chorobami.

– Już ci mówiłem, że specjalnie mnie pouczono o zakresie moich obowiązków i to się w nich nie mieści – przypomniał Teresie Jack.

– Chwila! Czas! – zawołał Chet. – Słuchaj, Tereso. Jack ma rację. Nie możemy pójść do dziennikarzy. To sprawa szefa i rzecznika prasowego. Ale Jack nie odwala roboty byle jak. Dzisiaj znowu pognał do General i wywalił im prosto w oczy, że jego zdaniem ta epidemia nie jest sprawą zwykłego przypadku.

– "Nie jest sprawą zwykłego przypadku"? Co masz na myśli? – dopytywała się Teresa.

– Dokładnie to, co powiedziałem – odparł Chet. – Jeśli to nie jest przypadek, to mamy do czynienia z działaniem umyślnym. Ktoś wywołuje zakażenia.

– Czy to prawda? – Teresa spojrzała na Jacka. Była zaszokowana.

– Przyszło mi coś takiego do głowy – przyznał. – Trudno mi logicznie wytłumaczyć wszystko, co tam się dzieje.

– Dlaczego ktoś miałby robić coś podobnego? To absurd.

– Czyżby?

– Może to robota jakichś szaleńców? – wtrąciła się Colleen.

– W to wątpię – stwierdził Jack. – Za dużo trzeba wiedzieć. Poza tym takie zarazki są niebezpieczne. Jedną z ostatnich ofiar jest laborantka.

– Raczej jakiś niezadowolony pracownik – domyślał się Chet. – Ktoś z odpowiednią wiedzą i urazem, kto może swobodnie działać.

– Tak, to bardziej prawdopodobne – przytaknął Jack. – Na przykład kierownik szpitalnego laboratorium nie jest zadowolony z pracy zarządu szpitala. Sam mi to powiedział. Został zmuszony do zredukowania liczby personelu o dwadzieścia procent.

– O mój Boże! – zawołała Colleen. – Sądzisz, że to mógłby być on?

– Tak naprawdę to nie – stwierdził Jack. – Zbyt wiele śladów prowadzi do niego. Byłby pierwszym podejrzanym. Przyjął zdecydowanie agresywną postawę, ale głupi nie jest. Jeżeli seria zachorowań spowodowana jest umyślnie, to w grę musi wchodzić poważniejszy powód i większe pieniądze.

– Na przykład? Zdaje się, że skaczemy na głęboką wodę.

– Możliwe – zgodził się Jack. – Powinniśmy jednak pamiętać, że AmeriCare jest najsilniejsza w interesie. Wiem nawet co nieco o ich filozofii. Wierzcie mi, kierują się wyłącznie chęcią zysku.

– Sugerujesz, że AmeriCare mogłaby wywoływać choroby we własnych oddziałach? – Teresa zapytała z niedowierzaniem. – To już zupełnie nie ma sensu.

– Tylko głośno myślę – wyjaśnił Jack. – Teoretycznie, dla wyjaśnienia sprawy przyjmijmy, że ktoś celowo roznosi choroby. Przyjrzyjmy się teraz poszczególnym przypadkom. Pierwszy był Nodelman, cukrzyk. Druga Hard z chronicznymi kłopotami ortopedycznymi, a ostatnio Lagenthorpe, który cierpiał na astmę.

– Rozumiem, co sugerujesz – przerwał mu Chet. – Każdy z nich, chorując na przewlekłą chorobę, przekroczył znacznie wniesiony przez siebie wkład. Spółka wydała na nich znacznie więcej, niż chciała. Nadużyli opieki medycznej.

– Co ty! – przerwała mu Teresa. – To śmieszne. AmeriCare nigdy nie zaryzykowałaby podobnej katastrofy w stosunkach z pacjentami tylko po to, aby pozbyć się trojga uciążliwych chorych. To nie ma sensu. Daj spokój!

– Teresa najpewniej ma rację – zgodził się Jack. – Gdyby AmeriCare stała za całą sprawą, mogłaby zrobić to już wcześniej. Naprawdę niepokoi mnie to, że nie jest jasne pochodzenie chorób. Gdyby istniał sprawca, chciałby zapewne wywołać epidemię, a nie eliminować konkretnych pacjentów.

– To jeszcze bardziej diaboliczne – zauważyła Teresa.

– Zgoda – przyznał Jack. – To zmusza nas do powrotu do pomysłu z nieprawdopodobnie szalonym człowiekiem.

– No, ale jeśli ktoś chciałby epidemii, dlaczego jej jeszcze nie ma? – zapytała Colleen.

– Z kilku powodów. Po pierwsze we wszystkich trzech przypadkach diagnozy zostały postawione stosunkowo szybko. Po drugie szpital potraktował serię zachorowań niezwykle poważnie i podjął kroki, by kontrolować rozwój infekcji. Po trzecie sposoby przenoszenia chorób nie dają wielkiej szansy na epidemię w Nowym Jorku w marcu.

– Zechciej to wyjaśnić – poprosiła Teresa.

– Dżumą, tularemią i gorączką Gór Skalistych można się zarazić przez zwykły kontakt z chorym, mówiąc inaczej przez skażone powietrze, ale to droga niezwykle rzadka. Normalnie dochodzi do zakażenia przez owady. A te owady trudno raczej spotkać o tej porze roku w Nowym Jorku, szczególnie w szpitalu.

– Co o tym wszystkim myślisz? – Teresa zwróciła się do Cheta.

– Ja? – zapytał z zakłopotaniem. – Nie wiem, co mam myśleć.

– No, dalej – nalegała. – Nie próbuj osłaniać kolegi. Jak sądzisz?

– No cóż, to jest Nowy Jork. Spotykamy tu wiele chorób, więc wątpię, że to celowo roznoszone zarazki. Powinienem chyba powiedzieć, że według mnie brzmi to jak objaw uczulenia. Wiem, że Jack nie przepada za AmeriCare.

– Rzeczywiście? – zwróciła się Teresa do Jacka.

– Nienawidzę ich – przyznał.

– Dlaczego?

– Sprawa osobista i wolę o tym nie mówić.

– Jasne – odpowiedziała. Położyła rękę na stosie rysunków.

– Zapominając, że doktor Stapleton pogardza reklamą medyczną, uważacie, że nasze propozycje są w porządku?

– Dla mnie wspaniałe – potwierdził Chet.

– Powiedziałem już, że mogą okazać się skuteczne – przyznał Jack.

– Czy macie jeszcze jakieś sugestie dotyczące zapobiegania infekcjom w szpitalach?

– Może coś o sterylizacji narzędzi i wyposażenia szpitalnego – zasugerował Jack. – Szpitale stosują różne sposoby. Zajmował się tym Robert Koch, wyjątkowo barwna postać.

Teresa zanotowała tę propozycję.

– Coś jeszcze?

– Obawiam się, że nie jestem w tym najlepszy – usprawiedliwił się Chet. – Ale dlaczego nie mielibyśmy wpaść na kilka drinków do Auction House. Kto wie, jak się dobrze nasmaruje umysł, to może pojawią się nowe pomysły.

Obie panie jednak odmówiły. Teresa wyjaśniła, że muszą kontynuować pracę. Do poniedziałku miały przygotować coś nadającego się do pokazania prezesowi firmy i dyrektorowi wykonawczemu.

– To może jutro wieczorem? – zaproponował Chet.

– Zobaczymy – odparła Teresa.

Pięć minut później Chet i Jack zjeżdżali windą na dół.

– Wywaliły nas – skwitował Chet.

– Są stanowcze – ocenił Jack. – Twardo dążą do celu.

– A ty masz ochotę na piwko?

– Lepiej pojadę do domu. Może chłopaki grają w kosza. Muszę trochę poćwiczyć. Jestem wykończony.

– Koszykówka o tej porze?

– Piątkowy wieczór to wyjątkowy wieczór w mojej okolicy – wyjaśnił Jack.

Pożegnali się przed gmachem spółki Willow i Heath. Chet wsiadł do taksówki, a Jack zabrał się do otwierania kolejnych zamków. Wreszcie wsiadł na rower i popedałował Madison Avenue na północ w stronę Piątej Avenue i skręcił w Pięćdziesiątą Dziewiątą. Stąd wjechał do Central Park.

Zazwyczaj jeździł szybko, tym razem jednak nie spieszył się. Analizował zakończoną przed chwilą rozmowę. Pierwszy raz ubrał swoje podejrzenia w słowa. Wcale nie poczuł się od tego lepiej.

Chet sugerował przewrażliwienie i Jack musiał przyznać sam przed sobą, że było w tym nieco racji. Odkąd AmeriCare pożarła jego praktykę, czuł, że śmierć kroczy za nim krok w krok. Najpierw pozbawiła go rodziny, później zagroziła jego życiu, zsyłając głęboką depresję. Wypełniła przecież jego nową zawodową codzienność. A teraz drażni się z nim tym wybuchem chorób, naigrywa, mnożąc wszystkie te niewytłumaczalne szczegóły.

Gdy wjeżdżał coraz głębiej w ciemność, opustoszały park, jego mroczny i posępny wygląd jeszcze bardziej pobudzały niepokój Jacka. W miejscu, gdzie jadąc rano do pracy, podziwiał piękno, teraz ujrzał szkielety bezlistnych drzew rysujące się na tle groźnie bielejącego nocnego nieba. Nawet odległy, poszarpany zarys uśpionego miasta przybrał złowieszczy charakter.

Jack nacisnął na pedały i rower zaczął nabierać szybkości. Przez chwilę, z jakichś irracjonalnych powodów bał się obejrzeć za siebie. Czuł przejmujący strach, że coś nagle zwali mu się na plecy.

Wjechał w smugę światła samotnej parkowej latarni i zatrzymał się. Zmusił się do odwrócenia i spojrzenia w twarz prześladowcy. Lecz za nim nie było nikogo ani niczego. Wpatrując się w odległe cienie, zrozumiał, że to, co go przeraziło, siedziało w nim samym, w jego głowie. Ta sama depresja, która sparaliżowała go po śmierci żony i córek.

Zły na siebie zaczął znowu kręcić pedałami. Czuł się zażenowany takim dziecinnym strachem. Mógł się bardziej kontrolować. Oczywiście należało wszystko złożyć na karb epidemii, która widać zbytnio go pochłonęła. Lamie miała rację – za bardzo się w to zaangażował emocjonalnie.

Gdy odnalazł źródło swych lęków, poczuł się lepiej. Park jednak nadal wyglądał ponuro. Znajomi ostrzegali go przed jeżdżeniem tędy po nocy, lecz on ignorował ich ostrzeżenia. Teraz po raz pierwszy zastanawiał się, czy jednak nie postępuje głupio.

Wyjazd z parku w stronę Central Park West przypominał ucieczkę z koszmaru. Z ciemnej, przerażająco pustej czeluści parku nagle wyskoczył na zatłoczoną ulicę pełną żółtych taksówek jadących na północ. Miasto żyło. Ludzie spokojnie przechadzali się chodnikami.

Im dalej na północ jechał, tym bardziej nieprzyjemna stawała się okolica. Często teraz spotykał wyraźnie podniszczone, czasami wręcz zrujnowane budynki. Niektóre zdawały się opuszczone, przeznaczone do wyburzenia. Chodniki i jezdnię zalegały nie sprzątane od dawna śmieci. Wałęsające się psy przeszukiwały powywracane kubły.

Jack skręcił w lewo w Sto Szóstą. Gdy tak jechał ulicą, okolice jego mieszkania wydawały mu się tego wieczoru bardziej przygnębiające niż zwykle. Chwila otrzeźwienia w parku otworzyła mu oczy.

Zatrzymał się przy boisku, na którym grywał w kosza. Nie zsiadł jednak z roweru, stopy pozostały w noskach, jedną ręką jedynie przytrzymał się ogrodzenia oddzielającego boisko od ulicy.

Tak jak się spodziewał, plac zajmowali grający. Uliczne rtęciowe latarnie, za których zainstalowanie sam zapłacił, świeciły pełnym blaskiem. Rozpoznał wielu z biegających po boisku graczy. Warren, bez dwóch zdań najlepszy z koszykarzy, także grał tego wieczoru. Jack słyszał jego pokrzykiwanie zachęcające kolegów z drużyny do większego wysiłku. Przegrani będą musieli zejść z boiska i czekać na swoją kolejkę tam, gdzie teraz czekali wcześniej pobici. Zawody zawsze były zażarte.

Jack przyglądał się, jak Warren ulokował w koszu ostatnią piłkę meczu i przegranym nie pozostało nic innego, jak zejść z placu. Przygotowując się do kolejnego meczu, Warren dostrzegł spojrzenie Jacka. Machnął w jego stronę i przyczłapał do ogrodzenia. Tak wyglądał chód zwycięzcy.

– Cześć doktorku, siemanko – przywitał Jacka. – Przyjechałeś pograć czy co?

Warren był przystojnym Murzynem z ogoloną głową, starannie wypielęgnowanym wąsikiem i ciałem jakby zdjętym z posągu greckiego atlety z Metropolitan Museum. Zawarcie z nim znajomości zabrało Jackowi kilka ładnych miesięcy. W końcu rozwinęła się między nimi nić przyjaźni, głównie dzięki wspólnemu zamiłowaniu do ulicznej koszykówki. Jack niewiele wiedział o Warrenie poza tym, że jest najlepszym koszykarzem w okolicy. No może jeszcze i to, że przewodzi lokalnemu gangowi. Rozumiał, że obie pozycje wzajemnie z siebie wynikały.

– Miałem zamiar porzucać – przytaknął Jack. – Kto walczy?

Wejście do gry mogło się okazać trudnym przedsięwzięciem. Na początku, gdy przeprowadził się w te strony, cały miesiąc musiał cierpliwie odczekać, siedząc pod płotem, zanim zaprosili go do gry. Wtedy dowiódł, ile jest wart. Zaczęli go tolerować, gdy okazało się, że trafia do kosza nie z przypadku, lecz z pewną regularnością.

Sprawy posunęły się nieco do przodu, choć nie zanadto, kiedy zafundował oświetlenie placu i odnowił tablice do gry. Oprócz Jacka było jeszcze tylko dwóch innych białych, którym pozwolono grać. Bycie białym stanowiło ewidentną wadę w tej okolicy. Koniecznie należało znać reguły.

– Ron i Jake – odparł Warren. – Ale mogę cię włączyć do drużyny. Stara wołała Flasha do domu.

– Do tego czasu będę już kimał – powiedział Jack. Odepchnął się od ogrodzenia i przejechał ostatni kawałek drogi do domu.

Przed budynkiem zsiadł z roweru i zarzucił go sobie na ramię. Zanim wszedł do środka, podniósł wzrok i przyjrzał się fasadzie. Był w zbyt krytycznym nastroju, aby zaprzeczyć, że nie prezentowała się dobrze. Właściwie należało stwierdzić, że budynek prezentował się wyjątkowo obskurnie. Kiedyś musiał wyglądać elegancko, gdyż jeszcze dziś widoczne były fragmenty ozdobnego gzymsu pod krawędzią dachu. Dwa okna na trzecim piętrze zostały zabite deskami.

Budynek miał pięć pięter, a na każdym były dwa mieszkania. W całości zbudowano go z cegły. Jack mieszkał na trzecim piętrze, które dzielił z Denise, niezamężną nastolatką z dwojgiem dzieci. Drzwi frontowe otworzył kopnięciem. Nie było w nich zamka. Ostrożnie, aby nie nadepnąć na jakiś walający się na schodach kawał tynku, zaczął wspinać się na górę. Gdy mijał drugie piętro, dotarły do jego uszu odgłosy kłótni i brzęk tłuczonego szkła. Taka niestety była wieczorna rzeczywistość.

Z rowerem na ramieniu musiał się trochę nagimnastykować, żeby dotrzeć do swojego mieszkania. Zaczął gmerać w kieszeni w poszukiwaniu klucza, lecz niemal natychmiast zorientował się, że nie będzie mu potrzebny. Kawałek futryny na wysokości zamka został wyłamany. Sterczały tylko drzazgi.

Pchnął otwarte drzwi. W mieszkaniu panował mrok. Nasłuchiwał przez chwilę. Usłyszał jedynie sprzeczkę z dołu i odgłosy ruchu ulicznego. W mieszkaniu panowała całkowita cisza. Postawił rower, sięgnął ręką do włącznika i zapalił wiszącą pod sufitem lampę.

Pokój dzienny został wywrócony do góry nogami. Nie miał zbyt wielu mebli, ale to, co miał, zostało przewrócone, opróżnione albo połamane. Zauważył, że małe radio stojące zazwyczaj na biurku zniknęło. Wprowadził rower do pokoju i oparł go o ścianę. Zdjął kurtkę i powiesił ją na kierownicy. Teraz podszedł do biurka. Szuflady były wyjęte i opróżnione. Pośród rozrzuconych na podłodze przedmiotów znajdował się album z fotografiami. Schylił się i podniósł go. Otworzył i westchnął z ulgą. Nie były zniszczone. Zdjęcia stanowiły jedyną dla niego wartościową rzecz.

Położył album na parapecie i przeszedł do sypialni. Włączył światło i ujrzał podobny widok. Większość rzeczy została wyrzucona z szafy na podłogę, podobnie z szafki przy łóżku.

Stan łazienki niczym nie odbiegał od reszty mieszkania. Cała zawartość apteczki znalazła się w wannie.

Z łazienki poszedł do kuchni. Spodziewając się tego samego, włączył światło. Stłumiony okrzyk wyrwał mu się z ust.

– Niepokoiliśmy się o pana – powiedział potężnie zbudowany ciemnoskóry mężczyzna. Siedział na stole. Cały, włącznie z rękawiczkami i czapką z daszkiem, ubrany był w czarną skórę. – Wypiliśmy całe piwo z lodówki i zaczęliśmy się niecierpliwić.

W kuchni było jeszcze trzech innych mężczyzn ubranych identycznie jak pierwszy. Jeden z nich przysiadł na parapecie. Na stole leżał prawdziwy arsenał, Jack rozpoznał nawet pistolet maszynowy.

Jack nie znał żadnego z nich. Zaskoczył go fakt, że ciągle jeszcze byli w mieszkaniu. Już raz go okradziono, ale wtedy nikt nie został, aby napić się piwa.

– Może byś tak wszedł i usiadł – zaproponował wielki czarny facet.

Jack zawahał się. Wiedział, że drzwi na klatkę schodową są otwarte. Czy zdołałby uciec, zanim złapią za broń? Wątpił i nie zamierzał sprawdzać.

– No dalej, człowieku – ponaglił mężczyzna. – Dawaj tu tą swoją białą dupę!

Odruchowo zrobił, co mu kazano. Ostrożnie usiadł i przyjrzał się nieproszonemu gościowi.

– Możemy zachowywać się przyzwoicie, to zależy – powiedział facet siedzący na stole, chyba szef tej grupki. – Ja jestem Twin – przedstawił się. – A to – wskazał na mężczyznę przy oknie – Reginald.

Jack spojrzał w stronę Reginalda. Murzyn dłubał w zębach wykałaczką i głośno cmokał. Patrzył na Jacka z pogardą. Chociaż nie był aż tak umięśniony jak Warren, należał do tej samej kategorii. Na zewnętrznej stronie prawego przedramienia miał wytatuowane dwa słowa "Black Kings".

– Widzisz, chłopie, Reginald jest wkurzony – kontynuował Twin – bo w mieszkaniu gówno znalazł. Tu nie ma nawet telewizora. A tymczasem część umowy była taka, że możemy sobie zabrać, co chcemy z twojej chaty.

– Jakiej umowy? – zapytał Jack.

– Ujmijmy to w ten sposób. Ja i moi bracia zostaliśmy opłaceni niewielką sumką, żeby wdepnąć do twojej cholernej nory i trochę ci ją wysprzątać. Nie licząc artylerii na stole, nic wielkiego, niemal towarzyska wizyta. To ma być tylko takie małe ostrzeżenie. Szczegółów nie znam, ale najwyraźniej jesteś dla kogoś w pewnym szpitalu jak drzazga w dupie, wkurzyłeś tam ciężko pracujących ludzi. Mam ci przypomnieć, żebyś zabrał się do własnej roboty i pozwolił im robić swoje. Rozumiesz, o co tu biega, lepiej niż ja, jak sądzę. No bo ja nie bardzo. Pierwszy raz mam takie zlecenie.

– Chyba łapię, o co chodzi – odpowiedział Jack.

– Cieszę się – stwierdził Twin. – Inaczej musielibyśmy złamać ci kilka palców lub co innego. Nie zlecono nam jakiegoś poważnego uszkodzenia klienta, ale jak Reginald zaczyna, trudno go powstrzymać, szczególnie gdy jest wkurzony. Coś musi dostać. Na pewno nie chowasz tu gdzieś telewizora albo czegoś podobnego?

– Przyjechał na rowerze – odezwał się jeden z pozostałych mężczyzn.

– Co ty na to, Reginald? – zapytał Twin. – Chcesz nowy rower?

Reginald pochylił się do przodu, tak że mógł zajrzeć do pokoju dziennego. Wzruszył tylko ramionami.

– Myślę, że uratowałeś dupę – oświadczył Twin. Wstał.

– Kto wam za to zapłacił? – zapytał Jack.

Twin otworzył szeroko oczy i roześmiał się.

– To nie byłoby dla mnie zdrowe, gdybym ci powiedział, prawda? Ale skoro pytasz, to przynajmniej masz jaja.

Jack chciał zadać jeszcze jedno pytanie, gdy został gwałtownie powstrzymany przez Twina. Siła ciosu zwaliła go z krzesła. Upadł na plecy. Pokój zafalował mu przed oczyma. Będąc na pograniczu utraty świadomości, poczuł, że wyciągają mu portfel z kieszeni spodni. Przed ostatnim, zdawało mu się śmiertelnym kopnięciem w brzuch usłyszał jeszcze stłumiony śmiech. Potem nastąpiła kompletna ciemność.

Загрузка...