Rozdział 32

Środa, godzina 17.45, 27 marca 1996 roku


Jack nie czuł się dobrze. Zaczęły go boleć mięśnie, cały był zdrętwiały. Siedział w samochodzie dłużej, niż się spodziewał. Obserwował wchodzących i wychodzących klientów lombardu. W sklepie nigdy nie było tłoku, ale ruch klientów utrzymywał się na stałym poziomie. Większość z nich nie znajdowała się w najlepszej kondycji, sądząc po stanie ubrania. Dla Jacka stało się jasne, że sklep prowadzi uboczną działalność, zapewne nielegalną loterię, może handel narkotykami.

Okolica nie należała do przyjemnych. Zauważył to już przedtem z okien taksówki. Zapadający zmrok skłaniał go do powrotu do domu. Ktoś próbował się włamać do jego samochodu. Wsunął cienką, długą metalową listwę między szybę a drzwi i próbował je otworzyć. Dopiero gdy Jack zastukał w okno, a złodziejaszek przekonał się, że wóz już ma właściciela, przestraszony uciekł.

Jack często sięgał po tabletki do ssania. Przynosiły mu nieznaczną ulgę. Gardło bolało jednak nadal i do tego pojawił się kaszel. Nie jakiś trudny do zniesienia, raczej suchy, krótki. Ale tylko pogarszał stan gardła, drażniąc je, i Jack rzeczywiście zaczął się obawiać, że złapał grypę od Glorii Hernandez. Chociaż dzienną dawkę rymantadyny stanowiły dwie tabletki, kiedy pojawił się kaszel, Jack zażył trzecią.

Już zamierzał przyznać, że jego sprytny plan z paczką spalił na panewce, gdy nadszedł właściwy klient. Mężczyzna w pierwszej chwili nie wzbudził zainteresowania Jacka. Nie spodziewał się przede wszystkim, że ten ktoś przyjdzie pieszo. Mężczyzna ubrany w kurtkę narciarską z kapturem, przypominającą okrycia Eskimosów. Spotykało się tu wielu podobnie ubranych ludzi. Ale kiedy wyszedł ze sklepu, w ręku trzymał paczkę. Mimo bladego światła i odległości Jack rozpoznał ją po nalepkach i etykietach. Przydały się.

Musiał szybko podjąć decyzję, gdyż mężczyzna żwawym krokiem oddalał się w stronę Bowery. Jack nie spodziewał się, że przyjdzie mu śledzić pieszego. Nie wiedział, czy lepiej wysiąść z wozu i iść ostrożnie za mężczyzną, czy krążąc po okolicy wozem, starać się utrzymać go w polu widzenia.

Doszedł do wniosku, że wolno poruszająca się furgonetka wzbudzi więcej podejrzeń niż pieszy, wysiadł więc i poszedł za mężczyzną w kapturze, utrzymując odległość. Doszli do Eldridge Street. Mężczyzna skręcił w prawo. Jack dobiegł do narożnika. Wychylił się zza węgła i dostrzegł, że tamten wchodzi do domu po drugiej stronie ulicy.

Jack szybkim krokiem podszedł do budynku. Miał pięć pięter, jak sąsiednie domy. Na każdym piętrze zauważył dwa wielkie okna, rozmiarami przypominające wystawy sklepów. Po bokach, z każdej strony były mniejsze okienka. Zygzak schodów przeciwpożarowych ciągnął się od góry budynku do końca pierwszego piętra z lewej strony fasady domu. Ostatnia ich część, drabina z przeciwwagą, sięgała teraz około czterech metrów nad chodnik. Pomieszczenia na parterze były do wynajęcia, o czym informowała wywieszka przyczepiona do szyby okna po jej wewnętrznej stronie.

Jedyne światła paliły się w oknach na pierwszym piętrze. Z miejsca, w którym stał, wydawało się, że znajdują się tam jakieś pomieszczenia gospodarcze, lecz nie miał pewności. Nie dostrzegł żadnych firanek czy innych oznak domowej atmosfery.

Kiedy tak stał, obserwując budynek i zastanawiając się, co robić dalej, rozbłysły światła na ostatnim piętrze. Zauważył kogoś w małym oknie po lewej stronie. Nie był w stanie ocenić, czy to mężczyzna, którego śledził, ale tak podejrzewał.

Rozejrzał się, czy nie jest obserwowany, i upewniwszy się, że wszystko w porządku, wszedł zdecydowanym krokiem do bramy, w której zniknął mężczyzna z przesyłką.

Znalazł się w małym przedsionku. Po lewej stronie na ścianie wisiały cztery skrzynki na listy. Tylko na dwóch były nazwiska. Pierwsze piętro zajmował G. Heilbrunn, lokatorem czwartego był R. Overstreet. Żadnego laboratorium.

Wewnętrzne drzwi do budynku były zamknięte. Z boku dostrzegł domofon z czterema przyciskami. Zawahał się, gdyż nie bardzo wiedział, co miałby powiedzieć, aby go wpuszczono. Stał tak dłuższą chwilę, zastanawiając się, lecz nic nie przyszło mu do głowy. Nagle zauważył, że skrzynka na listy dla lokatora z czwartego piętra jest nie domknięta.

Już zamierzał do niej zajrzeć, gdy nagle otworzyły się wewnętrzne drzwi. Przestraszyło to Jacka i odskoczył na bok. Zachował jednak trzeźwość umysłu i stał odwrócony tyłem do osoby, która weszła. Nie chciał zdradzać swej tożsamości. Osobnik, najwyraźniej zmieszany niespodziewaną obecnością kogoś w bramie, błyskawicznie minął Jacka i wybiegł na ulicę. Jack kątem oka zauważył ten sam kaptur zimowej kurtki. Sekundę później mężczyzny nie było.

Jack zareagował instynktownie, wsuwając stopę między drzwi. Nie zdążyły się zamknąć. Poczekał chwilę, aby mieć pewność, że mężczyzna nie cofnie się, i wszedł do środka. Drzwi za nim zamknęły się. Schody biegły w górę wokół szybu windy zbudowanego ze stalowej ramy pokrytej grubą, również stalową siatką. Domyślił się, że winda przeznaczona była do wożenia towarów. Świadczył o tym nie tylko jej rozmiar, ale i sposób jej otwierania – zamiast tradycyjnych drzwi miała poziome, unoszone w górę. Poza tym podłoga wyłożona była z grubsza tylko ostruganymi deskami.

Wsiadł do windy i nacisnął czwórkę.

Winda trzęsła się i robiła mnóstwo hałasu, ale dowiozła Jacka na czwarte piętro. Wysiadł i stanął przed dużymi, ciężkimi drzwiami. Nie było na nich żadnej wizytówki, żadnego dzwonka. Mając nadzieję, że nikogo nie ma, zapukał. Kiedy po drugim pukaniu, prawie dobijaniu się, nie było odpowiedzi, uspokojony spróbował otworzyć drzwi. Niestety były zamknięte.

Schody pięły się jednak wyżej. Postanowił sprawdzić, czy prowadzą na dach. Udało się, niestety drzwi zatrzasnęły się natychmiast po ich puszczeniu. Zanim zwiedzi dach, chciał znaleźć coś, czym dałoby się zablokować drzwi, pozostawiając sobie drogę odwrotu. Tuż przy progu zauważył mały przedmiot, jakieś dwa na cztery cale.

Zablokował drzwi i ostrożnie ruszył w stronę krawędzi dachu. Przed sobą dojrzał łuk poręczy drabiny przeciwpożarowej rysującej się na tle ciemniejącego nieba. Wszedł na zewnętrzny gzyms budynku, złapał poręcz drabiny i spojrzał w dół. Natychmiast poczuł lęk wysokości, na który cierpiał od dawna. Świadomość, że ma zejść po drabinie na czwarte piętro, ugięła pod nim nogi. Jednak trzy metry poniżej widział dobrze oświetlony podest schodów przeciwpożarowych.

Przemógł strach i ruszył. Wiedział, że to szansa, której nie powinien zmarnować. Przynajmniej będzie mógł zerknąć przez okno. Mocno trzymając się poręczy, nie spuszczając oczu z kolejnych stopni, powoli schodził w dół. Wreszcie poczuł pod stopami twardy grunt podestu schodów. Przezornie nie spoglądał pod nogi. Nadal trzymając się poręczy, wychylił się, aby zajrzeć przez okno do wnętrza. Jak podejrzewał, było to pomieszczenie gospodarcze, tyle tylko, że poprzedzielane dwumetrowej wysokości ściankami działowymi na kilka części. Tuż przed nim znajdowała się część mieszkalna z łóżkiem i małą kuchnią ustawioną pod lewą ścianą. Na okrągłym stole leżała rozpakowana paczka. Kawałek drewna i pomięte gazety mężczyzna, zapewne w złości, rzucił na podłogę.

Bardziej zainteresował go wierzchołek wystającego ponad ściankę metalowego urządzenia, które nie wyglądało na standardowe wyposażenie mieszkania. Mając przed sobą nie domknięte okno, nie potrafił się powstrzymać przed wejściem do wnętrza. Uznał, że poza wszystkim, łatwiej mu będzie zejść schodami w budynku niż schodami przeciwpożarowymi.

Nadal starał się nie patrzeć w dół. Puścił drabinę, powoli przesunął się po podeście w stronę okna, wsunął głowę i w jednej chwili znalazł się w środku. Ciężko oddychał. Gdy stanął na podłodze, bez dalszych obaw wyjrzał przez okno na ulicę, sprawdzając, czy czasami mężczyzna w kapturze nie uznał za stosowne wrócić.

Usatysfakcjonowany, obrócił się. Z sypialnio-kuchni przeszedł do pokoju dziennego z dużym oknem. Stały w nim dwa tapczany naprzeciwko siebie i ława na niewielkim, wytartym dywaniku. Ściany działowe udekorowano plakatami zapowiadającymi międzynarodowe sympozja mikrobiologów. Wszystkie magazyny na ławie traktowały o mikrobiologii.

Jack poczuł się ośmielony. Może jednak odnalazł laboratorium Frazera. Nagle coś go zaniepokoiło. Pod przeciwległą ścianą stała witryna z imponującą kolekcją broni. Mężczyzna w kapturze okazał się nie tylko miłośnikiem mikrobiologii, ale i pasjonatem broni strzeleckiej.

Szybko przeszedł przez pokój z zamiarem opuszczenia mieszkania. Jednak gdy tylko wyszedł z salonu, zamiast skierować się w stronę drzwi wyjściowych, zatrzymał się. Reszta pomieszczenia pełniła funkcję laboratorium. Stalowe wysokie urządzenie, które widział przez okno, okazało się inkubatorem, do którego można było wchodzić przez metalowe drzwi. Pod przeciwległą ścianą, w kącie po prawej stronie stało stanowisko do badań mikrobiologicznych trzeciej generacji. Wyciąg doprowadzony był do jednego z małych okienek.

Jack spodziewał się, że może odkryć prywatne laboratorium, ale sprzęt, jaki znalazł, zadziwił go. Takie wyposażenie nie należało do tanich, a połączenie aneksu mieszkalnego z laboratorium również rodziło wiele pytań.

Uwagę Jacka przyciągnęła duża zamrażarka. Stała z boku obok kilku butli ze sprężonym azotem. Zamrażarka została tak przerobiona, że pracując na ciekłym azocie, utrzymywała temperaturę około minus pięćdziesięciu stopni.

Spróbował zajrzeć do jej wnętrza, niestety, była zamknięta.

Do uszu Jacka dobiegł trudny do określenia, stłumiony odgłos. Rozejrzał się. Znowu coś usłyszał. Dźwięk dochodził z zaplecza laboratorium. Stała tam jakby szopa o powierzchni mniej więcej dwóch, trzech metrów kwadratowych. Jack podszedł bliżej, aby przyjrzeć się dokładnie dziwnej konstrukcji. Przewód wentylacyjny wychodził z niej górą i kończył się nad jednym z dużych okien.

Uchylił drzwi. Poczuł wstrętny odór i usłyszał pojedyncze groźne warknięcia. Otwierając drzwi nieco szerzej, dostrzegł krawędzie metalowych klatek. Zapalił światło. Ujrzał kilka psów i kotów, przede wszystkim jednak pomieszczenie wypełniały szczury i myszy. Zwierzęta patrzyły na niego tępo. Niektóre psy pomachały z nadzieją ogonami.

Zamknął drzwi. Mężczyzna w kapturze zaczął rysować się w wyobraźni Jacka jako opętany mikrobiologią maniak. Nie chciał nawet się domyślać, jakie eksperymenty prowadził na tych biednych zwierzętach.

Nagle odległy, ale ostry jęk maszynerii gwałtownie przyspieszył bicie serca Jacka. Od razu wiedział, co to jest -winda!

Z rosnącą paniką rozpoczął szaleńcze poszukiwania drzwi wyjściowych. Wyposażenie laboratorium przykuło jego uwagę i zapomniał o drzwiach. Szybko je znalazł, lecz pomyślał, że do tego czasu winda mogła zbliżyć się do czwartego piętra.

Pierwszą myślą było wyskoczyć z laboratorium, pobiec schodami na dach, stamtąd wrócić do budynku i opuścić go normalną drogą, gdy mężczyzna wejdzie już do siebie. Ale teraz, słysząc nadjeżdżającą windę, bał się, że zostanie rozpoznany. Oznaczało to konieczność opuszczenia laboratorium drogą, którą wszedł do środka. Winda zatrzymała się, w drzwiach zazgrzytał klucz. Jack zdał sobie sprawę, że za późno na ucieczkę.

Musiał się szybko ukryć, najlepiej w pobliżu drzwi wyjściowych. Trzy metry od nich zauważył kolejne drzwi. Otworzył je i wszedł. Znalazł się w łazience. Zamknął się w niej. Liczył na to, że mężczyzna w kapturze będzie miał inne sprawy w głowie niż mycie rąk czy korzystanie z toalety.

Ledwie zdążył się ukryć, usłyszał otwierane drzwi wejściowe. Mężczyzna wszedł i szybkim krokiem poszedł w głąb pomieszczenia. Odgłos jego kroków cichł, w końcu zamilkł.

Przez sekundę Jack wahał się. Obliczał, ile czasu będzie potrzebował, aby dostać się do drzwi i otworzyć je. Wierzył, że gdy znajdzie się na schodach, ucieknie. Wiedział, że jest w doskonałej formie i da sobie radę.

Tak cicho, jak to tylko możliwe, otworzył drzwi łazienki. Najpierw uchylił je nieznacznie, aby słyszeć, co się dzieje na zewnątrz. Cisza. Powoli otworzył szerzej. Zerknął przez szparę.

Ze swojego miejsca widział sporą część laboratorium. Mężczyzny nie dostrzegł. Pchnął jeszcze trochę i prześlizgnął się przez szparę. Spojrzał na drzwi wyjściowe. Kilka cali nad klamką była zasuwa.

Raz jeszcze zerknął w stronę laboratorium i nieco uspokojony podszedł do drzwi. Lewą ręką schwycił za klamkę, a prawą uniósł do zasuwy. Niespodziewanie pojawił się nowy problem. Zasuwa nie miała uchwytu. Z zewnątrz i od wewnątrz do jej zamykania i otwierania niezbędny był klucz. Był uwięziony!

Spanikowany, wrócił do łazienki. Był w potrzasku, jak te biedne zwierzęta na zapleczu laboratorium. Pozostała mu już tylko nadzieja, że mężczyzna opuści laboratorium, nie zaglądając do łazienki. Nie miało się jednak tak stać. Po kilku dręczących minutach drzwi do łazienki gwałtownie się otworzyły. Mężczyzna, już bez kaptura, wchodząc, wpadł na Jacka. Obaj głośno stęknęli.

Jack zamierzał powiedzieć coś inteligentnego, ale mężczyzna wycofał się i trzasnął drzwiami tak mocno, że na podłogę spadła zasłonka od prysznica razem z podtrzymującą ją żerdzią.

Jack nie zwlekając, doskoczył do drzwi, złapał za klamkę i naparł na nie. Obawiał się zamknięcia na klucz. Drzwi jednak otworzyły się bez oporu. Wypadł z łazienki, ledwo utrzymując równowagę. Kiedy stanął pewnie na nogach i rozejrzał się po laboratorium, stwierdził, że mężczyzna zniknął.

Skierował się do kuchni i otwartego okna. Nie miał innego wyboru. Zdążył wyjść z salonu, gdy okazało się, że mężczyzna pobiegł w tę samą stronę, żeby wyjąć z szuflady stolika wielki rewolwer. Gdy Jack się pojawił, mężczyzna wycelował broń i rozkazał Jackowi zatrzymać się.

Bez zwłoki zastosował się do żądania. Nawet podniósł ręce do góry. Widząc wycelowany w siebie tak wielki rewolwer, chciał wyglądać na chętnego do współpracy.

– Co tu robisz, do diabła? – sapnął mężczyzna. Na czoło opadły mu włosy i musiał odrzucić je do tyłu, by lepiej widzieć.

Ten gest pozwolił Jackowi bezbłędnie rozpoznać mężczyznę. To był Richard, szef techników laboratoryjnych z Manhattan General.

– Odpowiadaj! – warknął Richard.

Jack uniósł wyżej ręce, mając nadzieję, że tym gestem zadowoli Richarda na jakiś czas. Desperacko zaczął szukać powodu, który usprawiedliwiałby jego obecność w tym miejscu. Niestety nic nie przychodziło mu do głowy. W tych okolicznościach w ogóle nie potrafił wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi.

Nie spuszczał oczu z lufy, która znalazła się jakiś metr od jego nosa. Zauważył, że jej koniec drży, co oznaczać mogło, iż Richard jest zły, ale i bardzo zdenerwowany. Według Jacka taka kombinacja mogła okazać się niezwykle niebezpieczna.

– Zastrzelę cię, jeśli zaraz nie odpowiesz – syknął Richard.

– Jestem patologiem z zakładu medycyny sądowej. Prowadzę dochodzenie – odpowiedział Jack.

– Gówno! – wrzasnął Richard. – Patolodzy z sądówki nie włamują się do prywatnych mieszkań.

– Nie włamałem się. Okno było otwarte.

– Zamknij się! To to samo. Włamujesz się i wścibiasz nos w cudze sprawy.

– Przepraszam, ale może moglibyśmy o tym porozmawiać?

– Czy to ty przysłałeś tę fałszywą paczkę?

– Jaką paczkę? – zapytał niewinnie Jack.

Richard zmierzył Jacka wzrokiem.

– Masz nawet na sobie strój fałszywego doręczyciela. Sprawiłeś sobie wiele zachodu.

– O czym ty mówisz? Zawsze się tak ubieram, kiedy nie pracuję. – Jack brnął dalej.

– Gówno! – powtórzył Richard. Lufą wskazał jeden z tapczanów. – Siadaj!

– Już dobrze – spokojnie powiedział Jack. – Pytaj, tylko mógłbyś być nieco milszy. – Pierwszy szok minął i zaczęła wracać mu wyobraźnia i spryt. Usiadł na wskazanym miejscu.

Richard tymczasem wycofał się w stronę witryny z bronią, nie spuszczając z Jacka oczu ani na ułamek sekundy. Wyjął z kieszeni klucze i nie patrząc, co robi, starał się otworzyć witrynę.

– Może mógłbym ci pomóc? – zapytał Jack.

– Zamknij się! – wrzasnął znowu Richard. Ręka z kluczem trzęsła się.

Wreszcie udało mu się otworzyć oszklone drzwi, sięgnął do środka i wyjął parę kajdanek.

– To niezwykle poręczne mieć taki drobiazg pod ręką -zauważył Jack.

Z kajdankami w dłoni i lufą rewolweru wycelowaną w twarz Jacka, Richard zbliżył się do swojej ofiary.

– Coś ci powiem – zaczął Jack. – Może zadzwonimy na policję. Przyznam się i zamkną mnie. Będziesz miał mnie z głowy.

– Zamknij się! – rozkazał Richard. Gestem nakazał mu wstać.

Jack znowu bez zmrużenia oka zastosował się do żądania. Wstał i podniósł ręce.

– Ruszaj! – nakazał Richard, wskazując na środek laboratorium.

Jack wycofywał się tyłem. Bał się spuścić wzrok z broni. Richard nadal szedł w jego kierunku z kajdankami w lewej ręce.

– Do kolumny!

Jack podszedł do jednej z licznych kolumn podtrzymujących konstrukcję budynku i oparł się o nią.

– Twarzą! – polecił Richard. Jack posłusznie odwrócił się.

– Obejmij ją rękami i spleć palce!

Kiedy zrobił, co mu kazano, poczuł zaciskające się na nadgarstkach bransoletki kajdanek. Został przykuty do kolumny.

– Czy pozwolisz, że usiądę? – zapytał.

Nie uzyskał odpowiedzi. Richard zniknął w części mieszkalnej. Jack usiadł więc spokojnie na podłodze. Najwygodniej było siedzieć, obejmując kolumnę nogami tak jak rękoma.

Słyszał, że Richard dzwoni do kogoś. Kiedy usłyszał rozmowę, pomyślał, czy nie krzyknąć o pomoc, ale natychmiast uznał pomysł za chybiony. Richard mógłby się bardziej jeszcze zdenerwować, a poza tym ktoś, do kogo dzwonił, niewiele by dbał o wołania Jacka.

– Jest tutaj Jack Stapleton – zaczął Richard bez wstępów. – Złapałem go w mojej cholernej łazience. Dowiedział się o laboratorium Frazera i węszył tu. Wiem, co mówię. Tak jak Beth Holderness w laboratorium.

Jack dostał gęsiej skórki, gdy usłyszał o Beth.

– Nie mów mi, żebym się uspokoił! To wyjątkowa sytuacja! Nie powinienem się był mieszać do tego wszystkiego. Lepiej szybko przyjeżdżaj. To tak samo twój problem, jak i mój – krzyczał Richard.

Z trzaskiem odłożył słuchawkę. Jack uznał, że jest nawet bardziej pobudzony niż przed rozmową. Kilka minut później Richard znowu pojawił się w laboratorium. Tym razem bez broni.

Podszedł do Jacka i spojrzał na niego z góry. Wargi mu drgały.

– Jak się dowiedziałeś o laboratorium Frazera? Wiem, że to ty wysłałeś te śmieci, więc nie ma co kłamać.

Jack spojrzał w twarz mężczyzny. Źrenice miał mocno rozszerzone. Wyglądał, jakby tracił nad sobą kontrolę. Bez ostrzeżenia uderzył Jacka otwartą dłonią. Z kącika ust spłynęła kropla krwi.

– Lepiej zacznij gadać.

Jack delikatnie językiem pomacał ranę. Warga zaczęła mu drętwieć. Poczuł też słony smak krwi.

– Może powinniśmy poczekać na twojego kolegę? – zaproponował, aby cokolwiek odpowiedzieć. Intuicja podpowiadała mu, że za chwilę spotka się z Martinem Cheveau albo z Kelleyem, albo może z doktor Zimmerman.

Uderzenie musiało zaboleć także Richarda, gdyż kilka razy otwierał i zaciskał dłoń, a w końcu zniknął w części mieszkalnej. Z odgłosów, które dobiegały uszu Jacka, wywnioskował, że Richard otworzył lodówkę i wyjął lód, pewnie na okład.

Po następnych kilku minutach Richard wrócił i popatrzył na Jacka. Rękę miał obwiązaną ręcznikiem. Zaczął chodzić w tę i z powrotem, zerkając co chwila na zegarek.

Czas wlókł się niemiłosiernie. Jack bardzo chciał zażyć następną tabletkę od bólu gardła, lecz niestety, nie było to możliwe. Kaszel wzmógł się i Jack czuł się chory. Najprawdopodobniej miał także gorączkę. Oparł głowę o kolumnę. Poderwał ją, gdy dotarł do niego odległy, ostry, znany mu już jęk windy. Uzmysłowił sobie, że nie słyszał przedtem domofonu. Oznaczało to, że ten, kto jechał, miał własny klucz.

Richard także usłyszał windę. Podszedł do drzwi, otworzył je i czekał w hallu.

Winda zatrzymała się z charakterystycznym tąpnięciem. Silnik wyłączył się i drzwi z hałasem poszły w górę.

– Gdzie on jest? – zapytał wyraźnie zagniewany głos. Jack nie patrzył w stronę drzwi, gdy Richard z gościem weszli do laboratorium. Usłyszał zamykane drzwi i zasuwaną blokadę.

– Tam – wskazał Richard jadowitym głosem. – Przykuty do kolumny.

Jack wstrzymał oddech i odwrócił głowę, kiedy usłyszał zbliżające się kroki. Uniósł wzrok i… ciężko westchnął.

Загрузка...