Środa, godzina 14.50, 20 marca 1996 roku
Niebo zasnute gęstymi chmurami groziło deszczem, lecz Jack nie przejmował się tym. Bez względu na pogodę szalona przejażdżka rowerowa do Manhattan General była prawdziwą przyjemnością po całym dniu spędzonym w kosmicznym skafandrze w sali autopsyjnej.
Niedaleko frontowego wejścia do szpitala zauważył solidny znak drogowy, do którego postanowił przymocować rower. Przyczepił nawet kask i kurtkę, przypinając je osobnym łańcuchem, tak że chroniły siodełko.
Stojąc w cieniu szpitala, Jack spoglądał na jego strzelistą fasadę. W swym poprzednim życiu był starym, szacownym, uniwersyteckim szpitalem. AmeriCare pożarła go w czasach trudności finansowych, jakie rząd nieświadomie zafundował służbie zdrowia na początku lat dziewięćdziesiątych. Chociaż Jack wiedział, że zemsta nie jest pragnieniem szlachetnym, rozsmakowywał się w nadziei, iż będzie mógł podłożyć AmeriCare prawdziwą bombę.
Po wejściu do środka skierował się do informacji i zapytał o doktora Carla Wainwrighta. Dowiedział się, że jest on zatrudnionym w AmeriCare internistą. Jego biuro znajdowało się w skrzydle przyłączonym do głównego budynku. Siostra z informacji udzieliła bardzo dokładnych instrukcji, jak ma tam trafić.
Piętnaście minut później Jack znalazł się w poczekalni doktora. Gdy błysnął swoją odznaką lekarza sądowego, a wyglądała w istocie jak odznaka policyjna, recepcjonistka nie traciła nadaremnie czasu i natychmiast powiadomiła Carla Wainwrighta o czekającym gościu. Jack został zaproszony do gabinetu i nie minęła nawet minuta, gdy zjawił się sam pan doktor Wainwright.
Był nieco przygarbionym, przedwcześnie posiwiałym mężczyzną. Jednak jego twarz z pogodnymi, niebieskimi oczami robiła wrażenie młodej. Uścisnęli sobie ręce, po czym Jack został poproszony o zajęcie miejsca w fotelu.
– Nie co dzień odwiedza nas ktoś z biura medycyny sądowej – zagaił doktor Wainwright.
– Byłoby niedobrze, gdybyśmy musieli przychodzić codziennie – odpowiedział Jack.
Doktor Wainwright spojrzał skonsternowany, aż wreszcie zrozumiał, że jego gość żartuje.
– Ma pan całkowicie rację – odparł, śmiejąc się.
– Przyszedłem w sprawie pańskiego pacjenta, Donalda Nodelmana – poinformował Jack, przechodząc od razu do rzeczy. – Wszystko wskazuje na to, że zdiagnozowaliśmy u niego dżumę.
Wainwrightowi opadła szczęka.
– To niemożliwe – zdołał wykrztusić po dobrej chwili. Jack wzruszył ramionami.
– Sądzę, że możliwe. Badanie na antyciała dżumy jest całkiem solidne. Oczywiście nie wyhodowaliśmy jeszcze samych kultur, ale…
– Wielkie nieba. – Nerwowo tarł dłonią podbródek. – Szokująca wiadomość.
– To rzeczywiście niespodzianka – zgodził się Jack. – Tym bardziej, że przez pięć dni przed wystąpieniem objawów pacjent przebywał w szpitalu.
– Nigdy nie słyszałem o przypadku dżumy dymieniczej -wyznał doktor Wainwright.
– Ani ja – przyznał Jack. – Ale to nie dżuma dymienicza, lecz płucna i jak pan zapewne wie, okres inkubacji w tym przypadku jest krótszy, prawdopodobnie dwa, trzy dni.
– Jednak nie mogę w to uwierzyć. Zaraza? To mi nawet nie przeszło przez myśl.
– Ktoś jeszcze o podobnych objawach? – zapytał krótko Jack.
– Mnie nic przynajmniej o tym nie wiadomo, ale może być pan spokojny, że szybko je zlokalizujemy, jeśli są.
– Interesuje mnie życie tego mężczyzny – przyznał Jack. – Jego żona stanowczo twierdzi, że nie podróżował, nie miał zagranicznych gości z miejsc endemicznie zagrożonych dżumą. Wątpi także, aby wszedł w kontakt z dzikim zwierzęciem. Czy to również zaprzątnęło pańską uwagę?
– Pracował w dziale odzieży. Zajmował się księgowością. Nigdy nie podróżował. Nie był myśliwym. Ostatnio często go widywałem; próbowałem utrzymać jego poziom cukru pod kontrolą.
– Na którym oddziale leżał?
– Na oddziale wewnętrznym, na szóstym piętrze. Pokój siedemset siedem. Zapamiętałem ten numer.
– Pojedynczy pokój?
– Wszystkie nasze pokoje są jednoosobowe – odpowiedział doktor Wainwright.
– To może pomóc. Czy mogę zobaczyć pokój?
– Oczywiście. Jednak sądzę, że powinienem zawiadomić doktor Mary Zimmerman, która jest u nas lekarzem nadzorującym przypadki chorób zakaźnych. Musi się jak najszybciej o wszystkim dowiedzieć.
– Bez wątpienia – zgodził się Jack. – Tymczasem nie będzie pan miał nic przeciwko temu, jeśli pojadę na szóste piętro i rozejrzę się po pokoju?
– Proszę – odparł doktor Wainwright i gestem zaprosił Jacka do wyjścia. – Zadzwonię do doktor Zimmerman i spotkamy się na górze. – Sięgnął po telefon.
Jack wrócił do głównego budynku szpitala. Wsiadł do windy i pojechał na szóste piętro. Gdy wysiadł, zorientował się, że jest ono podzielone na dwie części. Północna część mieściła oddział chorób wewnętrznych, a skrzydło południowe zajmował oddział położniczo-ginekologiczny. Jack przeszedł przez drzwi prowadzące do skrzydła północnego.
Nie zdążył jeszcze zamknąć za sobą drzwi, a już wiedział, że informacja o zarazie dotarła na oddział. Nerwowa krzątanina, cały personel w świeżo rozdanych maskach na twarzy. Doktor Wainwright nie tracił czasu.
Nikt nie zwrócił uwagi na Jacka, gdy szedł do pokoju 707. Pchnął drzwi i zaskoczony zobaczył, jak dwóch pielęgniarzy z zakrytymi twarzami wywozi na łóżku zdziwionego pacjenta również w masce na twarzy. Trzymał kurczowo swoje rzeczy, był więc w pośpiechu przenoszony do innego pokoju. Gdy tylko wyszli, Jack wszedł do środka.
Pokój 707 był trudną do opisania salą szpitalną o nowoczesnym wystroju; całe wnętrze starego budynku musiało być całkiem niedawno wyremontowane i przebudowane.
Metalowe umeblowanie było typowe dla szpitalnego wyposażenia. W pokoju stało łóżko, biurko, pokryte tworzywem krzesło, nocny stolik i ruchomy wysoki stolik przystawiany do łóżka. Telewizor stał na półce podwieszonej do sufitu.
Klimatyzator znajdował się pod oknem. Jack podszedł do niego, podniósł pokrywę i zajrzał do środka. Rury z gorącą i zimną wodą przeprowadzono przez betonową podłogę, dalej przechodziły przez moduł z termostatem i wentylatorem wydmuchującym na pokój strumień powietrza. Po sprawdzeniu Jack uznał, że w urządzeniu nie ma otworu, którym szczur mógłby przedostać się do pomieszczenia.
Wszedł do łazienki, obejrzał dokładnie umywalkę, muszlę klozetową i prysznic. Odniósł wrażenie, że kafelki w toalecie położono całkiem niedawno. W suficie znajdowała się kratka wentylacyjna. Schylił się i otworzył szafkę pod umywalką i znowu nie znalazł żadnego przejścia dla szczura.
Słysząc głosy w pokoju, Jack wyszedł z toalety i spotkał doktora Wainwrighta zakładającego maskę na twarz. Towarzyszyły mu dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy w maskach. Kobiety ubrane były w długie, lekarskie kitle, które przypomniały Jackowi profesorów akademii medycznej.
Doktor Wainwright wręczył Jackowi maskę i dokonał prezentacji. Wyższą kobietą okazała się pani doktor Mary Zimmerman, lekarz chorób zakaźnych i przewodnicząca Komitetu Kontroli Chorób Zakaźnych. Jack wyczuł w niej poważną kobietę, która przyjęła wobec zaistniałych okoliczności postawę raczej defensywną. Zaraz po przedstawieniu poinformowała, że jest internistą z dodatkową specjalizacją w dziedzinie chorób zakaźnych.
Nie bardzo wiedząc, jak zareagować na takie rewelacje, Jack po prostu skomplementował ją.
– Nie miałam okazji rozmawiać z panem Nodelmanem – dodała.
– Jestem przekonany, że gdyby rozmawiała pani z pacjentem, postawiłaby pani natychmiast właściwą diagnozę -odpowiedział Jack, starając się ze wszystkich sił nie doprawiać słów sarkazmem.
– Bez wątpienia – stwierdziła.
Drugą kobietą była Kathy McBane i Jack z zadowoleniem przyjął możliwość zmiany tematu, szczególnie gdy okazało się, że w obejściu jest o wiele bardziej sympatyczna niż jej przełożona z komitetu. Dowiedział się, że jest siostrą przełożoną oraz członkiem komitetu kontroli chorób zakaźnych. Było normalną praktyką, że w takim komitecie reprezentowana była większość, jeśli nie wszystkie piony zatrudnienia.
Towarzyszył im George Eversharp. Nosił gruby, bawełniany, niebieski kombinezon. Jak się Jack domyślił, był kierownikiem działu technicznego i także członkiem komitetu.
– Jesteśmy niezwykle wdzięczni panu doktorowi Stapletonowi za szybką diagnozę – powiedział doktor Wainwright, próbując nieco rozluźnić napiętą atmosferę.
– Po prostu szczęśliwy traf – odpowiedział Jack.
– Już zaczęliśmy działać – oznajmiła beznamiętnym głosem doktor Zimmerman. – Aby rozpocząć działania profilaktyczne, nakazałam sporządzić listę osób, które mogły mieć kontakt z chorym.
– Myślę, że to bardzo roztropnie – zgodził się Jack.
– Szpitalny komputer poszukuje teraz informacji o pacjentach z objawami mogącymi sygnalizować dżumę – informowała dalej.
– Godne pochwały – skwitował Jack.
– Tymczasem musimy ustalić genezę tego przypadku -powiedziała.
– Pani myśli biegną dokładnie tym samym torem co moje -zauważył Jack.
– Radziłabym więc panu założyć maskę – odpowiedziała.
– Jasne – zgodził się i założył ją na twarz.
Doktor Zimmerman odwróciła się do George'a Eversharpa.
– Proszę kontynuować to, co pan zaczął mówić o obiegu powietrza.
Jack słuchał z uwagą, jak inżynier Eversharp wyjaśniał działanie szpitalnego systemu wentylacji. Powietrze z hallu przechodziło do pokoi, a stąd do łazienek. Następnie było filtrowane. Powiedział także, że w kilku pokojach powietrze mogło krążyć w systemie wewnętrznym.
– Czy to jeden z takich pokoi? – zapytała doktor Zimmerman.
– Nie – odpowiedział Eversharp.
– Czyli że nie można założyć, iż bakterie wywołujące dżumę dostały się do systemu wentylacyjnego i skaziły tylko ten pokój? – pytała dalej doktor Zimmerman.
– Nie. – Powietrze jest rozprowadzane równomiernie do wszystkich pokoi.
– I szansa, że bakterie wydostaną się z tego pokoju i przedostaną do hallu, jest mała, tak?
– To wręcz niemożliwe, pani doktor. Jedynym sposobem, w jaki mogły wydostać się z pokoju, było opuszczenie go na nosicielu.
– Przepraszam – doszło nagle do zgromadzonych. Odwrócili się i ujrzeli pielęgniarkę stojącą w -drzwiach. Ona także nosiła maskę. – Pan Kelley chciałby się z państwem spotkać w pokoju pielęgniarek.
Bez słowa komentarza skierowali się natychmiast do drzwi. Gdy Kathy McBane znalazła się tuż przed Jackiem, zapytał ją:
– Kim jest pan Kelley?
– Jest prezydentem szpitala – odpowiedziała siostra przełożona.
Jack skinął głową ze zrozumieniem. Idąc, z nostalgią wspominał czasy, kiedy szefa w szpitalu nazywano dyrektorem albo ordynatorem, jeśli miał, a najczęściej miał, medyczne wykształcenie. Tak było w czasach, w których najważniejsza była opieka nad pacjentem. Teraz królował interes, celem stał się zysk, więc ordynator stał się prezydentem.
Jack czekał na spotkanie z panem Kelleyem. Prezydent szpitala był przedstawicielem AmeriCare, więc przyprawienie go o ból głowy było równoznaczne z przyprawieniem o ból głowy AmeriCare.
Atmosfera w pokoju pielęgniarek była niezwykle napięta. Wieść o dżumie rozniosła się jak burza ogniowa. Wszyscy pracujący na piętrze, a nawet niektórzy pacjenci wiedzieli już, że są narażeni na zakażenie. Charles Kelley robił co mógł, aby ich uspokoić. Tłumaczył, że nie ma niebezpieczeństwa, że wszystko jest pod kontrolą.
– Tak, pewnie! – zadrwił pod nosem Jack. Z niesmakiem patrzył na człowieka, który miał tupet wmawiać ludziom takie kłamstwa. Kelley był wręcz zastraszająco wysoki, dobre dwadzieścia centymetrów wyższy od Jacka. Jego przystojna twarz była opalona, a piaskowego koloru włosy poprzetykane złotymi pasemkami, jakby dopiero co wrócił z Karaibów. Z perspektywy Jacka wyglądał bardziej na obłudnego sprzedawcę samochodów niż biznesmena, którym przecież był.
Gdy tylko Kelley zauważył wchodzących, dał znak ręką, aby poszli za nim, i pospieszył do pomieszczenia znajdującego się za pokojem pielęgniarek.
Jack wcisnął się do środka tuż za Kathy McBane i natychmiast zauważył, że Kelley nie jest sam. Za nim stał mężczyzna drobnej budowy, z zapadłymi policzkami i mocno przerzedzonymi włosami. W przeciwieństwie do Kelleya ubranego jak spod igły, ten drugi mężczyzna miał na sobie wytartą, tanią kurtkę sportową i spodnie, które chyba nigdy nie widziały żelazka.
– Boże, cóż za zamieszanie! – stwierdził podenerwowany Kelley. Jego zachowanie przeszło gwałtowną metamorfozę, z nieuczciwego sprzedawcy zmienił się w sardonicznego administratora. Oderwał kawałek papierowego ręcznika i wytarł spocone czoło. – Tego z pewnością nie potrzeba temu szpitalowi! – Zmiął ręcznik i wrzucił go do kosza. Zwrócił się w stronę doktor Zimmerman i jakby zapominając, co przed chwilą mówił w pokoju pielęgniarek do wystraszonych pacjentów, zapytał, czy nie ryzykują zbytnio, przebywając na tym piętrze.
– Szczerze wątpię, by coś nam groziło – odparła zapytana. – Ale oczywiście musimy mieć pewność.
Kelley zwrócił się teraz do Wainwrighta:
– Gdy tylko usłyszałem o tym nieszczęściu, dowiedziałem się, że pan już o wszystkim wie. Dlaczego mnie pan nie powiadomił?
Doktor Wainwright wyjaśnił, że dopiero co otrzymał wiadomość od Jacka i nie miał czasu na telefonowanie. Dodał, iż jego zdaniem ważniejsze było zawiadomienie doktor Zimmerman, aby mogła podjąć właściwe kroki. Następnie przedstawił Jacka.
Jack zrobił krok do przodu i machnął ręką w stronę Kelleya. Nie zdołał opanować uśmiechu. Czuł, że to moment, który sprawia mu niekłamaną satysfakcję.
Kelley miał na sobie grubą bawełnianą koszulę, wełniany krawat i czarne dżinsy.
– Zdaje się, że to pańskie nazwisko wymieniła pani pełnomocnik rządu do spraw zdrowia, kiedy zadzwoniła do mnie – powiedział Kelley. – O ile sobie przypominam, zrobił pan na niej wrażenie tak szybką diagnozą.
– My, urzędnicy miejscy, zawsze staramy się służyć pomocą – odparował Jack.
Kelley odpowiedział krótkim, drwiącym śmiechem.
– To może ucieszy się pan ze spotkania z kolegą, także miejskim urzędnikiem. To doktor Clint Abelard. Jest epidemiologiem z Rady Zdrowia Miasta Nowy Jork.
Jack skinął w stronę nieśmiałego mężczyzny schowanego za Kelleyem, lecz ten nie odwzajemnił pozdrowienia. Jack odniósł wrażenie, że jego obecność nie jest chyba pożądana. Rywalizacja między poszczególnymi wydziałami służb miejskich była częścią urzędniczego życia, które właśnie poznawał.
Kelley chrząknął i zwrócił się do Wainwrighta i pani Zimmerman. Mówił, że nie chce, aby sprawa nabrała rozgłosu. Im później media dowiedzą się o całej sprawie, tym lepiej. Gdyby zjawił się jakiś reporter i chciał porozmawiać, należy go przysłać do niego.
– Przepraszam – odezwał się Jack, nie mogąc się powstrzymać. – Interesy korporacji należy odłożyć na bok. Moim zdaniem powinien się pan skupić na prewencji. A to oznacza przede wszystkim ustalenie, gdzie jest źródło choroby. Zdaje się, że ma pan tu niezłą zagadkę i dopóki nie poda pan rozwiązania, media będą urządzać polowanie, bez względu na to, jak bardzo będzie pan chciał zmniejszyć rozmiary katastrofy.
– Nie zauważyłem, by ktokolwiek pytał o pańską opinię -rzucił Kelley pogardliwie.
– Po prostu czuję, że mógłby pan skorzystać z pewnych wskazówek – zauważył Jack. – Odnoszę wrażenie, iż pańska uwaga skupia się na zagadnieniach mniej istotnych.
Kelley poczerwieniał. Z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Rozumiem – ledwo panował nad głosem. – Jako jasnowidz zapewne ma pan już wyrobione zdanie co do źródła choroby.
– Podejrzewam szczury. Jest ich tu pewnie całe mnóstwo. – Odkąd rano wywarł tym stwierdzeniem niezwykłe wrażenie na Calvinie, nie mógł się doczekać, kiedy znów je powtórzy.
– Nie mamy w Manhattan General żadnych szczurów -parsknął ze złością Kelley. – A jeśli usłyszę, że powiedział pan coś podobnego dziennikarzom, to obiecuję, dostanę pańską głowę.
– Szczury są klasycznym nosicielem zarazków dżumy -
odpowiedział Jack. – Jestem pewny, że są i tutaj, jeśli się wie, jak je rozpoznać, to znaczy chciałem powiedzieć: znaleźć.
Kelley zwrócił się do Clinta Abelarda:
– Czy sądzi pan, że szczury mogą mieć coś wspólnego z tym przypadkiem dżumy? – zapytał.
– Nie zacząłem jeszcze dochodzenia – odpowiedział zapytany – a nie zamierzam zgadywać, jednak nie bardzo chce mi się uwierzyć, że w sprawę wplątane są szczury. Jesteśmy na szóstym piętrze.
– Sugeruję, aby złapał pan kilka szczurów, i radzę poszukać ich w najbliższym sąsiedztwie – odezwał się Jack. – Przede wszystkim trzeba sprawdzić, czy zaraza nie opanowała populacji miejskich gryzoni.
– Chciałbym już wreszcie skończyć tę dyskusję o szczurach – wtrącił Kelley. – Raczej proszę mi powiedzieć, co możemy zrobić dla ludzi, którzy zetknęli się z chorym.
– To moje zadanie – odezwała się doktor Zimmerman. – Oto co zaleciłam…
Kiedy pani doktor relacjonowała swoje posunięcia, Abelard skinął na Jacka, aby wyszedł z nim z pokoju pielęgniarek.
– Jestem epidemiologiem – warknął wściekłym szeptem Clint.
– Nigdy tego nie kwestionowałem – odpowiedział spokojnie Jack. Był jednak zaskoczony i zdezorientowany gwałtowną reakcją Clinta Abelarda.
– Jestem specjalistą w poszukiwaniu źródeł choroby w wielkich skupiskach ludzkich – dodał Clint. – To moja praca. Pan natomiast, pan jest koronerem…
– Błąd – przerwał mu Jack. – Jestem lekarzem sądowym, specjalistą w patologii. Pan jako lekarz powinien to wiedzieć.
– Lekarz sądowy czy koroner, nie dbam o to, jak siebie tam nazywacie – lekceważąco odparł Clint.
– A ja owszem – rozeźlił się Jack.
– Istota sprawy kryje się w tym, że pańskie kompetencje dotyczą zmarłych, a nie pochodzenia choroby.
– Znowu błąd. Zajmujemy się martwymi, by przemówili do żyjących. Naszym celem jest powstrzymać śmierć.
– Nie wiem, jak dosadniej wytłumaczyć panu różnicę -rozdrażnionym głosem odpowiedział Clint. – Poinformował nas pan, że człowiek zmarł na dżumę. Doceniamy to i nie zamierzamy wtrącać się w pańską pracę. Teraz przyszła kolej na mnie. Mam się dowiedzieć, jak się nią zaraził.
– Próbuję jedynie pomóc – wyjaśnił Jack.
– Dziękuję, ale jeśli będę potrzebować pańskiej pomocy, sam o nią poproszę – zakończył rozmowę Clint i pomaszerował w stronę pokoju 707.
Jack przyglądał się odchodzącemu, kiedy jego uwagę odwróciło jakieś poruszenie z tyłu. Z pomieszczenia na zapleczu pokoju pielęgniarek wyszedł Kelley i natychmiast obstąpili go ludzie, z którymi rozmawiał wcześniej. Jack był pod wrażeniem, widząc, jak na twarz prezydenta szpitala błyskawicznie wraca sztuczny uśmiech i z jaką łatwością unika odpowiedzi na kolejne pytania. W kilka sekund poradził sobie z pytającymi i już był na korytarzu w drodze do windy i dalej do biur administracji szpitala, które zapewniały mu bezpieczny azyl.
Doktor Wainwright i doktor Zimmerman opuścili pokój zajęci dyskusją. Natomiast Kathy McBane wyszła sama, Jack więc zastąpił jej drogę.
– Przykro mi, że jestem zwiastunem złych wieści – zagaił.
– Niech pan nie przeprasza. Uważam, że to my powinniśmy panu podziękować.
– No cóż, to niefortunna sprawa – przyznał Jack.
– Chyba najgorsza, z jaką się zetknęliśmy, odkąd jestem członkiem komitetu – stwierdziła. – A zdawało mi się, że zeszłoroczna seria zakażeń żółtaczką była czymś naprawdę złym. Nawet mi się nie śniło, że kiedyś zetknę się z przypadkiem dżumy.
– Jakie Manhattan General ma doświadczenie w sprawie chorób szpitalnych? – zapytał Jack. Kathy wzruszyła ramionami.
– Dokładnie takie, jakie może mieć każdy duży, specjalistyczny szpital. Mieliśmy odpornego na metycylinę gronkowca. Oczywiście to stały problem. Rok temu mieliśmy również przypadek zainfekowania pałeczkami jelitowymi za pośrednictwem pudełka na mydło chirurgiczne. Zaowocowało to całą serią pooperacyjnych infekcji, zanim odkryliśmy przyczynę.
– A zapalenia płuc? Takie jak w tym przypadku.
– O tak, z nimi także się zetknęliśmy – przyznała Kathy. -
Szczęśliwie nikt nie zmarł. Przeważnie były to przypadki właśnie pałeczek, ale dwa lata temu mieliśmy także przypadki choroby legionistów.
– Nie słyszałem o tym.
– Utrzymali sprawę w tajemnicy. Udało się, bo nikt nie umarł. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o kłopocie, w jaki wpadliśmy pięć miesięcy temu na oddziale intensywnej opieki. Straciliśmy trzech pacjentów z powodu zapalenia płuc wywołanego jelitowcem. Musieliśmy zamknąć oddział do czasu, aż odkryliśmy, że niektóre z naszych aerozoli z lekami stosowanymi na rany uległy skażeniu.
– Kathy! – zabrzmiał ostro czyjś głos.
Jack i Kathy gwałtownie odwrócili się i ujrzeli stojącą za nimi doktor Zimmerman.
– To poufne informacje – pouczyła Kathy doktor Zimmerman.
Początkowo Kathy chciała powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale w końcu rozmyśliła się.
– Mamy pracę do wykonania – powiedziała pani doktor. – Pozwól do mojego gabinetu.
Jack, pozostawiony nagle sam sobie, zaczął się zastanawiać, co robić dalej. Przez chwilę wahał się, czy wrócić do pokoju 707, ale przypomniawszy sobie tyradę Clinta, pomyślał, że lepiej zostawić faceta samego. A poza tym intencją Jacka było sprowokowanie Kelleya, nie Clinta. Wreszcie wpadł mu do głowy pewien pomysł: pouczająca może się okazać wizyta w laboratorium. Skoro pani doktor Zimmerman przyjęła postawę zdecydowanie obronną i ani ona, ani ktokolwiek inny nie jest gotowy, by wziąć na siebie winę, to zapewne zostanie ona zrzucona właśnie na laboratorium. Przecież to oni przeoczyli ten przypadek i nie postawili właściwej diagnozy.
Jack wypytał o drogę do laboratorium i zgodnie ze wskazówkami zjechał na pierwsze piętro. Okazał oznakę lekarza sądowego i nie musiał długo czekać na rezultaty. Doktor Martin Cheveau, kierownik laboratorium, zjawił się osobiście i zaprosił Jacka do swojego gabinetu. Był niskim mężczyzną o bujnej, ciemnej fryzurze i wąsikach jakby narysowanych kredką.
– Słyszał już pan o przypadku dżumy? – zapytał Jack bez ogródek, gdy tylko znaleźli się sami w gabinecie.
– Nie, gdzie? – odpowiedział pytaniem Martin.
– Tu, w Manhattan General. Pokój 707. Dziś rano zajmowałem się pacjentem.
– O nie – jęknął Martin. Westchnął głośno. – To nie zwiastuje nic dobrego. Jak się nazywał?
– Donald Nodelman.
Martin obrócił się z krzesłem do biurka i włączył komputer. Na ekranie szybko pojawiły się wyniki wszystkich badań Nodelmana z całego okresu pobytu w szpitalu. Martin przerzucał strony, aż dotarł do wyników mikrobiologicznych.
– Widzę, że wykonywaliśmy badania plwociny pokazujące słabe bakterie Gram ujemne – zauważył Martin. – Próbowaliśmy także wyhodować kultury bakterii, ale po trzydziestu sześciu godzinach nie było żadnych rezultatów. To, jak sądzę, powinno było nam coś podpowiedzieć, szczególnie, że podejrzewaliśmy pseudomonas. Przecież pseudomonas bez problemów wyhodowalibyśmy w trzydzieści sześć godzin.
– Pomocne byłyby na pewno badania Giemsa lub Waysona. Można by postawić ostateczną diagnozę.
– Bez wątpienia tak – zgodził się Martin. Odwrócił się w stronę Jacka. – To straszne. Jestem wielce zakłopotany. Niestety, to przykład tego rodzaju zdarzenia, które zachodzić będą coraz częściej. Administracja naciska na nas, abyśmy obcinali wydatki, chociaż nasz przerób ciągle wzrasta. To śmiertelna kombinacja, jak pokazuje ten przypadek. I tak się dzieje w całym kraju.
– Musiał pan zwolnić ludzi? – zapytał Jack. Sądził, że gdzie jak gdzie, ale na laboratorium powinni przeznaczać dość pieniędzy.
– Około dwudziestu procent – odpowiedział Martin. – Innych musieliśmy przenieść na niższe stanowiska. W laboratorium mikrobiologicznym nie ma kierownika, gdyby był, pewnie wyłapałby ten przypadek dżumy. Z budżetem, jaki nam w tej chwili przydzielono, nie możemy sobie jednak pozwolić na zatrudnienie kierownika w mikrobiologii, a poprzedni został przeniesiony na stanowisko szefa działu technicznego. To wielce zniechęcające. Kiedyś staraliśmy się pracować w laboratorium dla dobra szpitala, teraz pracujemy "adekwatnie", cokolwiek by to miało znaczyć.
– Czy pański komputer może pokazać, który z techników wykonywał badania na bakterie Gram ujemne? Jeśli nie jesteśmy w stanie zrobić nic więcej, to zbadajmy nasz przypadek chociaż w celach szkoleniowych.
– Dobry pomysł – zgodził się Martin. Znowu odwrócił się do komputera i włączył bazę danych. Dane technika były zakodowane. Nagle spojrzał w stronę Jacka. – Właśnie sobie coś przypomniałem. Szef techników wczoraj pytał mnie o dżumę w związku z jednym z pacjentów, pytał, co o tym sądzę. Obawiam się, że spławiłem go, mówiąc, że szansa jest jak jeden do miliarda.
Jack ożywił się.
– Ciekawe, co go skłoniło do podejrzeń o dżumę? – zapytał. – Ciekawe – powtórzył Martin. Sięgnął po słuchawkę wewnętrznego telefonu i przywołał Richarda Overstreeta. Czekając na jego przybycie, Martin ustalił, że badania rozdzielcze bakterii wykonała Nancy Wiggens. Ją także wezwał.
Richard Overstreet pojawił się w ciągu minuty. Był atletycznie zbudowanym mężczyzną o chłopięcym wyglądzie z kudłatą, kasztanową czupryną opadającą na czoło. Włosy przysłaniały mu nawet oczy. Richard ciągle odgarniał je ręką z czoła albo odrzucał gwałtownym ruchem głowy w bok. Miał na sobie białą marynarkę i lekarskie spodnie. Kieszenie marynarki wypchane były testami, opaskami uciskowymi, opatrunkami z gazy, laboratoryjnymi druczkami i strzykawkami.
Martin przedstawił Jackowi Richarda, a następnie zapytał o rozmowę w sprawie dżumy, którą odbyli poprzedniego dnia.
Richard robił wrażenie zakłopotanego.
– To jedynie wyobraźnia wzięła górę nad rozsądkiem -odpowiedział z uśmiechem.
– Ale co sprowokowało pana do takich podejrzeń? – nie dawał za wygraną Jack.
Richard znowu odgarnął włosy z oczu i w zamyśleniu przyłożył dłoń do czoła.
– Tak, przypominam sobie. Nancy Wiggens przeprowadziła badania na kulturach bakterii ze śliny i badała krew pacjenta. Powiedziała mi, jak bardzo był chory oraz że pojawiły się u niego objawy gangreny na opuszkach palców. Powiedziała, że jego palce poczerniały. – Richard wzruszył ramionami. – Dlatego przyszła mi do głowy czarna śmierć. Jack był pod wrażeniem.
– Poszedłeś tym tropem? – zapytał Martin.
– Nie. Po tym, co powiedziałeś o prawdopodobieństwie, odpuściłem sprawę. Biorąc pod uwagę, jak bardzo jesteśmy opóźnieni z robotą, nie mogłem tracić czasu. Wszyscy tu, łącznie ze mną, zajmujemy się badaniem krwi. Czy stało się coś ważnego?
– Bardzo ważnego – powiedział Martin. – Tamten mężczyzna naprawdę miał dżumę. Nie żyje.
Richarda po prostu zamurowało.
– Mój Boże! – wykrzyknął.
– Mam nadzieję, że zachowuje pan ostrożność podczas badań – wtrącił Jack.
– Jasne – odparł Richard, odzyskując zimną krew. – Mamy obudowane stoły laboratoryjne, aseptyczne, drugiej i trzeciej generacji. Staram się zawsze używać jednego z nich, szczególnie w przypadkach groźnych infekcji. Osobiście wolę typ trzeciej generacji, ale niektórzy uważają, że praca w grubych gumowych rękawicach jest niewygodna.
W tej chwili zjawiła się Nancy Wiggens. Nieśmiała kobieta wyglądająca bardziej na nastolatkę niż kobietę z wyższym wykształceniem. Kiedy Martin dokonywał prezentacji, Nancy ledwie zerknęła w stronę Jacka. Ciemne włosy nosiła rozpuszczone, przedzielone równo przedziałkiem. Grzywka spadała jej na oczy podobnie jak Richardowi.
Martin wyjaśnił jej, co się wydarzyło. Była tak samo zaszokowana jak przed chwilą Richard. Martin zapewnił ją, że nie wini jej za nic i że wszyscy powinni się uczyć na przykładach.
– Co mam zrobić? Miałam bezpośredni kontakt z krwią, podobnie jak ten, kto ją pobierał.
– Najprawdopodobniej otrzyma pani doustnie tetracyklinę lub streptomycynę domięśniowo – uspokoił ją Jack. – Komitet Kontroli Chorób Zakaźnych pracuje w tej chwili nad tym.
– Ach! – stęknął pod nosem Martin, wystarczająco jednak głośno, aby wszyscy usłyszeli. – Oto i nasz nieustraszony wódz z szefem personelu medycznego. Nie wyglądają na uradowanych.
Kelley wpadł do gabinetu poirytowany jak generał po przegranej bitwie. Stanął nad Martinem, podparł się pod boki i poczerwieniałą twarz wysunął groźnie do przodu.
– Doktorze Cheveau – zaczął pogardliwym tonem. – Doktor Arnold twierdzi, że powinniście postawić stosowną diagnozę, zanim… – Kelley przerwał w pół zdania. Chociaż skłonny był zignorować techników laboratoryjnych, z Jackiem była zupełnie inna historia. – A cóż, u diabła, pan tutaj robisz? – zapytał zaskoczony.
– Tylko pomagam – odpowiedział Jack.
– Czy aby nie przekracza pan swoich kompetencji? – stwierdził raczej niż zapytał Kelley jadowitym tonem.
– Lubimy w śledztwie dokładność – wyjaśnił niczym nie zrażony Jack.
– Zdaje mi się, że zrobił pan więcej, niż pozwalają panu pańskie pełnomocnictwa. Chcę, aby pan opuścił szpital. W końcu to prywatna instytucja.
Jack wstał i bezowocnie próbując spojrzeć Kelleyowi w oczy, powiedział:
– Jeżeli AmeriCare sądzi, że upora się z tym beze mnie, to spływam.
Twarz Kelleya spurpurowiała. Już miał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Zamiast tego wskazał Jackowi drzwi.
Jack uśmiechnął się i zanim wyszedł, pokiwał dłonią pozostałym. Był zadowolony z wizyty. O ile potrafił się zorientować w sytuacji, nie mogła mu się lepiej udać.