Wtorek, godzina 13.30, 26 marca 1996 roku
Detektyw porucznik Lou Soldano wjechał swoim nie oznaczonym chevroletem caprice na parking na zapleczu zakładu medycyny sądowej i zatrzymał się. Zaparkował tuż za służbowym wozem Binghama, wyłączył silnik i wyjął kluczyki. Oddał je strażnikowi, na wypadek gdyby samochód musiał być przestawiony. Lou często bywał w tutejszej kostnicy, chociaż ostatnią wizytę złożył aż miesiąc temu.
Wszedł do windy i nacisnął przycisk czwartego piętra. Wiadomość otrzymał znacznie wcześniej, lecz dopiero kilka minut temu, przejeżdżając przez Queensboro Bridge, zdołał zadzwonić. W Queens nadzorował śledztwo w sprawie zabójstwa pewnego prominentnego bankiera.
Laurie zaczęła już opowiadać o pewnym patologu sądowym, kiedy Lou przerwał jej i powiedział, że będąc w sąsiedztwie, może wpaść do biura. Od razu się zgodziła, mówiąc, że w takim razie będzie czekała na niego w swoim pokoju.
Lou wysiadł z windy i ruszył przed siebie korytarzem. Z każdym krokiem wracały wspomnienia. Był taki czas, kiedy zdawało mu się, że on i Laurie będą mieć wspólną przyszłość. Ale okazało się, że ich związek nie ma przyszłości. Zbyt wiele różnic wynikających z pochodzenia i wychowania, pomyślał Lou.
– Cześć, Laur! – zawołał Lou, widząc Laurie pracującą przy biurku. Za każdym razem, gdy ją widział, robiła na nim lepsze wrażenie. Jej kasztanowe włosy opadały na ramiona tak jak w reklamówkach. "Laur" – tym skrótem nazwał ją syn Lou w czasie ich pierwszego spotkania. I tak już zostało.
Laurie wstała i serdecznie uściskała Lou.
– Świetnie wyglądasz – powiedziała.
Wzruszył nieśmiało ramionami.
– Czuję się nieźle – przyznał.
– A dzieci?
– Dzieci? Córka ma szesnaście lat, a zachowuje się, jakby miała trzydzieści. Oszalała na punkcie swojego chłopaka, co z kolei mnie przyprawia o szaleństwo.
Laurie tymczasem zdjęła z drugiego krzesła jakieś czasopisma i poprosiła gościa, by spoczął.
– Dobrze cię znowu widzieć, Laurie.
– Ciebie również. Powinniśmy się częściej spotykać.
– Tak, no więc co to za wielki problem, o którym chciałaś pogadać? – Chciał uniknąć potencjalnie bolesnego tematu.
– Przede wszystkim nie wiem, jak jest wielki. – Wstała i zamknęła drzwi. – Jeden z naszych nowych lekarzy chciałby z tobą porozmawiać, ale nieoficjalnie. Wspomniałam mu kiedyś, że jesteśmy przyjaciółmi. Niestety, w tej chwili nie ma go w biurze. Sprawdziłam to, kiedy zadzwoniłeś, że jedziesz. Prawdę powiedziawszy, nikt nie wie, gdzie jest.
– Domyślasz się, o co chodzi?
– Nie do końca. Jednak boję się o niego.
– Ooo?
– Prosił mnie dziś rano o wykonanie dwóch autopsji. Jedna to dwudziestodziewięcioletnia biała kobieta, która pracowała jako laborantka w szpitalu Manhattan General. Zeszłej nocy została zastrzelona w swoim mieszkaniu. Drugi był dwudziestopięcioletni czarny mężczyzna, który został zastrzelony w Central Park. Zanim jednak zajęłam się tymi przypadkami, poprosił o sprawdzenie, czy obie ofiary można połączyć ze sobą. Wiesz, włosy, włókna, krew…
– I?
– Na ubraniu mężczyzny znalazłam ślady krwi, która według wstępnych badań pasuje do kobiety. Ale jestem dopiero na etapie badań serologicznych. Dopiero sprawdzenie i porównanie DNA da pewność. Jednak już teraz mogę powiedzieć, że chodzi o raczej rzadko spotykaną grupę B Rh minus.
Lou uniósł brwi.
– Czy ten lekarz wytłumaczył się jakoś ze swych podejrzeń?
– Powiedział tylko, że ma przeczucie. Ale w tym jest coś więcej. Wiem, że niedawno został pobity przez członków jakiegoś nowojorskiego gangu. Na pewno raz, a możliwe, że dwa. Kiedy zobaczyłam go dziś rano, wyglądał, jakby spotkało go właśnie coś takiego. On jednak stanowczo zaprzeczał.
– Dlaczego go napadli?
– Podobno było to ostrzeżenie, aby więcej nie zbliżał się do szpitala Manhattan General.
– Ooo! A co to ma wspólnego ze szpitalem?
– Nie znam szczegółów, wiem natomiast, że zirytował tam kilka osób, a z tego powodu również parę ważnych osób tutaj. Doktor Bingham już kilka razy zamierzał go wylać.
– Czym on tak wszystkich złości?
– Wymyślił sobie, że seria śmiertelnych infekcji, które w tych dniach zanotowano w Manhattan General Hospital, została wywołana świadomym działaniem.
– Przez terrorystę czy kogoś podobnego? Dobrze zrozumiałem? – pytał Lou.
– Tak sądzę.
– To brzmi znajomo – stwierdził.
Laurie skinęła potwierdzająco.
– Pamiętam, jak czułam się pięć lat temu, gdy nikt nie chciał wierzyć w moje podejrzenia dotyczące tamtej serii przedawkowań.
– Co sądzisz o teorii swojego kolegi? A tak nawiasem mówiąc, to jak on się nazywa?
– Jack Stapleton. Co do teorii, to nie znam wszystkich faktów.
– Laurie, daj spokój. Znam cię lepiej, niż chciałabyś. Powiedz, jaka jest twoja opinia.
– Wydaje mi się, że on widzi spisek, bo chce go widzieć. Jego kolega z pokoju powiedział mi, że Jack od długiego czasu chowa w sobie głęboką urazę wobec AmeriCare, do której należy Manhattan General.
– To jednak nie wyjaśnia ani zdarzenia z gangiem, ani jego przeczucia dotyczącego tych dwóch zabójstw. Jak nazywają się ofiary?
– Elizabeth Holderness i Reginald Winthorpe.
Lou zanotował oba nazwiska w małym, czarnym notesie.
– Dochodzeniówka nie napracowała się przy tym zbytnio – zauważyła z wyrzutem Laurie.
– Wy tu wiecie lepiej niż inni, jak wielu ludzi nam brakuje. Czy określono wstępnie motyw w sprawie kobiety? -zapytał Lou.
– Rabunek.
– Gwałt? – Nie.
– A co z mężczyzną?
– To członek gangu. Zabity strzałem w głowę z dość bliskiej odległości.
– Niestety to wszystko brzmi dość znajomo. W takich przypadkach rzeczywiście nie tracimy zbyt wiele czasu na śledztwo. Czy autopsja ujawniła coś szczególnego?
– Nic nadzwyczajnego.
– Jak sądzisz, czy twój znajomy zdaje sobie sprawę, jak niebezpieczne bywają takie gangi? Mam wrażenie, że porusza się na krawędzi.
– Niewiele o nim wiem. W każdym razie nie jest nowojorczykiem. Pochodzi ze Środkowego Zachodu.
– Yhmm. Porozmawiam z nim o realiach życia w tym mieście, i to lepiej wcześniej niż później. Może się zdarzyć, że później nie będzie okazji.
– Nie mów tak – zaprotestowała Laurie.
– Interesujesz się nim nie tylko zawodowo?
– Nie poruszajmy lepiej tego tematu. Ale odpowiem: nie.
– Nie gniewaj się. Po prostu chcę poznać teren, po którym mam się poruszać. – Wstał. – Pomogę facetowi, bo chyba potrzebuje pomocy.
– Dziękuję, Lou. – Laurie wstała i na pożegnanie jeszcze raz serdecznie uścisnęła przyjaciela. – Powiem mu, żeby zadzwonił do ciebie.
– Zrób tak.
Lou wyszedł, wsiadł do windy i zjechał na dół. Przechodząc przez korytarz prowadzący do wyjścia z budynku, postanowił jeszcze zajrzeć do sierżanta Murphy'ego na stałe przydzielonego do zakładu medycyny sądowej. Porozmawiali nieco o szansach Yankesów i Metsów w zbliżających się rozgrywkach baseballa. Nagle Lou usiadł i położył nogi na skraju biurka sierżanta.
– Murph, powiedz mi coś. Szczerze. Co sądzisz o tym nowym lekarzu, Jacku Stapletonie?
Jack wybiegł ze sklepu, przebiegł przez szpaler koszy na śmieci, minął cztery bloki i zatrzymał się. Ciężko dyszał z wysiłku. Między kolejnymi z wysiłkiem łapanymi oddechami słyszał falujący dźwięk syren policyjnych. Najwidoczniej jechali w stronę sklepu. Miał nadzieję, że Slam również zdołał umknąć. Ruszył dalej, ale już spokojnym krokiem, aby oddech i tętno wróciły do normalnego tempa. Ciągle jednak trząsł się. Wydarzenie w sklepie zdenerwowało go tak samo jak historia w parku, chociaż teraz wszystko zamknęło się w kilku sekundach. Świadomość, że próbowano go ponownie zabić, była ogłuszająca.
Syreny zlały się ze zgiełkiem ulicy, a Jack zaczął się zastanawiać, czy nie powinien wrócić na miejsce zdarzenia, porozmawiać z policją i być może udzielić pomocy komuś rannemu. Wróciło jednak ostrzeżenie Warrena o rozmowach z policją na temat gangów. W końcu Warren miał rację, sądząc, że Jack będzie potrzebował ochrony. Czuł, że gdyby nie Slam, już by nie żył.
Wzdrygnął się na tę myśl. W nieodległej przeszłości był taki czas, kiedy obojętnie patrzył na życie i śmierć. Nie zależało mu na pierwszym, nie bał się drugiego. Teraz, kiedy dwukrotnie otarł się o śmierć, odczucia zmieniły się. Chciał żyć, a pragnienie to kazało mu uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego Black Kings nastają na jego życie. Kto im płaci? Czy sądzili, że wie coś, czego naprawdę nie wiedział, a może to z powodu tych jego podejrzeń dotyczących przyczyn śmiertelnych infekcji w Manhattan General?
Jack nie znał odpowiedzi na te pytania, jednak ponowny atak na jego życie utwierdził go w przekonaniu, że podejrzenia były uzasadnione. Teraz potrzebował dowodu.
Mniej więcej w połowie tych rozmyślań znalazł się naprzeciwko kolejnego sklepu z lekami. Ten był mały, zapewne zaopatrywali się w nim tylko najbliżsi mieszkańcy. Jack wszedł do środka i podszedł do aptekarza, który był chyba właścicielem i sprzedawcą w jednej osobie. Na plakietce z nazwiskiem zapisane było jedynie "Herman".
– Czy ma pan rymantadynę? – zapytał Jack.
– Kiedy ostatnio sprawdzałem, to była – odparł z uśmiechem Herman. – Ale to jest lekarstwo na receptę.
– Jestem lekarzem. Potrzebny mi tylko blankiet recepty.
– Czy mogę zobaczyć jakiś dokument?
Jack pokazał licencję stanową na wykonywanie zawodu lekarza.
– Ile pan potrzebuje?
– Pięćdziesiąt tabletek powinno wystarczyć. Nie należy przesadzać.
– Już podaję – odparł Herman. Zaczął odliczać tabletki na zapleczu sklepu.
– Ile czasu to zabierze?
– A jak długo może trwać liczenie do pięćdziesięciu?
– W sklepie, w którym byłem poprzednio, kazano mi czekać dwadzieścia minut.
– To był sklep należący do sieci, prawda? – zapytał Herman.
Jack skinął głową.
– Te sklepy w ogóle nie dbają o poziom usług. To normalny kryminał. I pomimo takiej jakości obsługi ciągle próbują nas, niezależnych, wypchnąć z interesu. Złoszczą mnie jak wszyscy diabli.
Jack znowu potaknął. Doskonale znał to uczucie. Obecnie żaden fragment ogólnie pojmowanej służby zdrowia nie był bez zarzutu.
Herman wyszedł z zaplecza, niosąc w ręku małą plastykową fiolkę z pomarańczowymi tabletkami. Położył ją obok kasy.
– Czy to wszystko? – zapytał. Jack skinął głową po raz trzeci.
Herman wyklepał formułkę o skutkach ubocznych oraz przeciwwskazaniach, wzbudzając niekłamany podziw Jacka. Zapłaciwszy, Jack poprosił jeszcze o szklankę wody. Herman podał mu plastykowy kubeczek z wodą. Jack zażył pierwszą tabletkę.
– Polecam się na przyszłość – powiedział na pożegnanie Herman.
Jack zdecydował się odwiedzić Glorię Hernandez. Zatrzymał taksówkę. Najpierw kierowca nie chciał się zgodzić na kurs do Harlemu, ale zmienił zdanie, gdy Jack przeczytał mu zasady wypisane na karcie przyczepionej do oparcia kierowcy.
Usiadł wygodnie, a samochód ruszył na pomoc, by następnie przeciąć miasto St. Nicholas Avenue. Spoglądając przez okno, obserwował, jak Harlem zmienia się z dzielnicy murzyńskiej w hiszpańską. W każdym razie wszystkie napisy były w języku hiszpańskim.
Gdy dotarli do celu, Jack zapłacił należność i wysiadł. Ulica tętniła życiem. Podniósł głowę i spojrzał na budynek, do którego zamierzał wejść. Kiedyś był to piękny jednorodzinny dom stojący w bogatej okolicy. Bez wątpienia widywał lepsze dni niż dom, w którym mieszkał Jack.
Kiedy Jack wchodził na brązowe kamienne schody, a potem do hallu domu, parę osób obserwowało go z zainteresowaniem. Czarno-białej posadzce brakowało kilku płytek.
Nazwiska wypisane na skrzynce pocztowej połączonej z domofonem wskazywały, że rodzina Hernandezów mieszka na drugim piętrze. Jack nacisnął przycisk dzwonka, chociaż miał świadomość, że urządzenie nie działa. Następnie spróbował otworzyć wewnętrzne drzwi. Podobnie jak w jego budynku, zamek magnetyczny w drzwiach został zepsuty dawno temu i nikt go nie naprawił.
Wszedł na drugie piętro i zapukał do drzwi mieszkania państwa Hernandezów. Nikt nie odpowiedział, zapukał więc ponownie, tylko głośniej. W końcu usłyszał dziecięcy głos pytający, kto tam. Odpowiedział, że jest lekarzem i chce rozmawiać z Glorią Hernandez.
Po krótkiej, szeptanej wymianie zdań, która dobiegła zza drzwi, uchylono je na długość łańcucha. Jack ujrzał dwie twarze. Wyżej była twarz kobiety w średnim wieku z rozwichrzonymi, tlenionymi włosami. Oczy miała przekrwione i podsiniaczone. Miała na sobie pikowaną podomkę. Pokasływała od czasu do czasu. Jej usta miały lekko purpurowy odcień.
Niżej widział twarz cherubinka – dziecka dziewięcio – może dziesięcioletniego. Nie był pewien, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Włosy dziecka, czarne jak węgiel, zaczesane do tyłu, opadały na ramiona.
– Czy pani Hernandez? – zapytał blondynkę.
Dopiero gdy pokazał odznakę lekarską i powiedział, że przychodzi prosto z Manhattan General od pani Kathy McBane, kobieta otworzyła drzwi i zaprosiła go do środka.
Mieszkanie było małe i duszne. Ktoś usiłował je ożywić jaskrawymi barwami i plakatami filmowymi w języku hiszpańskim. Gloria natychmiast wróciła na tapczan, na którym odpoczywała, zanim przyszedł. Naciągnęła koc aż po uszy, najwyraźniej miała dreszcze.
– Przykro mi, że tak poważnie pani zachorowała.
– Okropnie – potwierdziła Gloria. Jackowi ulżyło, gdy usłyszał język angielski. Bardzo kaleczył hiszpański.
– Nie zamierzam pani niepokoić, ale jak pani zapewne wie, ostatnio kilka osób z pani działu poważnie zachorowało na różne choroby zakaźne.
Gloria otworzyła szeroko oczy.
– Przecież to tylko grypa, czyż nie? – zapytała wystraszonym tonem.
– Z pewnością tak właśnie jest. Katherine Mueller, Maria Lopez, Carmen Chavez i Imogene Philbertson cierpiały na zupełnie inne choroby niż pani, tego możemy być pewni.
– Dzięki Bogu – westchnęła i przeżegnała się wskazującym palcem prawej ręki. – Niech ich dusze spoczywają w pokoju.
– Niepokoi mnie to, że na ortopedii leżał pacjent o nazwisku Carpenter. Ostatniej nocy zapadł na chorobę bardzo podobną do tej, na którą pani cierpi. Czy to nazwisko mówi pani coś? Miała pani z nim jakiś kontakt?
– Nie. Pracuję w zaopatrzeniu szpitala.
– Wiem. Podobnie jak pozostałe wspomniane przeze mnie kobiety. W każdym przypadku jeden z pacjentów chorował na tę samą chorobę, którą zaraziła się któraś z pani koleżanek. Musi więc istnieć jakieś powiązanie i mam nadzieję, że pani pomoże mi je odnaleźć.
Gloria wyglądała na zakłopotaną. Zwróciła się do dziecka po imieniu. Juan zaczął w odpowiedzi mówić bardzo szybko po hiszpańsku. Jack domyślił się, że chłopak tłumaczy dla niej, widocznie nie wszystko zrozumiała.
Gloria wielokrotnie kiwała głową na potwierdzenie i powtarzała "si". Ale kiedy Juan skończył, spojrzała na Jacka, pokręciła głową i powiedziała, że nie.
– Żadnych powiązań. Nie widujemy pacjentów.
– Nigdy pani nie wchodziła do pokoju pacjenta?
– Nie.
Umysł Jacka intensywnie pracował. Zastanawiał się, o co jeszcze zapytać.
– Czy zeszłego wieczoru wydarzyło się w pracy coś niezwykłego?
Gloria wzruszyła ramionami i znowu zaprzeczyła.
– Pamięta pani, co robiła? Proszę opowiedzieć, jak mijała zmiana.
Gloria zaczęła mówić, ale wysiłek, jaki w to wkładała, wywołał gwałtowny atak kaszlu. Jack zamierzał poklepać ją po plecach, ale uniosła rękę, dając znak, że nie trzeba. Juan przyniósł jej szklankę wody, którą łapczywie wypiła.
Zaczęła opowiadać, starając się niczego nie pominąć. Jack słuchał jej uważnie, zastanawiając się, w jaki sposób mogła zetknąć się z wirusem. Nie widział takiej możliwości. Upierała się przy twierdzeniu, że do końca zmiany nie opuszczała magazynów. Doszedł do wniosku, że żadnej ważnej informacji już od niej nie uzyska, i zapytał, czy będzie mógł się z nią skontaktować, jeśli jeszcze coś mu się przypomni. Zgodziła się. Jack zaczął ją namawiać, by zawiadomiła doktor Zimmerman o swojej chorobie.
– A co ona może zrobić? – zapytała Gloria.
– Może zechce zaaplikować pani jakieś szczególne lekarstwo. Pani i pozostałym członkom rodziny.
Wiedział, że rymantadyna nie tylko zapobiega zarażeniu się grypą, ale jeśli podana zostanie dostatecznie wcześnie, znacznie złagodzi przebieg choroby i czas jej trwania. Problem polegał tylko na tym, że lek nie był tani, a AmeriCare nie lubiła wydawać pieniędzy na opiekę nad pacjentami, jeśli nie była do tego zmuszona.
Jack wyszedł z mieszkania pani Hernandez, zszedł na dół i skierował się w stronę Broadwayu, gdzie zamierzał złapać taksówkę. Czuł się teraz nie tylko poruszony kolejną próbą zamachu na jego życie, ale także zniechęcony do wszystkiego. Wizyta u Glorii nie wniosła niczego nowego, jedynie naraziła go na kontakt z chorobą, która jego zdaniem mogła zabić Carpentera. Jedynym pocieszeniem było to, że zażył rymantadynę. Z drugiej strony, miał niestety świadomość, że nawet ten lek nie daje stuprocentowej pewności, szczególnie w wypadku nadzwyczajnie złośliwego wirusa.
Kiedy znowu wszedł do budynku medycyny sądowej, było późne popołudnie. Gdy przechodził obok pokoju lekarskiego, zastanowiło go to, co zobaczył po przeciwnej stronie korytarza, w małym pokoju przeznaczonym dla rodzin identyfikujących zwłoki. Siedział tam David. Nie znał jego nazwiska, ale to był ten sam David, który odwoził Jacka i Spita do domu po pamiętnym wieczorze w Central Park.
David także zauważył Jacka, ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Jack wyczuł złość i pogardę.
Powstrzymując chęć wejścia do pokoju, Jack natychmiast skierował się do kostnicy. Uderzając głośno obcasami w cementową posadzkę, przeszedł obok lodówek, zastanawiając się, jakie odkrycie go czeka. W hallu stał jeden wózek ze świeżo przywiezionym ciałem. Był dokładnie oświetlony ostrym światłem padającym z zawieszonej nad głową ofiary lampy.
Prześcieradło przykrywało całą postać z wyjątkiem twarzy. Przygotowano je w ten sposób do zdjęcia, na którego podstawie rodzina mogła później dokonać identyfikacji. Fotografia wydawała się bardziej ludzkim sposobem niż prezentowanie pogrążonej w smutku rodzinie często okaleczonego ciała.
Jack poczuł w gardle ucisk, kiedy spoglądał na spokojną twarz Slama. Oczy miał zamknięte i naprawdę zdawało się, że śpi. Młodszy po śmierci niż za życia, takie sprawiał wrażenie. Wyglądał na czternastolatka.
Jack, kompletnie załamany, wsiadł do windy i pojechał do siebie. Z ulgą zobaczył, że Cheta nie ma w pokoju. Trzasnął drzwiami, usiadł za biurkiem i złapał się za głowę. Czuł, że się rozpłacze, nie pojawiła się jednak ani jedna łza. Wiedział, że przyczynił się osobiście do jeszcze jednej śmierci młodego człowieka.
Zanim zdołał pogrążyć się w bolesnym poczuciu winy, rozległo się pukanie do drzwi. W pierwszej chwili zignorował je z nadzieją, że ten ktoś odejdzie. Jednak tajemniczy gość ponowił pukanie. Zirytowany Jack zawołał w końcu, że drzwi są otwarte.
Laurie uchyliła je niezdecydowanym ruchem.
– Nie chciałabym ci przeszkadzać – powiedziała. Od razu wyczuła nastrój Jacka. W oczach miał dziką zawziętość.
– Czego chcesz?
– Jedynie powiedzieć, że rozmawiałam z detektywem Lou Soldano, tak jak prosiłeś. – Weszła do pokoju i delikatnie położyła karteczkę z zanotowanym numerem na krawędzi biurka Jacka. – Czeka na twój telefon.
– Dziękuję, Laurie. Nie wydaje mi się, abym w tej chwili miał nastrój do rozmowy.
– Myślę, że on mógłby ci pomóc. Właściwie to…
– Laurie! – przerwał jej ostro. Po sekundzie, już łagodniejszym tonem dodał: – Proszę, Laurie, zostaw mnie samego.
– Jasne – odparła spokojnie. Wyszła z pokoju, zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę patrzyła na nie. Jej obawy gwałtownie się nasiliły. Nigdy dotąd nie widziała Jacka w takim stanie. W niczym nie przypominał nonszalanckiego, zuchwałego faceta.
Pospieszyła do swojego pokoju i natychmiast zadzwoniła do Lou.
– Parę minut temu zjawił się doktor Stapleton – oznajmiła.
– Świetnie. Powiedz, żeby zadzwonił do mnie. Będę u siebie co najmniej przez godzinę.
– Obawiam się, że nie zamierza tego robić. Teraz wygląda znacznie gorzej niż rano. Coś się wydarzyło. Jestem pewna.
– Dlaczego nie zadzwoni?
– Nie wiem. Nie chciał nawet ze mną rozmawiać. W kostnicy leżą zwłoki jeszcze jednego chłopaka z gangu. Strzelanina miała miejsce w pobliżu Manhattan General.
– Myślisz, że był w jakiś sposób w to wmieszany?
– Nie wiem, co myśleć. Po prostu się martwię. Boję się, że może się zdarzyć coś strasznego.
– Dobra, uspokój się. Zostaw to mnie. Coś wykombinuję.
– Obiecujesz?
– Czy kiedyś cię zawiodłem? – zapytał Lou.
Jack przetarł oczy, zamrugał i otworzył je. Rzucił wzrokiem na biurko zawalone teczkami personalnymi ofiar, które czekały na sekcję zwłok. Zdawał sobie sprawę, że nie znajdzie dość siły, aby skoncentrować się na papierkowej robocie.
Wodząc wzrokiem po teczkach, zauważył dwie obco wyglądające koperty. Jedna była duża i szara, druga wyglądała na urzędową. Najpierw sięgnął po większą. Zawierała kopię karty szpitalnej i notatkę od Barta Arnolda, który wyjaśniał, że zdecydował się dołączyć do już przesłanych kart ofiar infekcji także kopię karty Kevina Carpentera.
Jack był mu wdzięczny. Taka inicjatywa była godna pochwały i świadczyła jak najlepiej o całym zespole dochodzeniowym. Otworzył kartę i przejrzał informacje. Kevin Carpenter został przyjęty do szpitala w poniedziałek rano z powodu urazu prawego kolana.
Jackowi przyszło do głowy, że objawy choroby pojawiły się u Kevina natychmiast po operacji. Odłożył jego kartę na bok i sięgnął po inne. W przypadku Susanne Hard było podobnie, ona także zachorowała zaraz po cesarskim cięciu. Spojrzał w kartę Paciniego i odkrył to samo.
Zastanowił się, czy możliwy jest związek między zabiegami chirurgicznymi a zarażeniem się rzadkimi chorobami. Nie wydawało się to prawdopodobne, tym bardziej że ani Nodelman, ani Lagenthorpe nie zostali poddani żadnym zabiegom. Mimo to postanowił zapamiętać chirurgiczny trop.
Wrócił do karty Kevina. Dowiedział się, że objawy grypy pojawiły się nagle o godzinie osiemnastej i stopniowo, ale nieubłaganie nasilały się aż do dwudziestej pierwszej z minutami. Wtedy stan chorego gwałtownie się pogorszył, na tyle zaniepokoił lekarza, że Carpentera przewieziono na oddział intensywnej terapii. Tam rozwinął się zespół ostrego wyczerpania oddechowego, który bezpośrednio doprowadził do zgonu pacjenta.
Jack zamknął kartę i odłożył ją na miejsce, gdzie leżały pozostałe. Po otwarciu mniejszej – zaadresowanej po prostu "Dr Stapleton" – znalazł w niej wydruk komputerowy i małą karteczkę od Kathy McBane. Kathy jeszcze raz dziękowała mu za zainteresowanie. Dodała, że ma nadzieję, iż dołączony wydruk okaże się pomocny.
Jack przyjrzał mu się uważnie. Zapisano w nim wszystko, co zostało wysłane z magazynu do pacjenta Brodericka Humphreya. Nie wspomniano o chorobie, a wymieniono jedynie jego wiek – czterdzieści osiem lat.
Lista była równie długa jak w przypadku zmarłych i podawała artykuły – zdawało się – przypadkowe. Nie wymieniono ich alfabetycznie, nie połączono w żadne grupy. Jack domyślił się, że lista wymieniała sprzęty i inne przedmioty w kolejności zamawiania. Hipotezę podpierał fakt, że wszystkie wykazy zaczynały się tak samo, prawdopodobnie dlatego, że każdy przyjęty pacjent otrzymywał standardowe, identyczne wyposażenie.
Brak uporządkowania tematycznego czynił listy trudnymi do porównania. Zadaniem Jacka było odnalezienie, czym lista kontrolna różni się od pozostałych. Piętnaście minut bezskutecznie przebiegał wzrokiem poszczególne pozycje wykazu, a potem postanowił użyć komputera.
Po pierwsze stworzył osobne pliki dla każdego z pacjentów. Następnie do każdego z plików wprowadził dane z odpowiedniej listy. Nie mógł powiedzieć o sobie, że jest najlepszy na świecie w pisaniu na maszynie, więc praca zabrała mu mnóstwo czasu.
Upłynęło kilka godzin. Kiedy był w połowie pracy, ponownie zapukała Laurie. Chciała powiedzieć "dobranoc" i zapytać, czy nie mogłaby w czymś pomóc. Pochłonięty pracą Jack zapewnił ją, że ma się dobrze i da sobie radę.
Kiedy wszystkie dane zostały wpisane, Jack zadał pytanie, czy listy osób zmarłych różnią się czymś od kontrolnego wykazu. Odpowiedź była zniechęcająca – kolejna długa lista! Przeglądając ją, zrozumiał, w czym rzecz. W odróżnieniu od przypadku kontrolnego, wszyscy pozostali pacjenci znaleźli się na oddziale intensywnej opieki medycznej. A poza tym pięć zainfekowanych osób zmarło, a pacjent, którego dane służyły za przypadek kontrolny, żył.
Przez kilka minut Jack żałował straconego czasu i bezproduktywnego wysiłku, gdy nagle do głowy przyszedł mu kolejny pomysł. Skoro wpisał pozycje z wykazu w tej samej kolejności, w jakiej znajdowały się na listach, mógł zadać pytanie, jakie wyposażenie trafiło do pacjentów tuż przed skierowaniem ich na oddział intensywnej terapii.
Gdy nacisnął odpowiedni przycisk, na ekranie niemal natychmiast pojawiła się odpowiedź: "nawilżacz". Zamyślił się. Wyraźnie we wszystkich przypadkach infekcji zastosowano nawilżacze powietrza, natomiast w przypadku kontrolnym tego nie zrobiono. Ale czy było to ważne? Z dzieciństwa pamiętał, że matka przynosiła do jego pokoju nawilżacz zawsze, gdy miał kaszel. Przypominał sobie małe urządzenie, właściwie kociołek z wrzącą wodą, z którego unosiła się para wodna. Nie potrafił jednak wyobrazić sobie, co takie urządzenie mogłoby mieć wspólnego z rozsiewaniem bakterii. W stu stopniach Celsjusza bakterie zostają przecież zabite.
No tak, przypomniał sobie, obecnie produkuje się nawilżacze niskotemperaturowe, ultradźwiękowe, a to może być zupełnie inna historia.
Jack złapał za słuchawkę telefonu i zadzwonił do Manhattan General. Poprosił o połączenie z działem zaopatrzenia. Pani Zarelli skończyła już pracę, więc poprosił o rozmowę z kierownikiem zmiany. Nazywała się Darlene Springborn. Jack przedstawił się i wyjaśnił, kim jest, a następnie zapytał, czy zaopatrzenie wydaje także nawilżacze.
– Oczywiście, że wydajemy, szczególnie w czasie miesięcy zimowych – odpowiedziała Darlene.
– Jakiego rodzaju nawilżaczy używacie w szpitalu? Parowych czy zimnych?
– Prawie wyłącznie zimnych.
– Co się dzieje z urządzeniem, kiedy wraca z pokoju pacjenta?
– Przygotowujemy je do następnego użycia.
– Czy jest czyszczone?
– Oczywiście. Włączamy na krótko, żeby sprawdzić jego sprawność, a następnie dokładnie szorujemy. Dlaczego?
– Czy czyste nawilżacze przechowywane są zawsze w tym samym miejscu?
– Tak. Trzymamy je w małym magazynie, w którym jest bieżąca woda. Czy coś się stało? Jakiś problem z nawilżaczami?
– Nie jestem pewien, ale gdy się upewnię, dam znać pani lub pani Zarelli.
– Będziemy wdzięczni.
Jack pożegnał się i rozłączył rozmowę, nie odkładał jednak słuchawki. Odszukał numer telefonu do Glorii Hernandez i zadzwonił do niej. Odebrał mężczyzna, który mówił tylko po hiszpańsku. Po kilku zdaniach wypowiedzianych przez Jacka łamanym hiszpańskim, mężczyzna kazał mu poczekać.
Po chwili usłyszał młody głos. Domyślił się, że rozmawia z Juanem. Zapytał chłopca, czy mógłby porozmawiać z mamą.
– Jest bardzo chora. Ma silny kaszel i trudno się jej oddycha.
– Czy zadzwoniła do szpitala, jak radziłem?
– Nie, nie chciała nikogo w szpitalu niepotrzebnie niepokoić.
– Zadzwonię po karetkę pogotowia – zdecydował bez wahania Jack. – Powiedz mamie, żeby się trzymała, dobra?
– Dobra – odparł chłopiec.
– Tymczasem zadaj jej jedno pytanie. Zapytaj, czy ostatniej nocy czyściła jakiś nawilżacz? Wiesz, co to takiego nawilżacz, prawda?
– Tak, wiem. Niech pan poczeka.
Jack czekał, niecierpliwie bębniąc palcami w kartę Kevina Carpentera. Do i tak już silnego poczucia winy dołączyła się myśl, że powinien był osobiście zrealizować swoją sugestię i zadzwonić w sprawie Glorii Hernandez do doktor Zimmerman. Do telefonu podszedł Juan.
– I co z tym nawilżaczem?
– Tak. Mówi, że czyściła dwa albo trzy, ale nie pamięta dokładnie.
Jack zadzwonił po karetkę, podając adres mieszkania państwa Hernandezów. Poinformował dyspozytora, że pojadą po zakaźnie chorą, obsługa karetki powinna więc nosić przynajmniej maski ochronne. Powiedział także, aby chorą zawieźć do Manhattan General Hospital.
Z rosnącym podnieceniem zadzwonił do Kathy McBane. Było już późno i nie spodziewał się, że ją zastanie. Był więc zaskoczony, gdy usłyszał głos Kathy w słuchawce. Ciągle siedziała w biurze. Kiedy Jack zauważył ze zdziwieniem, że dawno po osiemnastej, a ona ciągle w pracy, odpowiedziała, że jeszcze trochę pewnie pobędzie.
– A co się dzieje? – zapytał.
– Wiele rzeczy. Na oddział intensywnej opieki medycznej przyjęto Kim Spensor z zespołem ostrego wyczerpania oddechowego. W szpitalu jest także George Haselton. Jego stan ulega pogorszeniu. Obawiam się, że pańskie złe przeczucia nie były bezpodstawne.
Jack dodał, że wkrótce w izbie przyjęć zjawi się także Gloria Hernandez. Ponadto stwierdził, że wszystkie osoby mające kontakt z chorymi powinny natychmiast zacząć zażywać rymantadynę.
– Wątpię, czy doktor Zimmerman zdecyduje się zaaplikować rymantadynę osobom z kontaktu z chorymi. Udało mi się ją jednak namówić do izolacji tych pacjentów. Wydzieliliśmy specjalny oddział w szpitalu.
– To może pomóc, więc na pewno warto spróbować. Co z laborantką z mikrobiologii?
– Już po nią pojechali.
– Mam nadzieję, że karetką, a nie taksówką – zauważył Jack.
– Tak zaleciłam, ale doktor Zimmerman nie przyjęła tej propozycji z entuzjazmem. Nie wiem, co ostatecznie zdecydowano.
– Wydruk, który pani przysłała, okazał się pomocny -powiedział Jack, przypominając sobie w końcu, po co zadzwonił. Pamięta pani, że mówiła mi pani, iż jakieś trzy miesiące temu mieliście w szpitalu kłopoty z rozpylaczami, które skaziły powietrze? Myślę, że podobny problem dotyczy teraz nawilżaczy.
Jack opowiedział, w jaki sposób doszedł do takiej konkluzji, podkreślając szczególnie fakt, że Gloria Hernandez poprzedniego wieczoru czyściła jakieś nawilżacze.
– Co powinnam zrobić? – zapytała zaniepokojona Kathy.
– W tej chwili nie powinna pani nic robić.
– Ale powinnam przynajmniej wycofać z użycia nawilżacze i sprawdzić je, upewnić się, że nie zagrażają pacjentom.
– Nie chcę, żeby mieszała się pani do tego. Obawiam się, że robienie podobnych rzeczy mogłoby okazać się niezwykle niebezpieczne.
– O czym pan mówi? – zapytała poirytowana Kathy. – Już jestem w to zamieszana.
– Proszę się nie denerwować. Przepraszam. Zdaje się, że źle się wyraziłem. – Jack absolutnie nie chciał następnej osoby wplątywać w pajęczynę swych podejrzeń, bojąc się o jej bezpieczeństwo. Jednak w tej sytuacji chyba nie miał wyboru. Kathy miała rację – nawilżacze powinny zostać wycofane.
– Kathy, niech pani posłucha – zaczął Jack i najzwięźlej, jak to było możliwe, wyjaśnił, na czym polega jego teoria o celowym zarażaniu śmiertelnymi chorobami. Powiedział także, że Beth Holderness mogła zostać zabita dlatego, że prosił ją o poszukanie w laboratorium podejrzanych wirusów.
– To raczej dość niezwykła opowieść – zauważyła Kathy z pewnym wahaniem w głosie. Po chwili zastanowienia dodała: – Trudno to wszystko przełknąć naraz.
– Nie zamierzam pani prosić o włączenie się w sprawę. Moją intencją jest jedynie zapewnić pani bezpieczeństwo. Informacje otrzymane ode mnie proszę zachować wyłącznie dla siebie. I na miłość boską, niech pani nikomu nie powtarza mojej teorii. Nawet jeśli mam rację, ciągle nie wiem, kto za tym stoi.
– Boże drogi. Cóż mam powiedzieć?
– Nic pani nie musi mówić, ale jeśli chce pani pomóc, jest coś, co można zrobić.
– Co takiego? – zapytała z wyraźną obawą.
– Proszę pójść do laboratorium mikrobiologicznego i bez wyjaśniania powodów zabrać nieco pożywki stosowanej jako podłoże pod kultury bakterii oraz pojemnik do przenoszenia wirusów. Następnie proszę poprosić kogoś z działu technicznego, aby odkręcił zbiornik przy syfonie pod umywalką w pomieszczeniu, w którym przechowywane są nawilżacze. Płyn zawarty w zbiorniku proszę podzielić na dwie części, wylać na pożywkę, zapakować wszystko ostrożnie i przesłać do laboratorium miejskiego. Proszę ich zapytać, czy z tych próbek zdołają wyodrębnić któryś z pięciu czynników chorobotwórczych.
– Sądzi pan, że jakieś mikroorganizmy ciągle mogą tam być?
– Jest taka możliwość. To strzał na dużą odległość, ale staram się znaleźć dowody i zrobię wszystko, co może mi w tym pomóc. W każdym razie to, o co panią proszę, nie może nikomu wyrządzić szkody z wyjątkiem pani, jeśli nie zachowa się pani wystarczająco ostrożnie.
– Pomyślę o tym – obiecała Kathy.
– Gdyby nie niechętny stosunek do mnie w szpitalu, zrobiłbym to sam. Czym innym jednak było wyjść nie zauważonym z pani biura, a czym innym pobierać próbki do badań laboratoryjnych z umywalki w magazynie zaopatrzenia.
– W tej sprawie muszę się z panem zgodzić – przyznała Kathy.
Odłożywszy słuchawkę, Jack zastanowił się nad reakcją Kathy na rewelacje, które jej przedstawił. Słyszał, że wyraźnie ściszyła głos. Poczuł dreszcz. Nie potrafił dodać nic, co mogłoby ją przekonać. Pozostało mu mieć nadzieję, że poważnie potraktuje jego ostrzeżenia.
Miał jeszcze jeden telefon do załatwienia. Gdy wybierał zamiejscowy numer, przesądnie zacisnął lewy kciuk, na wszelki wypadek. Dzwonił do Nicole Marquette z Centrum Kontroli Chorób. Liczył na dwie sprawy. Po pierwsze, pragnął się dowiedzieć, że próbki dotarły. Po drugie, chciał usłyszeć od Nicole, że stężenie czynnika w próbce jest wysokie, co oznacza, że mają dość materiału, aby wykonać testy bez długiego oczekiwania na wyhodowanie kultur w laboratorium.
Zanim uzyskał połączenie, spojrzał na zegarek. Minęła dziewiętnasta. Miał teraz do siebie pretensje, że nie zadzwonił prędzej, i być może będzie musiał poczekać do rana, aż Nicole zjawi się znowu w pracy. Na szczęście w słuchawce rozległ się głos Nicole.
– Wszystko dotarło bezpiecznie – odpowiedziała na pierwsze pytanie Jacka. – Muszę pana pochwalić za wzorowe zapakowanie próbek. Ochrona ze styropianu i pojemnik chłodzący doskonale zabezpieczyły materiał przed uszkodzeniem.
– Jaka jest jakość materiału do badań?
– To również mnie zachwyciło. Skąd pan pobrał próbki?
– To są popłuczyny oskrzelowe.
Nicole cicho gwizdnęła.
– Przy takiej koncentracji mamy tu niezwykle groźny szczep bakterii.
– Ofiarą był młody, zdrowy mężczyzna. Ponadto jedna z pielęgniarek opiekujących się nim przebywa obecnie na oddziale intensywnej opieki medycznej z ostrą niewydolnością oddechową. Nie minęła jeszcze doba od zetknięcia się z wirusem.
– Coś podobnego! Lepiej więc natychmiast zabiorę się do oznaczania. Zostanę dłużej. Czy poza tą pielęgniarką są jakieś inne przypadki?
– Wiem jeszcze o trzech – przyznał Jack.
– W takim razie zadzwonię rano – obiecała Nicole i odłożyła słuchawkę.
Jack poczuł się nieswojo, że tak nagle przerwała rozmowę, z drugiej jednak strony cieszył się, że najwidoczniej poważnie potraktowała sprawę.
Odkładając słuchawkę, zauważył, że drży mu ręka. Wziął kilka głębokich wdechów i zastanowił się, co ma dalej robić. Pomyślał przede wszystkim o powrocie do domu i poczuł obawy. Nie wiedział przecież, jak Warren zareagował na wieść o śmierci Slama. Zastanawiał się także, czy kolejny zamachowiec zostanie wysłany z morderczą misją.
Niespodziewany dzwonek telefonu wyrwał go z zamyślenia. Zanim podniósł słuchawkę, próbował zgadnąć, kto to dzwoni. Było już późno, owładnęło nim dziwne przeczucie, że być może dzwoni ten sam człowiek, który po południu usiłował zabić go w sklepie.
W końcu podniósł słuchawkę i z ulgą rozpoznał głos Teresy.
– Obiecałeś, że zadzwonisz – przypomniała z wyrzutem. – Mam nadzieję, że nie odpowiesz, że zapomniałeś.
– Nie, miałem kilka pilnych spraw do załatwienia i dopiero co skończyłem.
– Jasne, rozumiem. Ale od godziny jestem gotowa do wyjścia. Może więc prosto z pracy przyjdziesz do restauracji?
– O rany – wymknęło się Jackowi. W natłoku faktów kompletnie zapomniał o umówionej kolacji.
– Tylko nie próbuj się wykręcać.
– Miałem straszny dzień.
– To tak jak ja. Obiecałeś, a poza tym ustaliliśmy, że musisz jeść. Odpowiedz szczerze, jadłeś dzisiaj lunch?
– Nie.
– No widzisz. Nie wolno ci zrezygnować także z kolacji. Zbieraj się. Jeżeli będziesz musiał wrócić do pracy, to zrozumiem to. Ja też mam jeszcze sporo roboty.
Teresa miała wiele zdrowego rozsądku. Nawet jeśli nie odczuwał głodu, to i tak powinien coś zjeść, a odrobina relaksu także mu się przyda. Jeżeli dodać do tego spodziewany upór Teresy, to wiadomo, że nie przyjmie odmowy, a on nie miał siły na spory.
– Jesteś tam jeszcze? – zapytała zniecierpliwiona. – Jack, proszę! Cały dzień czekałam na to spotkanie. Będziemy mogli porównać doniesienia z linii frontu i przegłosować, czyj dzień był gorszy.
Jack czuł zmęczenie. Nagle świadomość, że spędzi czas z Teresą i zje kolację, okazała się cudowną odmianą. Bał się oczywiście, że przebywanie w jego towarzystwie może narazić dziewczynę na niebezpieczeństwo, gdyby znowu podjęto próbę zamachu, ale prawdę powiedziawszy, nie sądził, by wydarzyło się coś podobnego. Jeśli jednak coś zauważą, zgubi napastnika w drodze do restauracji.
– Jak nazywa się restauracja? – zapytał w końcu.
– Dziękuję. Wiedziałam, że się zdecydujesz. "Positano". Przy Madison, przecznicę od mojego biura. Spodoba ci się. Jest mała i bardzo przytulna. Bardzo nienowojorska.
– W takim razie spotkamy się tam za pół godziny – zdecydował.
– Doskonale. Naprawdę nie mogę się doczekać. Ostatnie dni były koszmarne.
– Z tym mogę się zgodzić – przyznał Jack.
Zamknął pokój i zjechał na parter. Nie miał pojęcia, jak sprawdzić, czy ktoś go śledzi, postanowił więc przynajmniej zerknąć przez drzwi wejściowe na zewnątrz i zobaczyć, czy nikt szczególnie podejrzany nie kręci się w pobliżu. Przechodząc do wyjścia, zauważył, że sierżant Murphy rozmawia w swoim pokoju z kimś, kogo Jack nie znał.
Machnęli sobie na pożegnanie. Jacka zastanowiło, dlaczego sierżant ciągle jest na posterunku. Normalnie kończył pracę o siedemnastej.
Gdy stanął w drzwiach wyjściowych, rozejrzał się po najbliższej okolicy. Natychmiast też zdał sobie sprawę z bezcelowości swoich wysiłków. Tuż obok, w budynku starego szpitala Bellevue mieścił się przytułek dla bezdomnych, więc kręciło się mnóstwo ludzi znakomicie nadających się na podejrzanych.
Przez kilka chwil przyglądał się ruchowi na Pierwszej Avenue. Zgiełk i ruch uliczny panowały w najlepsze. Samochód za samochodem posuwały się wolno w korku ulicznym. Autobusy jechały zapchane, wszystkie taksówki były zajęte.
Jack zastanawiał się, co zrobić. Stanie na ulicy i czekanie na taksówkę nie uśmiechało mu się. Byłby zbyt wystawiony na ewentualny atak. Skoro próbowano go zastrzelić w sklepie, tym mniej bezpieczny był na ruchliwej ulicy.
Przejeżdżająca furgonetka podsunęła Jackowi pewien pomysł. Zawrócił od drzwi, minął kostnicę i wszedł do biura. Dyżurujący w biurze kostnicy Marvin Fletcher zrobił sobie właśnie podwieczorek złożony z kawy i pączków.
– Marvin, czy możesz wyświadczyć mi przysługę? – zapytał Jack.
– Co takiego? – zapytał Marvin, popijając kęs pączka łykiem kawy.
– To sprawa osobista i nie chciałbym, abyś komuś o tym wspominał – poprosił Jack.
– Taak? – zapytał Marvin coraz bardziej zainteresowany, otwierając szeroko oczy.
– Muszę wskoczyć do New York Hospital. Mógłbyś podrzucić mnie jedną z furgonetek kostnicy?
– Nie powinienem… – zaczął Marvin.
– Wiesz, mam poważny powód – przerwał mu Jack. – Chciałbym uniknąć spotkania z pewną dziewczyną, która, jak sądzę, będzie czekała przed budynkiem. Z pewnością facet tak przystojny jak ty rozumie podobne sprawy.
Marvin roześmiał się.
– No jasne.
– To ci zabierze sekundę. Wskoczymy na Pierwszą Avenue i już jesteśmy w centrum. W mgnieniu oka będziesz z powrotem, a ja za przysługę płacę dychę. – Jack położył na biurku banknot dziesięciodolarowy.
Marvin spojrzał na banknot, następnie na Jacka.
– Kiedy chcesz jechać?
– Zaraz.
Jack wsiadł do furgonetki przez drzwi dla pasażera, a następnie przeszedł na tył samochodu. Złapał się jakiegoś uchwytu i trzymał mocno, podczas gdy Marvin wycofał samochód na Trzydziestą Ulicę. Gdy czekali na światłach na wjazd na Pierwszą Avenue, Jack upewnił się, że nie jest widoczny z ulicy.
Pomimo ruchu szybko znaleźli się przed New York Hospital. Marvin wyrzucił Jacka tuż przed zatłoczonym wejściem głównym. Jack natychmiast zniknął w środku. Stanął pod ścianą hallu i spoglądając w stronę wejścia przez pięć minut, patrzył, czy nikt podejrzany nie wejdzie za nim. Gdy się upewnił, przeszedł do izby przyjęć.
Nie miał najmniejszych kłopotów z poruszaniem się po szpitalu, gdyż gościł w nim wielokrotnie. Z izby przyjęć wyszedł na podjazd i poczekał na pierwszą taksówkę, która przywiozła pacjenta. Nie musiał długo czekać.
Poprosił kierowcę o podwiezienie do Bloomingdale's [5].
Sklep był tak zatłoczony, jak Jack się spodziewał. Wszedł do środka, przeszedł przez główny hall i wyszedł na Lexington, gdzie złapał kolejną taksówkę. Tym razem kazał się zatrzymać przecznicę przed restauracją "Positano".
Aby zyskać stuprocentową pewność, że jest bezpieczny, na kolejne pięć minut stanął w wejściu sklepu obuwniczego. Ruch samochodowy i pieszy był teraz umiarkowany. Tu, inaczej niż w pobliżu kostnicy, piesi ubrani byli elegancko. Żadna z obserwowanych osób nie wyglądała na członka zbrodniczego gangu.
Ufny w swe bezpieczeństwo, pochwalił sam siebie za ostrożność i spokojnie wszedł do restauracji. Nie mógł wiedzieć, że w czarnym cadillacu, który zaparkował przed chwilą między sklepem z obuwiem a restauracją, siedzi dwóch czekających na niego mężczyzn. Przechodząc obok samochodu, nie mógł zajrzeć do wnętrza, gdyż czarne połyskujące szyby auta były jak lustra.
Jack otworzył drzwi do restauracji, następnie rozsunął kotarę, która chroniła gości siedzących w pobliżu wejścia przed chłodnym powiewem z ulicy, i stanął w miłym, ciepłym wnętrzu lokalu. Po lewej miał mały, mahoniowy kontuar baru. Po prawej całą powierzchnię sali zajmowały stoliki. Ściany i sufit pokrywała drewniana, biała kratownica, po której piął się łudząco przypominający prawdziwy, sztuczny bluszcz. Jack poczuł się tak, jakby nagle wszedł do restauracji w ogrodzie gdzieś we Włoszech.
Z apetycznego aromatu wypełniającego restaurację wywnioskował, że szef kuchni przywiązuje równie dużą wagę do czosnku jak on sam. Wcześniej już poczuł, że chętnie by coś zjadł. Teraz czuł się tak, jakby za chwilę miał z głodu umrzeć.
W sali było pełno, a jednak brakowało tego charakterystycznego, nowojorskiego tumultu. Być może to zieleń powodowała, że rozmowy stałych bywalców i brzęk naczyń zdawały się przytłumione. Jack uznał, że spokój panujący w restauracji Teresa nazwała "nienowojorską" atmosferą.
Jacka przywitał maître d'hôtel i zapytał, czy może w czymś pomóc. Jack poinformował go, że jest umówiony z panią Hagen. Szef sali odpowiedział skinieniem głowy i poprosił gościa, aby udał się za nim. Wskazał Jackowi stolik pod ścianą, tuż za barem.
Teresa, wstała, aby uściskać Jacka. Kiedy zobaczyła jego twarz, powstrzymała się.
– Mój Boże! Twoja twarz wygląda okropnie.
– To samo ludzie powtarzają o całym moim życiu – odpowiedział.
– Jack, proszę nie żartuj. Mówię poważnie. Na pewno dobrze się czujesz?
– Jeśli mam być szczery, to powiem ci, że nawet zapomniałem o twarzy.
– Ależ to na pewno cię boli. Chciałam cię pocałować na przywitanie, ale boję się, że może cię to bardziej zaboleć, niż ucieszyć.
– Usta mam całe.
Teresa pokręciła głową, uśmiechnęła się i machnęła ręką.
– Jesteś niemożliwy. Zanim cię spotkałam, sądziłam, że to ja potrafię zawsze znaleźć najlepszą odpowiedź.
Usiedli.
– Jak ci się tu podoba? – zapytała Teresa, rozkładając jednocześnie serwetkę.
– Od razu mi się spodobała. Jest przytulnie, a o niewielu restauracjach w mieście da się to powiedzieć. Nigdy bym tu nie zajrzał. Szyld na zewnątrz jest niemal niewidoczny.
– To jedno z moich ulubionych miejsc.
– Cieszę się, że nalegałaś na to spotkanie. Nie znoszę przyznawać racji, ale tym razem ją miałaś. Umieram z głodu.
Przez następny kwadrans studiowali uważnie menu, wysłuchując równocześnie długiej listy polecanych przez kelnera dań. W końcu złożyli zamówienie.
– Może weźmiemy też wino? – zaproponowała Teresa.
– Czemu nie – zgodził się Jack.
– Wybierzesz? – spytała, podając mu listę win.
– Mam przeczucie, że lepiej niż ja wiesz, co zamówić.
– Białe czy czerwone?
– Obojętnie.
Z butelką wina na stole i pełnymi kieliszkami usiedli wygodnie i starali się zrelaksować. Oboje jednak byli napięci. Jack podejrzewał, że Teresa jest nawet bardziej zdenerwowana niż on. Dostrzegł jej ukradkowe spojrzenie na zegarek.
– Widziałem – poinformował ją.
– Co widziałeś?
– Widziałem, że patrzyłaś na zegarek. Zdawało mi się, że mamy się odprężyć. Dlatego też nie pytam cię o twój dzień ani nie opowiadam o swoim.
– Przepraszam. Masz rację. Nie powinnam była. To tylko odruch. Wiem, że Colleen i zespół cały czas pracują w studio i chyba czuję się nieco winna, siedząc tu i przyjemnie spędzając czas.
– Czy powinienem zapytać, jak przebiega kampania?
– Dobrze. Bałam się o to i dlatego skontaktowałam się ze znajomą z National Health. Zjadłyśmy razem lunch. Kiedy opowiedziałam jej o nowym pomyśle, była tak podekscytowana, że błagała mnie, abym pozwoliła jej powiedzieć o wszystkim szefowi. Oddzwoniła po południu i powiedziała, że szef jest zachwycony pomysłem i myśli o podniesieniu budżetu reklamowego o dwadzieścia procent.
Jack spróbował wyliczyć, ile to może oznaczać dwadzieścia procent. Okazało się, że w grę wchodzi milion dolarów. Rozzłościł się, gdy dowiedział się, że pieniądze pochodzą z funduszu opieki nad chorymi. Nie chciał jednak psuć nastroju, więc nie zdradził się z myślami. Wręcz przeciwnie, pogratulował Teresie sukcesu.
– Dziękuję – odpowiedziała.
– Nie brzmi to jak opowieść o złym dniu – stwierdził Jack.
– Cóż. To, że klientowi podoba się koncepcja, to dopiero początek. Teraz staje przed nami zadanie skompletowania materiałów i zaprezentowanie ich, a wreszcie, po ostatecznej akceptacji, przeprowadzenie właściwej kampanii reklamowej. Nie masz pojęcia, ile problemów rodzi się w czasie produkcji trzydziestosekundowego spotu reklamowego.
Wzięła mały łyk wina. Gdy odstawiła kieliszek na stół, znowu spojrzała na zegarek.
– Tereso! – powiedział z nie ukrywaną złością Jack. – Znowu to zrobiłaś!
– Masz rację! – przyznała i przyłożyła dłoń do czoła. – Co się ze mną dzieje? Prawdopodobnie jestem pracoholikiem. Przyznaję się. Zaraz! Wiem, co powinnam zrobić. Mogę przecież zdjąć ten cholerny zegarek! – Rozpięła bransoletę, zdjęła zegarek i wrzuciła go do torebki. – No i jak?
– Znacznie lepiej – odparł Jack.
– Ten facet uważa się za jakiegoś pieprzonego supermena albo co i stąd te problemy – stwierdził Twin. – Nagadał pewnie braciom i kompletnie im odbiło. Wkurwia mnie to. Kapujesz?
– To dlaczego sam nie załatwisz sprawy? Dlaczego ja? – Krople potu perliły się na czole Phila.
Twin oparł się na kierownicy cadillaca. Powoli obrócił głowę i spojrzał na swego zastępcę. W samochodzie panował półmrok, jedynie światła przejeżdżających samochodów oświetlały krótkimi smugami twarz Phila.
– Uspokój się. Wiesz, że nie mogę się tam pokazać. Natychmiast by mnie rozpoznał i byłoby po zabawie. Najważniejsze jest zaskoczenie.
– Przecież ja też byłem u niego w chacie – opierał się Phil.
– Ale tobie staruszek nie patrzył prosto w oczka i to nie ty walnąłeś frajera. Nie zapamiętał cię. Zaufaj mi.
– Ale czemu ja? – Phil nie ustępował. – BJ chciał to zrobić, szczególnie po klęsce w sklepie. Chce jeszcze jednej szansy.
– Po historii w sklepie doktor może rozpoznać BJ. Poza tym jest to wreszcie okazja dla ciebie. Niektórzy z braci narzekają, że nigdy nie zrobiłeś roboty, więc nie powinieneś być moim zastępcą. Wierz mi, wiem, co robię.
– Ale ja nie jestem dobry w te klocki. Nigdy do nikogo nie strzelałem.
– Stary, to nic takiego. Za pierwszym razem możesz się obawiać, ale to proste. Trach! I po wszystkim. To również świetnie odpręża, stary, a ty jesteś cholernie spięty.
– Jestem spięty, racja – przyznał Phil.
– Wyluzuj się, chłopie. Wejdziesz tam i nawet nie musisz do nikogo odezwać się słowem. Broń trzymaj w kieszeni i nie wyciągaj jej, dopóki nie staniesz tuż przed doktorem. Wtedy dopiero wyciągaj spluwę i trach! Potem jak najszybciej zabieraj stamtąd swoją czarną dupę i spływamy. Proste.
– Co będzie, jeśli doktorek zwieje?
– Nie zwieje. Będzie tak zaskoczony, że nie ruszy palcem. Jeżeli gość spodziewa się ataku, to ma jakąś szansę, ale jak coś wali mu się na łeb jak pieprzony grom z jasnego nieba, to nie ma mocnych. Frajer ani zipnie. Widziałem to już nieraz.
– Mimo wszystko boję się – przyznał Phil.
– Jasne, trochę się boisz. Niech ci się przyjrzę. – Odepchnął Phila do tyłu i zlustrował jego wygląd. – Jak tam krawat?
Phil złapał nerwowo za węzeł i poprawił go.
– Myślę, że w porządku.
– Wyglądasz świetnie. Jakbyś się wybierał do kościoła. Wyglądasz jak cholerny bankier albo prawnik. – Twin roześmiał się i nagle uderzył kumpla w ramię.
Phil skrzywił się, jakby uderzenie rzeczywiście go zabolało. Czuł się fatalnie. To była najgorsza rzecz, jaką przyszło mu w życiu zrobić, i zastanawiał się, czy warto było. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że nie ma wielkiego wyboru. To tak jakby wsiadł na rollercoaster i znalazł się na szczycie pierwszego wzniesienia.
– Okay, czas zdmuchnąć staruszka – zdecydował Twin. Raz jeszcze klepnął Phila w ramię, pochylił się przed nim i otworzył drzwi od strony pasażera.
Phil wysiadł i stanął na chodniku na uginających się nogach.
– Phil! – zawołał Twin.
Tamten schylił się i zajrzał do samochodu.
– Pamiętaj, po trzydziestu sekundach od twojego wejścia do restauracji podjadę przed wejście. Masz szybko wyjść i do wozu. Rozumiesz?
– Tak sądzę.
Phil wyprostował się i ruszył w stronę restauracji. Czuł, jak pistolet uderza go w udo. Trzymał go w prawej kieszeni spodni.
Gdy Jack po raz pierwszy spotkał Teresę, odniósł wrażenie, że tak jest zajęta osiąganiem własnych celów, że nie potrafi rozmawiać na jakieś mniej ważne tematy. Teraz musiał jednak przyznać, że się pomylił. Kiedy zaczął jej dokuczać, bezlitośnie upierając się, że poza pracą świata nie widzi, nie tylko przyjęła pełen uszczypliwości atak ze spokojem, ale na dodatek odbijała piłeczkę równie celnie jak on. Po drugim kieliszku wina oboje byli szczerze rozbawieni.
– Nie sądziłem, że będę się jeszcze dzisiaj tak serdecznie śmiał – powiedział Jack.
– Przyjmuję to jako komplement.
– I słusznie.
– Przepraszam – powiedziała Teresa, zwijając serwetkę. – Zdaje się, że za chwilę podadzą do stołu, więc jeśli mi wybaczysz, na chwilkę jeszcze zostawię cię samego.
– Ależ oczywiście, proszę – odparł Jack. Złapał za krawędź stolika i lekko przyciągnął go do siebie, dając Teresie więcej miejsca do ruchu. W niewielkiej restauracji stoliki stały bardzo blisko siebie.
– Zaraz wracam – obiecała. Uścisnęła Jacka za ramię. – Nie odchodź – szepnęła.
Widział, jak podeszła do maître d'hôtel, który wysłuchał jej, a następnie skierowała się na zaplecze lokalu. Jack odprowadził ją wzrokiem, gdy zgrabnym krokiem przechodziła przez salę. Jak zwykle ubrana była w prostą, szytą na miarę sukienkę, podkreślającą jej szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Bez trudu wyobraził sobie Teresę na sali gimnastycznej ćwiczącą z taką samą determinacją, z jaką próbuje zrobić zawodową karierę.
Kiedy Teresa zniknęła z pola widzenia, wrócił wzrokiem do stolika. Podniósł kieliszek i upił mały łyk wina. Kiedyś czytał, że podobno czerwone wino zabija wirusy. To skierowało jego myśli na coś, o czym nie myślał, a być może powinien. Zetknął się z wirusem grypy i podczas gdy sam mógł czuć się bezpieczny po zaaplikowaniu sobie odpowiednich środków, z pewnością nie chciał narażać nikogo na chorobę, a szczególnie Teresy.
Rozmyślając o możliwości zarażenia, wysnuł wniosek, że skoro nie występują u niego żadne objawy, to najwidoczniej nie rozmnaża się w nim wirus, a to oznacza, iż nie został zainfekowany. Miał nadzieję, że przynajmniej to nie podlega dyskusji. Wspomnienie grypy nakazało mu sięgnąć do kieszeni po lek. Z plastykowej buteleczki wyjął tabletkę i popijając obficie wodą, połknął ją.
Schował fiolkę i rozejrzał się po restauracji. Zauważył, że wszystkie stoliki były zajęte, a mimo to kelnerzy sprawiali wrażenia zagonionych. Jack uznał, że jest to wynik doskonałej organizacji i profesjonalizmu.
Spojrzał w prawo, w stronę baru, przy którym siedziało kilka par i paru mężczyzn. Wszyscy popijali drinki, czekając najprawdopodobniej na zwolnienie stolika. Wtedy zauważył, że zasłona przy wejściu rozsunęła się i do restauracji wszedł młody, elegancko ubrany ciemnoskóry mężczyzna.
Jack nie był pewny, dlaczego chłopak zwrócił jego uwagę. W pierwszej chwili pomyślał, że z powodu wysokiej i szczupłej sylwetki – przypominał graczy z koszykarskiego boiska, na którym Jack tak lubił spędzać czas. Cokolwiek to było, Jack nie spuszczał wzroku z mężczyzny, który zawahał się przy drzwiach. Nagle ruszył w głąb sali, rozglądając się dookoła. Jego chód nie przypominał sprężystego, żwawego kroku koszykarza. Raczej powłóczył nogami jak człowiek dźwigający na plecach ciężar. Prawą rękę trzymał w kieszeni spodni, lewa sztywno zwisała. Jack od razu zauważył, że nie porusza nią. Tak jakby w miejscu zdrowego ramienia miał protezę.
Phil rozglądał się po sali. Podszedł do niego maître d'hôtel. Krótko o czymś rozmawiali. Szef sali skinął głową i gestem zaprosił mężczyznę do restauracji. Mężczyzna znowu zaczął powoli przesuwać się do przodu, nadal kogoś szukając.
Jack uniósł kieliszek i upił mały łyk wina. Gdy wykonał ten gest, oczy mężczyzny spoczęły na nim i ku zaskoczeniu Jacka, mężczyzna ruszył prosto w jego stronę. Jack powoli odstawił kieliszek. Nieznajomy podszedł do stolika.
Jak we śnie Jack zobaczył unoszącą się prawą rękę mężczyzny. W dłoni trzymał broń. Zanim Jack zdążył zaczerpnąć powietrza, lufa była wycelowana prosto w niego.
W niewielkim pomieszczeniu odgłos strzału był ogłuszający. Jack instynktownie złapał za obrus i uniósł go, chcąc się za nim schować. W efekcie wywrócił kieliszki i zrzucił butelkę. Rozprysła się w kawałeczki.
Wstrząs wywołany strzałem i odgłosem tłuczonego szkła sprawił, że zapadła grobowa cisza. Chwilę później ciało osunęło się na stół. Broń z łoskotem upadła na podłogę.
– Policja! – ktoś zawołał.
Na środek sali wyszedł mężczyzna, unosząc odznakę policyjną. W drugiej ręce trzymał typową policyjną trzydziestkę ósemkę. – Proszę się nie ruszać. Nie ma powodów do paniki.
Jack ze wstrętem odepchnął stolik, który przygwoździł go do ściany. Kiedy stół wrócił do właściwej pozycji, z blatu zsunęło się ciało martwego mężczyzny i ciężko opadło na podłogę.
Policjant wsunął rewolwer do kabury i schował odznakę do kieszeni. Przyklęknął przy zwłokach. Sprawdził puls i niespodziewanie zawołał:
– Niech ktoś wezwie karetkę!
Teraz dopiero restaurację wypełniły głosy przerażenia. Wystraszeni goście zaczęli wstawać od stolików. Kilka osób siedzących blisko wyjścia natychmiast skierowało się do drzwi.
– Proszę zostać na swoich miejscach – policjant wydał krótkie polecenie. – Wszystko jest pod kontrolą.
Niektórzy od razu zastosowali się do polecenia i usiedli. Inni stali nieporuszeni z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia i strachu.
Odzyskując zimną krew, Jack przykląkł za policjantem.
– Jestem lekarzem – poinformował.
– Tak, wiem – odparł policjant. – Proszę sprawdzić. Zdaje mi się, że on umiera.
Jack sprawdzał puls, zastanawiając się równocześnie, skąd policjant go zna. Nie stwierdził pulsu.
– Nie pozostawił mi wielkiego wyboru – stwierdził policjant. – Wszystko stało się tak szybko w obecności tylu przypadkowych ludzi. Strzeliłem w klatkę piersiową z lewej strony. Musiałem trafić w serce.
Obaj wstali.
Policjant zmierzył wzrokiem Jacka.
– Dobrze się pan czuje? – zapytał.
Jack obmacał się z niedowierzaniem. Mógł przecież zostać zraniony i nie czuć tego w szoku.
– Chyba wszystko w porządku – odpowiedział po chwili.
Policjant pokręcił głową.
– Niewiele brakowało. Nie sądziłem, że coś tu panu grozi.
– Co pan chce przez to powiedzieć? – zapytał zaskoczony Jack.
– Sądziłem, że kłopoty zaczną się, gdy opuści pan restaurację.
– Nie rozumiem, o czym pan mówi, ale jestem bardzo wdzięczny, że znalazł się pan w pobliżu.
– Proszę podziękować nie mnie, ale Lou Soldano.
Z toalety wróciła Teresa zaniepokojona zamieszaniem i odgłosami dochodzącymi z sali. Szybko podeszła do stolika. Kiedy dostrzegła leżącego człowieka, gwałtownie zasłoniła usta dłońmi. Patrzyła na Jacka w osłupieniu. Po sekundzie opanowała się i zapytała:
– Co się stało? Jesteś blady jak ściana.
– Ale przynajmniej żyję. Dzięki temu panu. Skonsternowana odwróciła się w stronę policjanta, chcąc usłyszeć jakieś wyjaśnienia, lecz w tej samej chwili na ulicy dały się słyszeć syreny, więc policjant, przeciskając się do wyjścia, ponaglał gości, aby wrócili do stolików.