Rozdział 34

Czwartek, godzina 8.15, 28 marca 1996 roku

Góry Catskill, Nowy Jork


Dla Jacka godziny mijały wolno. Nie zdołał zasnąć. Nie znalazł też dość wygodnej pozycji. Kiedy w końcu do kuchni wszedł Richard, z rozczochranymi po nocy włosami, omal się nie ucieszył.

– Muszę do toalety – poprosił.

– Musisz poczekać, aż wstanie Teresa – odparł gospodarz i zajął się rozpalaniem ognia.

Drzwi pokoju Teresy otworzyły się kilka minut później. Ubrana w stary szlafrok, nie wyglądała lepiej niż brat. Zwykła burza loków na jej głowie zamieniła się w miotłę. Nie miała makijażu i wyglądała o wiele gorzej niż zwykle.

– Ciągle boli mnie głowa i słabo spałam – narzekała.

– Ja też. To ten stres, no i nie zjedliśmy porządnej kolacji.

– A ja nie jestem głodna. Nie potrafię tego pojąć.

– Muszę iść do toalety. Czekam całe godziny – odezwał się Jack.

Teresa zwróciła się do Richarda.

– Weź broń. Otworzę kajdanki.

Podeszła do Jacka, schyliła się i sięgnęła pod zlewozmywak.

– Przykro mi, że się nie wyspałaś. Powinnaś położyć się obok mnie, w kuchni. Byłoby cudownie.

– Nie chcę słyszeć ani słowa więcej – warknęła. – Nie mam nastroju.

Kajdanki szczęknęły i jedna z bransolet otworzyła się. Potarł zbolałe nadgarstki i spróbował stanąć na zdrętwiałych nogach. Stracił równowagę. Żeby nie upaść, wsparł się na kuchennym stole. Teresa szybko zatrzasnęła kajdanki na uwolnionej chwilowo ręce. Jack nie był w stanie przeciwstawić się, nawet gdyby zamierzał.

– Okay, maszeruj – powiedział Richard, popędzając Jacka rewolwerem.

– Chwileczkę. – Pokój ciągle pływał mu przed oczyma.

– Nie kombinuj! – upomniała go Teresa. Odsunęła się od niego.

Kiedy tylko mógł, ruszył na ciągle chwiejnych nogach do łazienki. Po pierwsze musiał załatwić sprawy podstawowe. Po drugie zażyć rymantadynę, popić sporą porcją wody. Dopiero teraz zaryzykował spojrzenie w lustro. To, co zobaczył, zaskoczyło go. Nie był pewny, czy rozpoznałby siebie na ulicy. Wyglądał jak włóczęga. Oczy miał przekrwione i podpuchnięte. Na lewym policzku zobaczył zastygłą krew, która poplamiła również koszulę. Płynęła zapewne z rany powstałej po uderzeniu. Także usta mu spuchły. To po pierwszym ciosie Richarda, pomyślał. Obrazu dopełniał nie golony zarost.

– Szybciej tam! – zawołała Teresa.

Odkręcił kran i zaczął myć twarz. Palcem umył zęby. Zaczerpnął wody i przygładził zmierzwione włosy.

– Czas najwyższy – powiedziała, gdy ukazał się w drzwiach.

Jack stłumił ochotę na złośliwą odpowiedź. Wiedział, że stąpa po linie, nie chciał nadmiernie drażnić tych ludzi. Miał nadzieję, że nie przykują go z powrotem do rury. Niestety tak właśnie się stało.

– Powinniśmy coś zjeść – stwierdził Richard.

– Kupiłam w nocy płatki.

– Świetnie.

Usiedli przy stole, zaledwie metr od Jacka. Teresa jadła mało. Znowu wspomniała, że nie jest głodna. Jackowi nic nie zaproponowali.

– Myślałaś, co zrobimy? – zapytał Richard.

– A może zwrócić się do tych, którzy mieli go zabić w mieście? Co to za jedni?

– To gang z sąsiedztwa.

– Jak się z nimi umawiałeś?

– Zwykle dzwoniłem, ale byłem też w ich siedzibie. Umawiałem się z facetem o przezwisku Twin.

– No to go, do cholery, sprowadźmy tu.

– Mógłby przyjechać. Jeżeli forsa będzie odpowiednia.

– Zadzwoń do niego. Ile mu obiecałeś za robotę w mieście?

– Pięćset.

– Jeśli będziesz musiał, zaproponuj tysiąc. Ale powiedz, że to pilna sprawa i że musi przyjechać jeszcze dzisiaj.

Richard odsunął z hałasem krzesło, wstał i poszedł do pokoju po telefon. Wrócił z nim do kuchni. Chciał, aby Teresa słyszała rozmowę, na wypadek gdyby cena była bardziej wygórowana. Nie wiedział przecież, jak Twin przyjmie propozycję przyjazdu na farmę do Catskills.

Richard wybrał numer. Słuchawkę podniósł Twin. Richard powiedział, że chciałby jeszcze pogadać o załatwieniu doktora.

– Hej, człowieku, to nas już nie interesuje – odparł Twin.

– Wiem, że w przeszłości były z tym pewne kłopoty, ale tym razem to będzie jak splunąć. Mamy go skutego kajdankami i ukrytego poza miastem.

– No to nas nie potrzebujesz – stwierdził Twin.

– Chwileczkę! – zawołał Richard. Czuł, że tamten chce odłożyć słuchawkę. – Nadal potrzebujemy pomocy. Aby wynagrodzić stratę czasu spowodowaną przyjazdem do nas, zapłacimy podwójnie.

– Tysiąc dolców?

– Tyle płacimy – potwierdził Richard.

– Twin, nie przyjeżdżaj, to pułapka! – zawołał Jack.

– Gówno! – warknął Richard. Poprosił Twina, żeby nie odkładał słuchawki. Podskoczył do Jacka i z furią walnął go w głowę kolbą rewolweru.

Jack mocno zacisnął powieki, aby powstrzymać łzy. Ból głowy był nie do zniesienia. Znowu poczuł spływającą po głowie strużkę krwi.

– Czy to ten doktor? – zapytał Twin.

– Tak, on – odpowiedział rozzłoszczony Richard.

– Co to miało znaczyć "pułapka"?

– Nic. Paple od rzeczy. Jest przykuty do rury w kuchni.

– Niech no poukładam te klocki. Płacicie tysiaka za przyjazd do was i załatwienie faceta, którego przykuliście do rury?

– To będzie jak strzelanie do kaczki – zapewnił go Richard.

– Gdzie jesteście?

– Około stu mil na północ od miasta. W Catskills.

Zapadła cisza.

– I co ty na to? To łatwe pieniądze – zachęcał Richard.

– No dobra. Podaj namiary. Ale jeśli się okaże, że to jakiś dowcip, nie będziesz się z niego śmiał.

Richard poinformował Twina, jak dojechać do farmy, i zapewnił, że będą czekać. Powoli odkładał słuchawkę, spoglądając jednocześnie na Teresę triumfalnym wzrokiem.

– No, dzięki Bogu! – westchnęła z ulgą.

– Zawiadomię szpital, że jestem chory. Powinienem być w pracy – oświadczył Richard.

Gdy skończył, Teresa zrobiła to samo, dzwoniąc do Colleen. Potem poszła wziąć prysznic. Richard napełnił kosz drewnem.

Jack usiadł, pokonując ból. Krwawienie w końcu ustało. Perspektywa przyjazdu Black Kings zdawała się dopełnić przeznaczenia. Z gorzkiego doświadczenia wiedział, że gangsterzy zastrzelą go bez żadnych skrupułów. Nie będzie miało dla nich znaczenia, w jakim jest stanie. Na kilka sekund całkowicie stracił kontrolę nad sobą. Jak dziecko w napadzie histerii zaczął szarpać gwałtownie kajdanki, ale poranił sobie tylko nadgarstki i wywrócił pudełko z proszkiem do szorowania. Nie było szansy ani na wyłamanie rury, ani na zerwanie kajdanek.

Po ataku załamał się i rozpłakał. To również nie trwało długo. Wytarł twarz w rękaw koszuli i wyprostował się. Wiedział, że musi uciec. Przy następnym wyjściu do łazienki musi czegoś spróbować. To była jego ostatnia szansa, a czasu nie miał zbyt wiele.

Trzy kwadranse później zjawiła się Teresa. Usiadła na kanapie. Na drugiej leżał Richard i przeglądał magazyn "Life" z 1950 roku.

– Nie czuję się najlepiej – narzekała Teresa. – Ten ból głowy mnie zabije. Przeziębiłam się czy co?

– Ja też – przyznał Richard, nie odrywając wzroku od czasopisma.

– Muszę znowu do toalety! – zawołał Jack.

– Daj mi spokój – rzuciła Teresa.

Przez kilka minut nikt się nie ruszył ani nie odezwał.

– Oczywiście mogę sobie ulżyć w kuchni – przerwał milczenie Jack.

Teresa westchnęła i wstała z kanapy.

– Dalej, rusz się, dzielny wojowniku – odezwała się kpiąco do brata.

Postąpili jak wcześniej. Teresa otworzyła kajdanki, a Richard celował z rewolweru.

– Czy muszę mieć kajdanki? – zapytał Jack.

– Zdecydowanie.

Po wejściu do łazienki zażył natychmiast kolejną dawkę rymantadyny i popił obficie wodą. Wodę zostawił odkręconą, sam natomiast wszedł na sedes, chwycił za klamkę i zaczął ciągnąć. Spróbował z całej siły i w tej samej chwili otworzyły się drzwi.

– Złaź stamtąd – sapnęła ze złością Teresa.

Jack posłusznie zszedł i skulił się w sobie. Bał się, że Richard znowu uderzy go w głowę. Jednak tamten tylko wszedł do łazienki i przyłożył odbezpieczony rewolwer do czoła Jacka.

– Daj mi tylko powód – syknął Richard.

Zapadło krótkie milczenie. Przerwała je Teresa, nakazując Jackowi powrót do kuchni.

– Nie mogłabyś znaleźć jakiegoś innego miejsca? Znudził mi się widok.

– Nie przeciągaj struny.

Z odbezpieczonym rewolwerem przystawionym do głowy nic nie mógł zrobić. Po kilku sekundach znowu siedział na podłodze przykuty do rury.

Pół godziny później Teresa postanowiła pojechać do sklepu po aspirynę i zupę. Zapytała Richarda, czy ma jakieś życzenia. Poprosił o lody. Uznał, że mogą mu pomóc na gardło.

Gdy Teresa wyszła, Jack znowu poprosił o zgodę na pójście do łazienki.

– Tak, pewnie – odparł Richard, nie ruszając się z kanapy.

– Naprawdę. Ostatnim razem nie zdążyłem.

Richard roześmiał się.

– No to masz teraz gówniany problem do rozwiązania.

– Daj spokój. To zabierze minutkę.

– Słuchaj. Jeżeli tam przyjdę, to wyłącznie po to, żeby ci strzelić w łeb. Kapujesz?

Zrozumiał aż za dobrze.

Dwadzieścia minut później usłyszał chrzęst opon na żwirowej drodze. Poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny. Czy to Black Kings? Ogarnęła go panika. Bez nadziei wpatrywał się w rurę.

Drzwi otworzyły się. Z ulgą zobaczył wchodzącą do domu Teresę. Rzuciła torbę z jedzeniem na stół w kuchni, wróciła do pokoju, położyła się na kanapie i zamknęła oczy. Kazała Richardowi rozpakować zakupy.

Wstał bez entuzjazmu. Włożył część produktów do lodówki, lody do zamrażalnika, a puszkę z zupą do szafki. Na dnie torby znalazł aspirynę i paczkę krakersów z masłem orzechowym.

– Możesz dać kilka krakersów Jackowi – powiedziała Teresa.

Richard spojrzał na więźnia z góry.

– Chcesz? – zapytał.

Jack skinął głową. Ciągle czuł się chory, ale apetyt mu wrócił. Od poprzedniego popołudnia, kiedy czekał pod lombardem, nie miał nic w ustach. Richard karmił Jacka jak ptasia mama pisklę. Wkładał mu do ust całe ciastka, które Jack łakomie gryzł i połykał. Po zjedzeniu pięciu krakersów poprosił o wodę.

– Za cholerę! – podniósł głos Richard. Wściekał się, że ten obowiązek spadł na niego.

– Daj mu! – zawołała z pokoju Teresa.

Richard niechętnie zrobił, o co go proszono. Jack wypił szklankę wody i podziękował. Richard kazał mu dziękować Teresie.

– Przynieś mi dwie aspiryny i szklankę wody – poprosiła Teresa.

Richard stracił cierpliwość.

– A co ja jestem, służący?

– Zrób to, nie gadaj – odpowiedziała również rozdrażniona.

Po kolejnych trzech kwadransach dał się słyszeć samochód.

– Wreszcie! – zawołał Richard, odrzucił czasopismo i zerwał się z kanapy. – Czy oni jechali przez Filadelfię? – Skierował się do drzwi, a Teresa podniosła się i usiadła.

Zdenerwowany Jack z trudem przełknął ślinę. Czuł, jak puls tętni mu w skroniach. Zrozumiał, że zostało mu niewiele życia.

Richard podszedł do drzwi.

– Cholera! – zawołał.

Teresa wyprostowała się.

– Co się stało?

– To Henry, pieprzony dozorca! – szepnął ze złością Richard. – Co my teraz zrobimy?

– Zajmij się Jackiem. Ja z nim pogadam. – Wstała i zatoczyła się, czując silny dreszcz. Zebrała się w sobie i wyszła na zewnątrz.

Richard przykucnął przy Jacku. Uniósł rękę z bronią. Rewolwer trzymał teraz za lufę jak toporek.

– Jedno słowo, a wybiję ci z głowy ochotę do życia.

Jack spojrzał na Richarda i dojrzał w jego oczach determinację. Usłyszał zatrzymujący się przed domem samochód, a później prztłumiony głos Teresy.

Jack znalazł się w niezwykle kłopotliwej sytuacji. Mógł krzyknąć, ale nie wiedział, czy zdołałby wydobyć głos, zanim Richard wymierzy mu cios. Z drugiej jednak strony jeśli nie spróbuje, w każdej chwili znajdzie się twarzą w twarz z Black Kings i niechybną śmiercią. Zdecydował się zaryzykować.

Odchylił głowę do tyłu i zaczął wzywać pomocy. Jak się spodziewał, Richard wymierzył mu cios w czoło. Krzyk został ucięty, zanim przerodził się w jedno choćby słowo. Ogarnęła go litościwa ciemność.


Przytomność odzyskiwał na raty. Najpierw uświadomił sobie, że nie otwierają mu się oczy. Wysilił się i odemknął prawą powiekę, minutę później lewą. Kiedy wytarł twarz w rękaw, zrozumiał, że zlepiła je zakrzepła krew.

Na czole, na linii włosów wyczuł sporą ranę. Wiedział, że to dobre miejsce do wymierzenia potężnego razu. Ta część czaszki była najmocniejsza.

Zamrugał, by lepiej widzieć. Sprawdził godzinę na zegarku. Było tuż po czwartej. Potwierdzało to słabe, popołudniowe słońce przysyłające swe promienie przez okno nad zlewozmywakiem.

Spojrzał w stronę pokoju. Z tego, co mógł dostrzec z kuchni, zauważył, że ogień przygasł, a Teresa i Richard leżeli bez ruchu.

Jack zmienił pozycję i poruszył przy tym butelkę z płynem do czyszczenia szyb.

– Co on tam robi? – zapytał Richard.

– A kogo to obchodzi? – odpowiedziała obojętnie Teresa.

– Już po czwartej – zauważył Richard.

– Gdzie są ci twoi zaprzyjaźnieni gangsterzy? Jadą tu na rowerach?

– Mam zadzwonić i sprawdzić?

– Nie, poczekamy jeszcze z tydzień.

Richard położył na piersiach aparat telefoniczny i wykręcił numer. Kiedy uzyskał połączenie, poprosił o rozmowę z Twinem. Po dłuższej chwili odezwał się szef gangu.

– Dlaczego, psiakrew, jeszcze tam jesteś? Cały dzień tu czekamy.

– Człowieku, nie przyjadę.

– Przecież mówiłeś, że przyjedziesz.

– Nie mogę, człowieku. Nie mogę.

– Nawet za tysiąc dolarów?

– Nawet.

– Ale dlaczego?

– Ponieważ dałem słowo.

– Dałeś słowo? Co to znaczy?

– To, co powiedziałem. Nie rozumiesz po angielsku?

– Przecież to śmieszne.

– Facet, to twoje zdanie i twoje przyjęcie. Sam zajmij się tym gównem.

Richard zorientował się, że rozmowa została przerwana. Trzasnął słuchawką.

– Bezwartościowa szumowina. Nie zrobi tego. Nie do wiary.

Teresa usiadła na tapczanie.

– I tyle z pomysłu. Jesteśmy w punkcie wyjścia.

– Nie patrz tak na mnie. Ja tego nie zrobię. Już ci wyjaśniłem dlaczego. To twoja sprawa, siostrzyczko. Do diabła, wszystko to przynosiło tobie korzyści, nie mnie.

– Przypuśćmy. Ale czy sam nie czerpałeś z tego chorej radości? W końcu mogłeś użyć tych swoich bakterii zbieranych przez całe życie. A teraz nie możesz zrobić takiej prostej rzeczy. Jesteś zwykłym… – zabrakło jej słowa. – Degeneratem! – dopowiedziała po chwili zastanowienia.

– Proszę, proszę, ty za to jesteś krystalicznie czysta. Nic dziwnego, że mąż uciekł od ciebie.

Twarz Teresy zapłonęła. Otworzyła usta, ale nie wydała z siebie ani dźwięku. Nagle sięgnęła po broń.

Richard cofnął się. Wystraszył się, że przesadził, poruszając zakazany temat. Przez moment bał się, że Teresa użyje broni przeciwko niemu. Ona tymczasem ruszyła do kuchni, odbezpieczając po drodze rewolwer. Stanęła przed Jackiem i wycelowała w jego zakrwawioną twarz.

– Odwróć się! – rozkazała.

Jack czuł, że serce przestaje mu bić. Patrzył na dygoczącą lufę, a potem w zimne jak lód, błękitne oczy Teresy. Był jak sparaliżowany, nie mógł się poruszyć.

– Niech cię cholera! – zawołała i nieoczekiwanie wybuchnęła płaczem.

Spuściła kurek rewolweru i odrzuciła broń. Wróciła na kanapę, rzuciła się na nią i szlochała z głową ukrytą w dłoniach.

Richard poczuł się winny. Wiedział, że nie powinien był tego mówić. Strata dziecka, a później męża była tragedią dla Teresy. Podszedł do niej po cichu, przysiadł obok.

– Nie myślałem tak – odezwał się, gładząc delikatnie siostrę po plecach. – Tak mi się wyrwało. Nie jestem sobą.

Teresa usiadła i wytarła oczy.

– Ja też nie jestem sobą. Nie wiem, skąd te łzy. Jestem kompletnie rozbita. Czuję się okropnie. Nawet gardło mnie boli.

– Chcesz jeszcze aspiryny? Pokręciła głową.

– Jak sądzisz, co Twin miał na myśli, mówiąc, że dał słowo?

– Nie wiem. Dlatego go pytałem.

– Dlaczego nie zaproponowałeś mu więcej pieniędzy?

– Nie dał mi szansy. Odłożył słuchawkę.

– Zadzwoń jeszcze raz. Musimy się stąd wynieść.

– Ile mam zaproponować? Wiesz, że nie mam takiej sumy.

– Ile będzie trzeba. W tej sytuacji pieniądze nie mogą nas ograniczać.

Richard znowu wziął telefon i wykręcił numer. Tym razem, kiedy poprosił o rozmowę z szefem, usłyszał, że Twin wyszedł. Nie wróci co najmniej przez godzinę. Richard odłożył słuchawkę.

– Musimy poczekać.

– To nic nowego – skomentowała Teresa.

Położyła się znowu i przykryła ręcznie dzianym szalem wełnianym. Wstrząsały nią dreszcze.

– Czy tu się ochłodziło, czy to ja się trzęsę?

– Mnie też jest zimno – przyznał Richard. Podszedł do kominka i dołożył kilka polan. Przyniósł z sypialni koc i położył się na tapczanie.

– Zaczynam się martwić o coś innego – stwierdził.

– O co? – zapytała Teresa. Oczy miała zamknięte.

– Jack kaszle i pociąga nosem. Jesteś pewna, że nie zetknął się z moimi wirusami, na przykład przez nawilżacz?

Wstał, owinął się w koc i poszedł do kuchni zapytać Jacka. Nie odpowiedział.

– Dalej, doktorku – nalegał Richard. – Nie zmuszaj mnie do bicia.

– A jaka to różnica? – zapytała z pokoju Teresa.

– To wielka różnica. – Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że mój wirus wywołał w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku światową epidemię. Pobrałem to na Alasce z ciała dwóch zamarzniętych Eskimosów, którzy zmarli na zapalenie płuc. Czas śmierci się zgadzał.

Teresa przyszła do kuchni.

– Teraz to już mnie zaczynasz wkurzać. Podejrzewasz, że mógł się tym zarazić i przenieść na nas?

– To możliwe.

– Cudownie! – powiedziała Teresa i spojrzała na Jacka. – No? Zaraziłeś się?

Jack nie był pewien, czy wyjawić, iż naraził się na zetknięcie z chorobą, czy nie. Nie wiedział, co bardziej ich rozzłości – prawda czy milczenie.

– Nie podoba mi się to jego milczenie – oznajmił Richard.

– Jest patologiem sądowym. Musiał być narażony. – Badał zmarłych. Mówił mi o tym – stwierdziła Teresa.

– O to się nie boję. Groźniejsze są kontakty z żywymi, kichającymi, kaszlącymi, zakatarzonymi ludźmi.

– Patolog sądowy nie zajmuje się żywymi. Jego pacjenci to trupy.

– To prawda – przytaknął Richard.

– Jednak Jack wygląda na poważnie chorego. Jest bardzo przeziębiony. Ale czy nie byłby teraz bardziej chory, gdyby zaraził się twoją grypą?

– Masz rację. Nie myślę już trzeźwo. Gdyby zaraził się hiszpanką, już by nie żył.

Rodzeństwo wróciło do pokoju i położyło się.

– Dłużej tego nie zniosę. Fatalnie się czuję – odezwała się Teresa.

O piątej piętnaście, dokładnie godzinę po poprzednim telefonie, Richard znowu zadzwonił do Twina.

– Po jaką cholerę znowu do mnie dzwonisz?

– Chcę ci zaproponować więcej pieniędzy. Rzeczywiście, tysiąc to nie była właściwa oferta. Rozumiem. Długa droga i inne kłopoty. Ile chcesz?

– Ty mnie chyba nie zrozumiałeś, co? Przecież ci powiedziałem, że nie mogę. Wszystko. Gra skończona.

– Dwa tysiące. – Richard spojrzał na Teresę. Skinęła.

– Człowieku, czy ty jesteś głuchy? Ile razy…

– Trzy tysiące – przerwał mu Richard, a Teresa skinęła i tym razem.

– Trzy tysiące ziela? – powtórzył Twin.

– Tak jest – potwierdził Richard.

– Wygląda, że nie masz wyjścia.

– Skoro chcemy zapłacić trzy tysiące, to to mówi samo za siebie.

– I mówisz, że doktor jest skuty kajdankami?

– Jak najbardziej. Dla ciebie to jak bułka z masłem.

– Wiesz co, przyślę tam kogoś jutro rano.

– Ale nie zamierzasz nas wystawić tak jak dziś?

– Nie. Gwarantuję, że przyślę kogoś, żeby się zajął robotą.

– Za trzy tysiące. – Richard chciał być pewny, że obaj dobrze się rozumieją.

– Tak, trójka będzie w sam raz.

Richard odłożył słuchawkę i spojrzał na Teresę.

– Wierzysz mu? – zapytała.

– Tym razem zagwarantował. A kiedy on coś gwarantuje, nie rzuca słów na wiatr. Będą rano. Ufam mu.

Teresa westchnęła.

– Dzięki Bogu choć za to.

Jack nie był tak wdzięczny. Strach wrócił. Postanowił, że w nocy musi znaleźć drogę ucieczki. Ranek stanie się jego apokalipsą.

Popołudnie przechodziło w wieczór. Teresa i Richard zasnęli. Ogień zgasł. Wraz z mrokiem nadszedł chłód. Jack ze wszystkich sił starał się znaleźć sposób ucieczki, ale nie mógł nic zdziałać, dopóki nie uwolni się od rury.

Około siódmej oboje zaczęli kaszleć przez sen. Na początku bardziej przypominało to chrząkanie niż kaszel, lecz wraz z upływem czasu ataki stawały się dłuższe i gwałtowniejsze. Objawy znacząco szybko nasilały się. Zaczął się domyślać, że zagrał rolę nosiciela. Zarazili się od niego, tak jak przypuszczał Richard. Gdyby rzeczywiście był chory, nie mogli się ustrzec zarażenia, choćby w czasie długiej jazdy samochodem. Wtedy objawy wystąpiły ze szczególnym nasileniem. Za każdym kichnięciem czy kaszlnięciem rozsiewał miliony zarazków w małej przestrzeni samochodu.

Nie mógł jednak być pewny. Równie mocno jak choroby obawiał się porannego spotkania z Black Kings. Miał więc poważniejsze zmartwienia niż samopoczucie swoich oprawców.

Szarpnął bezskutecznie rękoma, jednak wywołał tylko hałas i bardziej obtarł nadgarstki.

– Zamknij się tam! – usłyszał od rozzłoszczonego, przebudzonego rumorem Richarda. Zapalił lampę na stoliku i wtedy napadł go gwałtowny atak kaszlu.

– Co się stało? – zapytała słabym głosem Teresa.

– To zwierzę się szarpie – odrzekł Richard. – Boże, muszę się napić wody. – Usiadł na tapczanie, odczekał parę sekund i wstał. – Słabo mi. Chyba mam gorączkę.

Chwiejnym krokiem przeszedł do kuchni i nalał wody do szklanki. Kiedy ją napełniał, Jack zastanowił się, czy nie kopnąć go w nogi. Uznał, że mogłoby to tylko doprowadzić do kolejnego ciosu w głowę, i zrezygnował.

– Muszę do łazienki – poprosił.

– Zamknij się.

– Minęło już dużo czasu – upomniał się Jack. – Przecież nie proszę o spacer po podwórku. Ale jeśli nie pójdę, zrobi się tu nieprzyjemnie.

Richard pokręcił głową z rezygnacją. Wypił kilka łyków wody i zawołał Teresę, mówiąc, że jej pomoc będzie niezbędna. Wziął rewolwer ze stołu.

Jack usłyszał, jak odbezpieczał broń. Ograniczyło to możliwości działania.

Teresa pojawiła się z kluczem. Jack zauważył, że jej oczy płoną; miała gorączkę. Schyliła się i otworzyła jedną z bransoletek kajdanek, jak to czyniła wcześniej. Nie powiedziała ani słowa. Cofnęła się, gdy wstawał. I tym razem kuchnia zatańczyła mu przed oczami. Czyżby malował to artysta na odlocie, pomyślał cynicznie. Był słaby z głodu, niedospania, braku płynów. Teresa zamknęła kajdanki.

Richard, z rewolwerem gotowym do strzału, maszerował tuż za Jackiem, który nie mógł na to nic poradzić. Kiedy wszedł do łazienki, spróbował zamknąć za sobą drzwi.

– Przykro mi, lecz straciłeś ten przywilej – powiedziała Teresa, wsuwając stopę między drzwi a futrynę.

Jack spojrzał na jedno, potem na drugie. Nie było sensu się spierać. Wszedł do łazienki, odwrócił się i ulżył swym cierpieniom. Gdy skończył, stanął przy umywalce.

– Chyba mogę przemyć twarz?

– Jeśli musisz – odpowiedziała Teresa. Nagle i ją opanował atak kaszlu. Nie było wątpliwości, że stan jej gardła także się pogarsza.

Stojąc przy umywalce, znalazł się poza zasięgiem wzroku Teresy. Po puszczeniu wody błyskawicznie wyjął lekarstwo i zażył kolejną tabletkę rymantadyny. W pośpiechu omal nie wypadła mu z ręki fiolka, zdołał ją jednak w porę złapać i schować do kieszeni.

Spojrzał w lustro i cofnął się. Wyglądał znacznie gorzej niż rano. Zawdzięczał to między innymi zranionemu czołu. Rana była potężna i jeżeli nie miała zostawić po sobie blizny, powinny zostać założone szwy. Zaśmiał się w myślach. Też sobie wybrał chwilę, by myśleć o własnej urodzie.

Podróż do miejsca chwilowego internowania przeszła bez incydentów. Kilka razy miał już coś zrobić, ale za każdym razem odwaga go opuszczała. Rozczarowany swoją postawą i podłamany, został znowu. przykuty do rury. Miał nieprzyjemne przeczucie, że zaprzepaścił ostatnią nadzieję na wymknięcie się z pułapki.

– Chcesz zupy? – Teresa zapytała Richarda.

– Nie jestem głodny. Potrzebna mi tylko aspiryna. Czuję się, jakby przejechała po mnie ciężarówka.

– Też nie jestem głodna – przyznała Teresa. – Tu jest bardziej niż zimno. Jestem pewna, że mam gorączkę. Sądzisz, że powinniśmy się tym martwić?

– Oczywiście zaraziliśmy się od Jacka. Podejrzewam, że on jest bardziej odporny. W każdym razie myślę, że jutro po wizycie Twina będziemy musieli pojechać do lekarza. Kto zresztą wie, może wystarczy nam mocny sen.

– Zażyję dwie aspiryny – stwierdziła Teresa.

Po zażyciu proszków wrócili do pokoju. Richard spędził kilka minut na rozpalaniu ognia w kominku. Teresa ułożyła się wygodnie na kanapie. Wkrótce zrobił to samo Richard. Oboje wydawali się wyczerpani.

Jack nie miał wątpliwości, że oboje zarazili się śmiertelną grypą. Nie wiedział, co w tej sytuacji nakazywała mu etyka lekarska. Problem polegał na tym, że miał rymantadynę, która z pewnością mogłaby powstrzymać rozwój choroby. Dręczyły go wątpliwości, czy powinien powiedzieć o swojej chorobie i kazać im zażyć lek, który uratowałby pewnie ich życie, mimo że oni zdecydowali się go zabić i byli odpowiedzialni za śmierć wielu innych niewinnych ofiar. Czy mając to w pamięci, był im winny współczucie? Czy przysięga lekarska winna wziąć górę?

Walka dobra ze złem okazała się niezwykle trudna. A jeżeli podzieli się z nimi rymantadyną, a oni mu ją zabiorą? W końcu nie dbali o to, jak on umrze, jeśli tylko sami nie będą musieli zabijać.

Westchnął. Nie potrafił podjąć decyzji. Ale niepodejmowanie decyzji było również decyzją. Jack zrozumiał, że stanął na rozwidleniu dróg.

Przed dziewiątą wieczorem oddechy Teresy i Richarda stały się ciężkie, rwane atakami kaszlu. Teresa była w gorszej kondycji niż Richard. O dziesiątej kaszel ją obudził. Jęknęła. Mamrotała pod nosem, wołała brata.

– Co się stało? – zapytał sennie Richard.

– Czuję się jeszcze gorzej. Potrzebuję wody i aspiryny.

Richard, słaby i zaspany, wstał i poszedł do kuchni. Kopnął Jacka, aby usunął mu się z drogi. Nie potrzebując więcej zachęty, Jack przesunął się w bok na tyle, na ile pozwoliły mu kajdanki i rura. Richard napełnił szklankę i poczłapał z powrotem do pokoju.

Teresa uniosła się, aby połknąć tabletkę i popić wodą, a Richard pomagał jej, podtrzymując szklankę. Kiedy wypiła, odepchnęła naczynie i wytarła usta. Jej ręka drżała.

– Nie sądzisz, że powinniśmy pojechać do miasta? Fatalnie się czuję – zapytała brata.

– Musimy poczekać na Twina. Zresztą jestem w takim stanie, że nie mógłbym prowadzić.

– Masz rację – odpowiedziała i opadła na plecy. – Ja też nie byłabym w stanie siąść za kierownicą. Ten kaszel. Trudno złapać oddech.

– Postaraj się zasnąć. Zostawię tu resztę wody. – Postawił szklankę na podłodze.

– Dziękuję.

Wrócił na swoją kanapę. Owinął się szczelnie kocem i głośno westchnął.

Czas uciekał, a oddechy Teresy i Richarda z każdą chwilą stawały się coraz płytsze, coraz bardziej rwane. O dziesiątej trzydzieści Jack słyszał, że Teresa oddycha już tylko siłą woli. Nawet z oddali doskonale widział, że jej usta pociemniały. Zdumiał się, że śpi. Aspiryna bez wątpienia zbiła gorączkę.

Pomimo wątpliwości zdecydował się w końcu coś powiedzieć. Zawołał do Richarda, że Teresa wygląda fatalnie i źle oddycha.

– Zamknij się! – mruknął tamten pomiędzy napadami kaszlu.

Zamilkł. Po półgodzinie zdawało mu się, że usłyszał słabe odgłosy jakby zachłyśnięć, zakończone rzężeniem. Jeżeli się nie mylił, oznaczało to, że Teresa wpadła w ostrą niewydolność oddechową.

– Richard! – zawołał pomimo wcześniejszych ostrzeżeń.

– Z Teresą jest bardzo źle!

Nie było odpowiedzi.

– Richard! – krzyknął głośniej.

– Czego? – usłyszał słaby głos.

– Zdaje się, że twoja siostra powinna się znaleźć na intensywnej terapii.

Znowu bez odpowiedzi.

– Ostrzegam cię. Jestem w końcu lekarzem i wiem, co mówię. Jeśli nie zrobisz czegoś, to popełnisz być może ostatni błąd w życiu.

Jack poruszył jakąś wrażliwą strunę, bo Richard zwlókł się z kanapy i powiedział:

– Błąd? To ty popełniłeś błąd, przywlekając ze sobą to choróbsko. – Zaczął gorączkowo szukać rewolweru, lecz nie pamiętał, gdzie go położył po ostatniej bytności Jacka w toalecie. Trwało to kilka sekund. Nagle stanął, złapał się za głowę i jęknął. Zaczął narzekać na ból. Zanim dotarł do kanapy, upadł na podłogę.

Jack odetchnął z ulgą. Nie spodziewał się, że tak zdenerwuje Richarda. Wolał nie wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby broń trafiła do ręki chorego.

Uznał, że nie zostało mu nic innego, jak biernie się przyglądać. Miał być świadkiem żniwa, które zbierze śmiertelny wirus grypy. Dostrzegając gwałtowne pogorszenie stanu zdrowia Teresy i Richarda, przypomniał sobie opowieści o chorych na hiszpankę w 1918 roku. Chorzy wsiadali z lekkimi objawami do metra w Brooklynie, a do Manhattanu dojeżdżali już jako trupy. Wtedy uważał opowieści za przesadzone. Teraz, obserwując Teresę i Richarda, już tak nie myślał. Postępująca błyskawicznie choroba stała się namacalnym dowodem niszczycielskiej siły wirusa.

O pierwszej w nocy oddech Richarda stał się tak samo urywany jak Teresy. Ona była sina i oddychała resztką sił. O czwartej nad ranem zsiniała też skóra Richarda. Teresa już nie żyła. O szóstej Richard wydał z siebie kilka nieartykułowanych dźwięków i przestał oddychać.

Загрузка...