Poniedziałek, godzina 18.00, 25 marca 1996 roku
Beth Holderness została po godzinach. Jeszcze tego dnia musiała posiać kultury bakterii pobrane z wymazów. Wieczorna zmiana przyszła o zwykłej porze, ale w tej chwili wszyscy siedzieli jeszcze w barze samoobsługowym, jedząc obiad. Nawet Richard zniknął, chociaż nie była pewna, czy skończył pracę na dobre, czy jeszcze nie.
Całe laboratorium mikrobiologiczne opustoszało i pomyślała, że jeżeli ma czegoś poszukać, moment jest odpowiedni. Zsunęła się z wysokiego taboretu i podeszła do drzwi prowadzących do głównej części laboratorium. Nie zobaczyła żywej duszy, co zachęcało do dalszych poszukiwań.
Odwróciła się i skierowała do hermetycznych drzwi. Nie była pewna, czy powinna to robić, ale skoro obiecała, czuła się teraz zobowiązana. Wobec doktora Jacka Stapletona odczuwała zakłopotanie, jednak w jeszcze większe zakłopotanie wprawiało ją zachowanie doktora Martina Cheveau. Zawsze był wybuchowy, jednak ostatnio zatracił wszelkie proporcje.
Po południu wybuchnął gniewem, domagając się relacji ze spotkania z Jackiem. Próbowała wyjaśnić, że niczego mu nie powiedziała, a jedynie starała się nakłonić go do opuszczenia laboratorium, ale doktor Cheveau nie słuchał. Zagroził nawet, że wyrzuci ją z pracy za świadome lekceważenie jego poleceń. Złość doktora Cheveau omal nie sprowokowała jej do płaczu.
Gdy wyszedł, pomyślała o tym, co powiedział doktor Stapleton, że personel szpitala zachowuje się skrajnie defensywnie. Oceniając zachowanie swojego przełożonego, doszła do wniosku, że doktor Stapleton może mieć rację. Prawdę powiedziawszy, to jeszcze bardziej zachęciło ją do spełnienia prośby Jacka.
Beth stanęła przed hermetycznymi drzwiami. Po lewej strome miała dużą chłodnię, po prawej inkubator. Zastanowiła się, które pomieszczenie najpierw przeszukać. Przez cały dzień wchodziła i wychodziła z inkubatora z posiewami bakterii, więc zdecydowała się wejść tam najpierw. W końcu znała ten inkubator jak własną kieszeń.
Otworzyła drzwi i weszła do środka. Natychmiast ogarnęło ją wilgotne, ciepłe powietrze. Panowała tam temperatura zbliżona do naturalnej ciepłoty ciała, około 36.6°C. Wiele bakterii i wirusów, szczególnie tych oddziałujących na ludzki organizm najlepiej rozwija się właśnie w temperaturze ludzkiego ciała.
Drzwi za Beth zamknęły się automatycznie, aby nie dopuścić do ochłodzenia wnętrza pomieszczenia. Inkubator miał mniej więcej dwa i pół na trzy metry. Oświetlenie stanowiły dwie żarówki podwieszone do sufitu, zamknięte w metalowych, koszykowych oprawach. Półki wykonano z perforowanej stali. Zajmowały całą powierzchnię dwóch ścian, od podłogi po sufit i wraz z dwoma kolejnymi regałami stojącymi do siebie plecami na środku pomieszczenia tworzyły dwa wąskie przejścia.
Przeszła do tyłu. Znajdowały się tam kasetki wykonane ze stali nierdzewnej, które wielokrotnie widziała, ale do których nigdy nie miała okazji zajrzeć.
Chwyciła w obie ręce jedną z kasetek, zdjęła ją z półki i postawiła na podłodze. Wielkością przypominała pudło na buty. Gdy spróbowała ją otworzyć, zauważyła, że ma zasuwkę zamkniętą na małą kłódkę.
Była zdumiona i zaskoczona. W laboratorium tylko kilka przedmiotów trzymano pod kluczem. Podniosła kasetkę i wstawiła ją z powrotem na miejsce. Idąc wzdłuż regału, obracała wszystkie kasetki po kolei. Wszystkie zamknięte były w ten sam sposób.
Schyliła się i to samo zrobiła z tajemniczymi metalowymi pudełkami na niższej półce. Sprawy miały się podobnie. Dopiero przy piątej skrzynce wyczuła różnicę. Kłódka nie była zamknięta. Z trudem udało jej się wysunąć otwarte pudło. Gdy uniosła kasetkę, stwierdziła, że nie była tak ciężka jak poprzednie, które zdjęła z półki. Wystraszyła się, że może jest pusta. Ale nie była. Beth podniosła wieko i ujrzała kilka szklanych naczyń, jakich używa się do przechowywania kultur bakterii. Zauważyła, że naczynia nie zostały oznaczone etykietami, których używano do tych celów w każdym laboratorium. Zamiast tego opisane zostały flamastrem w kodach literowych i cyfrowych.
Z podnieceniem sięgnęła do pudełka i wyjęła naczynie oznaczone A-81. Uniosła przykrywkę i spojrzała na rozwijającą się wewnątrz kolonię bakterii. Zawartość była przezroczysta i śluzowata i rosła na pożywce, którą Beth rozpoznała jako czekoladowy agar.
Ostry trzask otwierających się drzwi do inkubatora wystraszył Beth. Serce zaczęło jej bić szybciej. Jak dziecko przyłapane na zakazanej zabawie, w szalonym tempie spróbowała włożyć naczynie do pudełka i odstawić je na półkę, zanim ktokolwiek zauważy, czym się tu zajmowała.
Niestety nie zdążyła. Udało się jej co prawda zamknąć pudło i wstać, ale zanim odłożyła je na miejsce, stanęła twarzą w twarz z doktorem Martinem Cheveau. Trzymał w rękach identyczne pudło jak to, które trzymała.
– Co pani tu robi? – sapnął zaskoczony.
– Ja… – zaczęła, ale nic więcej nie przeszło jej przez gardło. Nie zdołała wymyślić żadnego zgrabnego wytłumaczenia.
Z trzaskiem wstawił pudło na półkę, następnie wyrwał skrzynkę z rąk Beth, spojrzał na nią i zduszonym głosem zapytał:
– Gdzie jest kłódka?
Beth wysunęła ręce do przodu i otworzyła dłonie. W jednej trzymała otwartą kłódkę. Martin gwałtownym ruchem chwycił ją i dokładnie obejrzał.
– Jak ją otworzyłaś?
– Była otwarta – odpowiedziała Beth.
– Kłamiesz! – Martin tracił panowanie nad sobą.
– Nie kłamię. Naprawdę. Była otwarta, więc mnie zaciekawiła.
– Ładna historyjka! – wrzasnął Martin. Jego głos rozległ się grzmotem w zamkniętym pomieszczeniu.
– Niczego nie zniszczyłam – zapewniła Beth.
– Skąd wiesz, że niczego nie zniszczyłaś? – Otworzył pudełko i zajrzał do środka. Chyba usatysfakcjonowany oględzinami zamknął je i założył kłódkę. Sprawdził, czy się zatrzasnęła.
– Tylko spojrzałam na jedno z naczyń z bakteriami -przyznała Beth. Zaczynała odzyskiwać panowanie nad sobą, chociaż puls ciągle był szybszy niż zwykle.
Martin wsunął pudełko na swoje miejsce. Teraz policzył wszystkie. Kiedy skończył, polecił Beth wyjść z inkubatora.
– Przepraszam – powiedziała, gdy Martin zamykał drzwi inkubatora. – Nie wiedziałam, że nie powinnam dotykać tych pudełek.
W tej chwili w drzwiach pojawił się Richard. Martin zawołał go, a następnie, ciągle zły, opowiedział, jak przyłapał Beth na oglądaniu służących mu do badań kultur bakterii.
Gdy Richard usłyszał nowinę, rozzłościł się tak samo jak wcześniej Martin. Odwrócił się w stronę Beth, zażądał wyjaśnienia, dlaczego pozwoliła sobie zrobić coś podobnego. Zapytał, czy jej zachowanie oznacza, że nie ma dość pracy.
– Nikt mi nie powiedział, że nie wolno tego dotykać – zaprotestowała Beth. Znowu zbierało się jej na płacz. Nie znosiła konfliktów, a godzinę wcześniej jeden już musiała przeżyć.
– Nikt również nie prosił cię o ruszanie kasetek – warknął ze złością Richard.
– Czy to może doktor Stapleton kazał ci coś podobnego zrobić? – zapytał Martin.
Beth zawahała się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Gdy Martin zauważył jej niezdecydowanie, pewien był celnego strzału.
– Tak myślałem. No to pewnie powiedział ci również o tej swojej niedorzecznej teorii, że dżuma i inne choroby zostały celowo wywołane.
– Powiedziałam mu, że nie zamierzam z nim rozmawiać. – Beth zaczęła płakać.
– Ale on mówił, a ty słuchałaś. Nie zamierzam tego puścić płazem. Panno Holderness, jest pani zwolniona. Proszę zabrać swoje rzeczy i wynocha. Nie chcę pani tu dłużej oglądać.
Beth zamierzała zaprotestować, ale zamiast tego wybuchnęła tylko kolejnym atakiem płaczu.
– Płacz nic tu nie pomoże – syknął Martin. – Nie zostanie potraktowany również jako przeprosiny. Dokonałaś wyboru, a teraz zbierasz owoce. Precz stąd.
Twin sięgnął ponad pokaleczonym blatem stołu i odłożył słuchawkę. Naprawdę nazywał się Marvin Thomas. Przydomek "Twin" [3] zawdzięczał swemu identycznemu bliźniakowi. Nikt nie był w stanie ich rozróżnić. Jednego z nich zabito w czasie przedłużającej się wojny między Black Kings a gangiem z East Village wywołanej naruszeniem terytorium.
Twin spoglądał na siedzącego po drugiej stronie stołu Phila. Phil był wysoki i chudy, nie bardzo imponującej postury. Ale miał za to rozum. To właśnie jego rozum, nie brawura czy mięśnie, spowodował, że Twin uczynił z niego człowieka numer dwa w gangu. On jeden wiedział, co robić ze szmalem zarobionym na prochach. Zanim zjawił się Phil, chowali forsę w plastykowej rurze przy spłuczce w mieszkaniu Twina.
– Nie rozumiem tych ludzi – stwierdził Twin. – Najwidoczniej ten biały dupek nie potraktował poważnie naszego ostrzeżenia i wybrał się na przechadzkę tam, gdzie go cholernie nie chciano widzieć. Uwierzysz w to? Nakopałem gnojkowi do dupy, pokazałem mu, co mogę z nim zrobić, a on trzy dni później wykręca taki numer. Nie można tego nazwać szacunkiem. W żaden sposób.
– Chcą, żebyśmy znowu z nim pogadali? – zapytał Phil. Był wtedy w mieszkaniu Jacka i widział, jak Twin bił doktora.
– Lepiej. Chcą, żeby sukinsyn ostygł. Czy ktoś zrozumie, dlaczego od razu nie kazali tego zrobić? Proponują za to pięć setek. – Twin roześmiał się. – Zabawne, nie? Zrobiłbym to nawet za darmo. Nie możemy pozwolić, żeby ludzie nas ignorowali. Wypadlibyśmy z interesu.
– Wyślemy Reginalda? – zapytał Phil.
– A kogo? Uwielbia taką robotę.
Phil wstał, rzucił papierosa na podłogę i zadeptał go. Wyszedł z biura szefa i zaśmieconym korytarzem przeszedł do frontowego pokoju, w którym szóstka jego kolesiów grała w karty. W powietrzu można było powiesić siekierę.
– Hej, Reginald! – zawołał. – Masz ochotę na małą zabawę?
Reginald spojrzał znad kart i wyjął z ust wykałaczkę.
– Zależy – odpowiedział.
– Spodoba ci się. Za doktorka, który sprezentował ci rower, można zarobić pięć stów.
– No, człowieku, ja to zrobię – zaoferował się BJ. BJ to był skrót od Bruce Jefferson. Był krępym chłopakiem; jego udo miało w obwodzie tyle, ile Phil w pasie. On także był pamiętnego wieczoru u Jacka.
– Twin chce Reginalda – odparł Phil.
Reginald wstał i rzucił karty na stół.
– I tak miałem gówno w kartach – powiedział i poszedł za Philem.
– Phil wyjaśnił ci sprawę? – zapytał Twin, widząc wchodzącego Reginalda.
– Tyle, że idzie o doktorka i możemy dostać za niego piątkę. Coś jeszcze?
– Tak. Musisz jeszcze oporządzić jedną białą kotkę. Ją możesz nawet załatwić jako pierwszą. Tu masz adres.
Twin podał mu skrawek papieru z zapisanym nazwiskiem Beth Holderness i jej adresem.
– Obojętne, jak ich załatwię? – zapytał Reginald.
– Twoja sprawa. Najważniejsze, żebyś był pewny, że się ich pozbyłeś.
– Chciałbym wziąć ten nowy pistolet automatyczny. – Uśmiechnął się. W kąciku ust znowu tkwiła wykałaczka.
– No to się przynajmniej dowiemy, czy był wart tych pieniędzy – stwierdził Twin. Otworzył jedną z szuflad w biurku i wyjął pistolet. Na rękojeści miał nawet jeszcze trochę smaru. Pchnął broń po blacie. Reginald złapał ją, zanim znalazła się na krawędzi. – Baw się dobrze – dodał Twin.
– Mam zamiar.
Reginald za punkt honoru wziął sobie nieokazywanie uczuć, nie znaczyło to jednak, że niczego nie odczuwał. Gdy wyszedł z budynku, nastrój zdecydowanie mu się poprawił. Uwielbiał taką robotę.
Otworzył drzwi swojego czarnego jak smoła camaro i wsunął się za kierownicę. Pistolet położył na siedzeniu obok i przykrył go gazetą. Gdy tylko motor zahuczał, Reginald wsunął kasetę do magnetofonu i puścił ulubiony rap. Aparatura, którą gang miał w samochodzie, była obiektem powszechnej zazdrości. Głośniki miały dość mocy, by w oknach mijanych domów pękały szyby.
Jeszcze raz spojrzał na adres Beth Holderness i kiwając głową w takt muzyki, puścił sprzęgło i ruszył przed siebie.
Beth nie poszła prosto do domu. Była w takim nastroju, że musiała z kimś porozmawiać. Wstąpiła do przyjaciółki i wypiła nawet kieliszek wina. Wyżaliwszy się, poczuła się nieco lepiej, ciągle jednak była załamana. Nie mogła uwierzyć, że została tak po prostu wyrzucona z pracy. Dodatkowo gryzło ją przeczucie, że w inkubatorze trafiła być może na coś szczególnie ważnego.
Beth mieszkała w czteropiętrowym domu na Wschodniej Osiemdziesiątej Trzeciej, między Pierwszą a Drugą Avenue. To nie była najlepsza okolica, ale też i nie najgorsza. Jedynym problemem było to, że jej budynek nie należał do najporządniejszych. Właściciel ze wszystkimi pracami zwlekał do ostatniej chwili, więc zawsze coś nie działało. Gdy stanęła przed domem, zauważyła, że drzwi wejściowe ktoś wyważył łomem. Westchnęła. Zdarzyło się to już wcześniej i pamiętała, że właścicielowi naprawa zajęła aż trzy miesiące.
Od kilku miesięcy zaczęła odkładać pieniądze na nowe mieszkanie. Jednak teraz, gdy straciła pracę, będzie musiała sięgnąć do oszczędności. Zapewne nie zdoła się w takiej sytuacji wyprowadzić, a w każdym razie nie w dającej się przewidzieć przyszłości.
Pokonując ostatnie pół piętra, powtarzała sobie, że choć nie jest dobrze, zawsze może być gorzej. W końcu była zdrowa.
Stojąc przed drzwiami, zaczęła przeszukiwać przepastną torbę pełną różnych przedmiotów. Klucz do mieszkania i klucz do bramy trzymała osobno. Uważała, że jeśli zgubi jeden, zostanie jej przynajmniej drugi.
Wreszcie znalazła klucz i mogła dostać się do środka. Zamknęła za sobą drzwi i przekręciła zamek. Taki miała zwyczaj. Zdjęła płaszcz i powiesiła na wieszaku. Znowu zajrzała do torby. Tym razem szukała wizytówki Jacka Stapletona. Gdy ją znalazła, usiadła na ławie i zadzwoniła do niego.
Chociaż minęła już siódma, zadzwoniła do biura medycyny sądowej. Portier poinformował ją, że doktor Stapleton skończył już pracę i wyszedł. Odwróciła wizytówkę na drugą stronę i wykręciła zapisany tam domowy numer Jacka. Odpowiedziała jej automatyczna sekretarka.
– Doktorze Stapleton, tu Beth Holderness. Mam coś dla pana. – Niespodziewany atak płaczu stłumił dalsze słowa. Emocje brały górę. Pomyślała, że powinna odłożyć słuchawkę, ale jakoś zdołała się opanować. Chrząknęła i niezdecydowanym głosem kontynuowała: – Muszę z panem porozmawiać. Coś znalazłam. Niestety, zostałam wyrzucona z pracy. Proszę do mnie zadzwonić.
Beth nacisnęła widełki telefonu, przerywając połączenie i dopiero potem odłożyła słuchawkę. Przez sekundę zastanowiła się, czy nie zadzwonić raz jeszcze i powiedzieć mu o swoim odkryciu, lecz zdecydowała się tego nie robić. Poczeka na telefon od Jacka.
Chciała wstać, gdy potężny hałas sparaliżował jej ruchy. Drzwi do jej mieszkania gwałtownie się otworzyły i uderzyły w ścianę z taką siłą, że klamka odbiła kawał tynku. Zasuwa, dzięki której czuła się bezpiecznie, puściła, wyrywając obejmę z kawałkiem futryny, jakby wykonano ją z balsy.
W drzwiach niczym czarnoksiężnik z obłoku dymu pojawiła się potężna postać od stóp do głów odziana w czarną skórę. Mężczyzna spojrzał na Beth, potem obrócił się i zatrzasnął drzwi. W mieszkaniu zapanowała ta sama cisza, którą zburzyło gwałtowne pojawienie się nieznajomego. W tej chwili jedynie niewyraźny dźwięk telewizora u sąsiadów dobiegał jej uszu.
Gdyby Beth mogła myśleć, zaczęłaby krzyczeć albo uciekać, albo jedno i drugie, nie zrobiła jednak nic. Siedziała sparaliżowana. Wstrzymała nawet oddech, dopiero po chwili wypuszczając powietrze z głośnym westchnieniem.
Mężczyzna zbliżył się do niej. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Z ust beztrosko sterczała mu wykałaczka. W lewej dłoni trzymał największy pistolet, jaki Beth w swym życiu widziała. Magazynek z amunicją miał co najmniej trzydzieści centymetrów długości.
Stanął dokładnie naprzeciwko niej. Nie odezwał się ani słowem. Zamiast tego wolnym ruchem uniósł broń i wycelował w jej czoło. Beth zamknęła oczy…
Jack wyszedł z metra przy Sto Trzeciej i pobiegł na północ. Pogoda była przyjemna, a temperatura sensowna. Spodziewał się sporej kolejki chętnych do gry na boisku i nie rozczarował się. Przez ogrodzenie zobaczył go Warren. Kazał mu wrzucić tyłek w spodenki i zjawić się pod koszem.
Jack przebiegł ostatni odcinek drogi do domu. Gdy stanął przed bramą, wróciło wspomnienie piątkowego wieczoru. Skoro odwiedził tego dnia Manhattan General i został rozpoznany, niewykluczone, że Black Kings ponownie złożyli mu wizytę. Jeśli tak, to chciał o tym wiedzieć zawczasu.
Zamiast wejść głównym wejściem, zrobił jeszcze kilka kroków i zszedł do wilgotnego tunelu łączącego front budynku z jego tyłem. Zalatywało uryną. Wyszedł na podwórko przypominające rupieciarnię. W półmroku rozpoznał wystające sprężyny zniszczonych tapczanów, połamane wózki dla lalek, stare, łyse opony i inne nie chciane graty.
Do tylnej ściany przymocowane były schody przeciwpożarowe. Nie dochodziły do samej ziemi. Ostatnim ich fragmentem była metalowa drabina z betonową przeciwwagą. Jack wywrócił kubeł na śmieci do góry dnem, stanął na nim i w ten sposób zdołał uchwycić najniższy szczebel drabiny. Gdy tylko uwiesił się całym ciężarem, drabina zjechała na dół z łoskotem.
Zaczął się po niej wspinać. Stanął na postumencie, na wysokości pierwszego piętra, a drabina wróciła do pierwotnej pozycji z podobnym hałasem. Znieruchomiał na kilka dłuższych chwil, aby upewnić się, że niespodziewany rumor nie zwrócił niczyjej uwagi. Skoro nikt nie wystawił przez okno głowy i nie krzyczał z powodu hałasów, Jack ruszył w górę.
Na każdym piętrze miał niepowtarzalną okazję przyjrzeć się scenom z życia domowego, ale wyrzekł się tej przyjemności. Obrazy nie zawsze były miłe. Kiedy poznał je bliżej po zamieszkaniu w Harlemie, prawdziwe ubóstwo osłabiało go. Idąc, patrzył więc w górę, również po to, aby nie widzieć przepaści pod nogami. Zawsze obawiał się wysokości, więc wspinanie się po schodach przeciwpożarowych stanowiło doskonały sprawdzian hartu ducha.
Gdy doszedł do swojego piętra, zwolnił. Z podestu schodów awaryjnych miał wgląd do mieszkania zarówno przez okno kuchenne, jak i sypialniane. Oba pomieszczenia tonęły w świetle, gdyż rano wychodząc, z rozmysłem zostawił włączone lampy.
Przesunął się najpierw w stronę okna kuchennego i zajrzał przez nie do środka. Kuchnia była pusta. Owoce, które zostawił rano na stole, wydawały się nietknięte. Z miejsca, w którym stał, mógł dostrzec nawet drzwi wejściowe do mieszkania. Zreperowana część framugi nie zmieniła wyglądu. Nikt na pewno siłą drzwi nie otwierał.
Przeszedł kawałek dalej i zajrzał do sypialni. Także była pusta. Zadowolony z wyników oględzin otworzył okno i wszedł do mieszkania. Wiedział, że jeśli zostawi otwarte okno w sypialni, będzie miał szansę skorzystać z tej drogi, chociaż równocześnie ryzykował sporo. Po wejściu raz jeszcze szybko zlustrował mieszkanie. Było rzeczywiście puste i nic nie wskazywało, żeby ktokolwiek je odwiedzał.
Przebrał się szybko w strój sportowy i wyszedł tą samą drogą, którą przyszedł. Ze względu na odczuwany lęk wysokości zejście było o wiele trudniejsze niż wejście, przemógł się jednak i ruszył w dół. Biorąc pod rozwagę okoliczności, nie uśmiechało mu się wychodzić z budynku głównym wyjściem bez specjalnej ochrony. Kiedy doszedł do końca tunelu, wychylił lekko głowę, pozostając nadal w cieniu, i rozejrzał się po terenie rozciągającym się przed budynkiem. Szczególnie uważnie przyglądał się grupkom młodych ludzi w samochodach. Kiedy upewnił się, że nie ma w pobliżu członków znajomego gangu, czekających na niego, pobiegł w stronę boiska.
Niestety w czasie, gdy wspinał się schodami przeciwpożarowymi, a później przebierał i schodził ostrożnie na dół, chętnych do gry przybyło. Tym razem musiał czekać znacznie dłużej niż zwykle, a i tak dostał się do dość słabej drużyny.
Chociaż rzucał celnie, szczególnie z dystansu, partnerzy z drużyny zawodzili. Ponieśli druzgocącą klęskę, ku zadowoleniu Warrena, który wygrywał przez cały wieczór.
Zdegustowany takim brakiem szczęścia, Jack poszedł poza boisko, podniósł bluzę, włożył przez głowę i ruszył w stronę furtki.
– Hej, człowieku, idziesz już?! – zawołał za nim Warren. – Pokręć się tu jeszcze. Damy ci dzisiaj raz wygrać – obiecał i parsknął śmiechem. Nie był złym facetem, a wyśmiewanie przegranych należało do boiskowego rytuału. Każdy tak robił i każdy tego oczekiwał.
– Nie mam nic przeciwko batom, jeśli dostaje się je od przyzwoitej drużyny – odparł Jack. – Ale przegrać ze zgrają takich panienek to wstyd.
– Uuuuu! – zabuczeli zawodnicy z drużyny Warrena. Odpowiedź Jacka została przyjęta z uznaniem.
Warren podszedł pewnym krokiem do Jacka i szturchając go w pierś wskazującym palcem, złożył propozycję.
– Panienki? Powiem ci coś. Moja piątka rozwali każdą piątkę, jaką uda ci się sklecić. Teraz, zaraz! Zbierz chętnych i gramy.
Jack rozejrzał się wokół siebie. Wszyscy obecni spoglądali w ich kierunku. Zastanowił się nad wyzwaniem, szukając plusów i minusów. Przede wszystkim potrzebował wysiłku, więc chciał zagrać i wiedział, że ma teraz taką możliwość.
Z drugiej jednak strony rozumiał, że wybierając czterech graczy, rozzłości tych, których pominie. Przez ostatnie miesiące starał się usilnie, aby ci ludzie go zaakceptowali. Rozpatrzywszy sprawę ze wszystkich stron, Jack zdecydował, że gra nie jest warta świeczki.
– Raczej pobiegam w parku – odpowiedział Warrenowi.
Warren uznał, że to najlepsza odpowiedź, jaką mógł otrzymać. Odmowę Jacka przyjął jako obawę przed kolejną porażką. Ukłonił się w odpowiedzi na okrzyki radości swojej drużyny. Przybił piątkę z jednym z kolegów i dumnym krokiem wrócił na boisko.
– Gramy! – zawołał.
Jack uśmiechnął się w duchu, myśląc o tym, jak wiele o zasadach rządzących daną społecznością można się dowiedzieć na boisku sportowym. Zaczął się nawet zastanawiać, czy jakiś psycholog próbował zbadać ten aspekt sprawy z akademickiego punktu widzenia. Pomyślał, że mogłoby to być wielce owocne.
Wyszedł przez furtkę poza ogrodzenie boiska i zaczął biec. Pobiegł na wschód. Przed sobą, na końcu długiego bloku dostrzegł ciemny kontur poszarpanych skał i bezlistnych drzew. Zdawał sobie sprawę, że za kilka minut znajdzie się poza zgiełkiem miasta, wbiegnie do wnętrza Central Park. Uwielbiał tam biegać.
Reginald miał twardy orzech do zgryzienia. Dostrzegł doktora grającego w kosza i zdecydował się zaczekać w wozie. Miał nadzieję, że Jack odłączy się wkrótce od graczy i pójdzie coś wypić do pobliskiego baru.
Gdy zobaczył Jacka schodzącego z boiska i ubierającego bluzę, sięgnął pod gazetę i odbezpieczył broń. Wtedy usłyszał wyzwanie Warrena i uznał, że przyjdzie mu przeczekać jeszcze jedną grę.
Mylił się. Ku jego radości, chwilę później Jack opuścił plac gry. Jednak nie skierował się na zachód w stronę sklepów i baru, jak wcześniej przypuszczał Reginald. Wręcz przeciwnie, pobiegł na wschód.
Klnąc pod nosem, Reginald musiał zawrócić. Pisk hamulców i ostry dźwięk klaksonu taksówki rozzłościły go. Ledwie powstrzymał się od złapania za pistolet. Taksówkarzem był jeden z tych Azjatów, któremu chętnie zrobiłby niespodziankę z krótkiej serii.
Rozczarowanie Reginalda zamieniło się szybko w zadowolenie, gdy zrozumiał, dokąd zmierza Jack. Kiedy on biegł przez zachodnią część Central Park, Reginald szybko znalazł dogodne miejsce do zaparkowania. Wyskakując z samochodu, złapał za broń owiniętą w gazetę. Ściskając w dłoni pakunek także ruszył w głąb parku, sprytnie ukrywając się wśród biegających i ćwiczących, których było wielu.
West Drive prowadziła prosto na wschód. Obok wejścia, wokół odsłoniętych skał, półkolem wznosiły się kamienne schody. Nieliczne latarnie parkowe oświetlały drogę, która dalej ginęła w mroku.
Reginald pobiegł schodami, na których sekundę wcześniej widział Jacka. Był zadowolony. Nie mógł uwierzyć w swój fart. Właściwie pogoń za ofiarą w ciemnym, pustym właściwie parku, czyniła robotę niemal zbyt prostą.
Dla Jacka w tej chwili mrok pustoszejącego parku był raczej powodem do zadowolenia niż zmartwień czy obaw, jak w piątkowy wieczór, kiedy przejeżdżał tędy rowerem. Pocieszało go to, że choć jego wyobraźnia wciąż podsuwała mu nieprzyjemne obrazy, to przecież podobnie działo się z innymi ludźmi. Stanowczo wierzył, że jeżeli Black Kings będą chcieli go dopaść, to zrobią to w mieszkaniu albo w jego pobliżu.
Teren stał się zaskakująco pagórkowaty i skalisty. Tę część parku nazywano Wielkim Wzgórzem, i miało to uzasadnienie. Biegł wyasfaltowaną ścieżką wijącą się w tunelu z gałęzi bezlistnych jeszcze drzew rosnących dookoła. Światło z parkowych latarni oświetlało drzewa, wywołując pełne grozy obrazy. Można było odnieść wrażenie, że park pokryty jest utkaną przez ogromne pająki gigantyczną pajęczyną.
Gdy poczuł zadyszkę, zwolnił i zaczął się rozluźniać. Z dala od świateł i zgiełku miasta mógł spokojnie wszystko przemyśleć. Zastanowił się przede wszystkim nad tym, czy jego krucjata nie została wywołana nienawiścią do AmeriCare, jak sugerowali Chet i Bingham. Z obecnej perspektywy musiał się zgodzić, że to było możliwe. Koniec końców, hipoteza o celowym roznoszeniu zarazków czterech chorób była niewiarygodna, jeśli nie wręcz niedorzeczna. Może to on swoim postępowaniem wywołał u pracowników szpitala taką wrogą postawę. Bingham przecież zwrócił mu uwagę, że potrafi być nieznośny w stosunkach z innymi.
Pogrążony w myślach, zwrócił nagle uwagę na niepokojący nowy odgłos, wyraźnie współgrający z odgłosem jego kroków. Dźwięk był metaliczny, jakby podkuł swoje koszykarskie buty blachami. Zaniepokojony, przyspieszył kroku. Metaliczny odgłos wyrwany został na moment ze wspólnego rytmu, ale już po chwili zsynchronizował się z rytmem Jacka.
Jack spróbował obejrzeć się za siebie. Gdy to zrobił, ujrzał postać biegnącą w jego stronę. Akurat w chwili, gdy spoglądał za siebie, postać mignęła w świetle latarni. Jack od razu spostrzegł, że biegacz nie ma na sobie sportowego stroju. Miał natomiast czarną skórzaną kurtkę, a w ręku połyskującą broń!
Serce Jacka gwałtownie przyspieszyło. Poczuł nagły przypływ adrenaliny i popędził przed siebie. Usłyszał tylko, że goniący stara się dorównać mu kroku.
Biegnąc, musiał się szybko zastanowić, którędy najprędzej wydostanie się z parku. Jeśli znajdzie się między ludźmi w ruchu ulicznym, może mieć szansę. Uznał, że najłatwiej będzie mu umknąć przez zarośla rozciągające się po prawej stronie ścieżki. Nie wiedział jednak, jak daleko jest miasto. Możliwe, że tylko trzydzieści metrów, ale możliwe również, że nawet sto.
Czując, że prześladowca siedzi mu na karku, Jack nagle skoczył w prawo i zanurzył się w gęstwinie. Pomiędzy drzewami i krzewami było znacznie ciemniej niż na drodze. Właściwie nie widział, dokąd biegnie. Nagle potknął się o coś wystającego z ziemi. Opanowała go kompletna panika, kiedy znalazł się na trawie i próbował na czworakach wydostać się z gęstwiny krzewów.
Teren stał się jakby równiejszy i pozbawiony poszycia, które utrudniało mu poruszanie się. Przyspieszył. Teraz musiał radzić sobie jedynie z liśćmi leżącymi między ciasno rosnącymi drzewami.
Dobiegł do potężnego dębu. Schował się za nimi i oparł o pień. Ciężko oddychał. Nasłuchując, starał się powstrzymać zadyszkę. Dochodził do niego tylko monotonny odgłos ruchu ulicznego przypominający szum wodospadu. Jedynymi głośniejszymi akcentami w nocnej harmonii były pojedyncze klaksony lub syreny.
Jack przez kilka minut stał za grubym pniem dębu. Nie słysząc żadnych kroków, oderwał się od drzewa i ruszył na zachód. Teraz szedł tak wolno i cicho, jak to było możliwe, ostrożnie przesuwając stopy po trawie, by nie szeleścić liśćmi. Serce waliło mu jak oszalałe.
Niespodziewanie nadepnął na coś miękkiego i ku jego przerażeniu to coś eksplodowało przed nim. Przez ułamek sekundy nie miał najmniejszego pojęcia, co się dzieje. Z ziemi wstała jak wyrwana śmierci z objęć, chwiejąc się na nogach, jakaś zakutana w szmaty postać. Zakręciła się wokół własnej osi niczym tańczący derwisz i waląc w powietrzu ramionami jak cepem, wrzeszczała raz za razem: "Sukinsyn, sukinsyn!"
Nagle podniosła się druga postać, równie szalona jak pierwsza.
– Nie dostaniesz naszego wózka! – zawołał pierwszy.
– Prędzej cię załatwię – dodał drugi.
Jack zdołał tylko zrobić krok w tył, kiedy pierwsza z postaci rzuciła się na niego, smagając odorem stęchlizny i odrażającym oddechem. Jack starał się odepchnąć napastnika od siebie, ale mężczyźnie udało się pociągnąć paznokciami po jego twarzy.
Jack spróbował pozbyć się cuchnącego włóczęgi. Zanim mu się to udało, ciszę nocną rozerwał huk wystrzału. Jack poczuł pod palcami ciepłą ciecz i jednocześnie wyczuł, jak włóczęga najpierw zesztywniał, a po chwili osunął się na trawę, ciągle trzymając Jacka w objęciach.
Lament drugiego z włóczęgów wywołał z ciemności kolejny strzał. Jęk rozpaczy ucichł, jak ucięty nożem.
Jack odwrócił się i popędził w przeciwną stronę. Raz jeszcze pognał na złamanie karku, nie bacząc na ciemności i przeszkody pod nogami. Niespodziewanie grunt umknął mu spod nóg i Jack potykając się, zbiegał w dół zbocza, ledwie utrzymując równowagę. Zatrzymał się dopiero, kiedy wpadł w gęstwinę krzewów i jakichś pnączy. Przedzierał się przez zarośla z taką determinacją, że gdy nagle wypadł na ścieżkę, stracił równowagę i wywrócił się jak długi. Przed sobą dostrzegł blade światło, granitowe schody. Podniósł się ciężko i ruszył w ich stronę. Gdy tam dotarł, zaczął biec po dwa stopnie. Był już blisko ostatniego, kiedy usłyszał pojedynczy strzał. Kula zrykoszetowała o skałę na prawo od niego i zniknęła w ciemnościach.
Schylając się i klucząc, dotarł do końca schodów i wszedł na taras. W centrum znajdowała się pusta, wyłączona na zimę fontanna. Trzy strony tarasu zamykały arkady. Pośrodku przeciwległego szeregu kolumn zaczynały się schody prowadzące na kolejny poziom.
Jack usłyszał charakterystyczny metaliczny stukot butów swego prześladowcy, który właśnie wbiegł na pierwsze stopnie. Wiedział, że nie ma czasu na dalszą ucieczkę schodami. Wbiegł więc pomiędzy kolumny arkad. W arkadach panowały całkowite ciemności, więc posuwał się przed siebie po omacku.
Odgłos kroków na pierwszych schodach nagle ucichł.
Jack wiedział, że bandyta dotarał na taras. Zaczął coraz szybciej brnąć w ciemnościach w stronę kolejnych schodów. Ku swemu przerażeniu zderzył się z metalowym pojemnikiem na śmieci. Hałas bezbłędnie wskazał miejsce, w którym się ukrył. Niemal natychmiast rozległ się strzał. Kula wpadła między arkady i twardo odbiła się od granitowej skały. Jack padł plackiem i założył ręce na głowę.
Wstał, kiedy ostatni odprysk ze ściany z jękiem opadł na ziemię. Znowu ruszył do przodu, tym razem jednak wolniej. Dotarł do narożnika. Natrafił w tym miejscu na więcej różnych przedmiotów – butelki, puszki po piwie leżały tak porozrzucane, że nie sposób było je ominąć.
Za każdym razem, kiedy rozlegał się kolejny hałas odbijający się echem pod arkadami, Jack truchlał ze strachu. Nie mógł jednak się zatrzymać. Tuż, tuż połyskujące refleksy wskazywały rozpoczynające się kolejne schody. Dopadł ich wreszcie i ruszył co sił w górę. Teraz więcej światła oświetlało drogę, mógł więc bezpieczniej biec.
Prawie dotarł do szczytu, gdy ciszę przerwała ostra, nie znoszącym sprzeciwu tonem wypowiedziana komenda:
– Ty, facet, stój albo zginiesz!
Po głosie zorientował się, że wołający za nim mężczyzna znajduje się u podstawy schodów. Jack stał na linii strzału i nie miał wyjścia. Zatrzymał się.
– Odwróć się!
Zrobił, co mu kazano. Od razu zobaczył, że napastnik mierzy do niego z olbrzymiego pistoletu.
– Pamiętasz mnie? Nazywam się Reginald.
– Pamiętam.
– Złaź na dół! Nie zamierzam wdrapywać się dla ciebie na górę. Absolutnie.
Jack powoli zaczął schodzić. Na trzecim stopniu zatrzymał się. Dalekie światła miasta dawały nikłą poświatę, w której Jack ledwo mógł rozpoznać rysy mężczyzny. Jego oczy wydawały się studniami bez dna.
– Masz facet jaja. No, kondycję też. Trzeba ci to przyznać -stwierdził z uznaniem Reginald.
– Czego chcesz ode mnie?
– Co ty, niczego nie chcę. Zresztą mogę ci powiedzieć, że niewiele masz. Szczególnie w tych ciuchach, a w twojej chacie już byłem i widziałem. Pusto. Szczerze powiedziawszy, to mam cię załatwić. Nie wziąłeś sobie do serca rady Twina.
– Zapłacę ci. Bez względu na sumę, jaką ci zaoferowano, zapłacę więcej.
– Brzmi interesująco, ale nie wchodzę w układy. Poza tym odpowiadam przed Twinem, a ty nie masz tyle forsy, żebym zaryzykował i wlazł w takie gówno. Absolutnie.
– To powiedz mi chociaż, kto ci płaci. Tak tylko, żebym wiedział.
– No, prawdę mówiąc, to nie mam pojęcia. Wiem tylko, że forsa jest w porządku. Za przegonienie cię po parku przez piętnaście minut dostanę pięć stów. Nieźle.
– Dam tysiąc – zaoferował Jack. Z całych sił pragnął podtrzymać rozmowę.
– Przykro mi, ale nasza mała pogawędka dobiegła końca, bo właśnie wyłączyli twój numer. – Podczas rozmowy Reginald powoli opuszczał pistolet, teraz szybko go uniósł.
Jack nie mógł uwierzyć, że może zostać tak wprost zastrzelony przez kogoś, kogo nie zna i dla kogo on też jest zupełnie obcy. To było niedorzeczne. Wiedział, że musi rozmawiać, ale choć mógł uchodzić za niezwykle wygadanego, nic mu teraz nie przychodziło do głowy. Dar udzielania ciętych odpowiedzi opuścił go, gdy patrzył w lufę wycelowanej w siebie broni.
– Biorę to – powiedział Reginald.
Jack doskonale zrozumiał. Często gracze na boisku mówili tak, kiedy chcieli powiedzieć, że biorą na siebie całą odpowiedzialność za to, co zrobili czy zrobią.
Broń wypaliła i Jack odruchowo się skurczył. Nawet oczy zamknęły mu się same. Ale niczego nie poczuł. Zrozumiał, że Reginald bawi się z nim jak kot z zapędzoną do kąta myszą. Otworzył oczy. Choć czuł się kompletnie sparaliżowany strachem, postanowił nie dawać satysfakcji bandycie. Ale to, co ujrzał, zaszokowało go. Reginald zniknął.
Jack mrugnął kilka razy, jakby podejrzewając, że oczy płatają mu figla. Gdy przyjrzał się uważniej, dostrzegł ciało napastnika rozciągnięte na kamieniach przed schodami. Z głowy sączyła mu się krew, tworząc atramentową plamę.
Przełknął głośno ślinę, ale nie ruszył się z miejsca. Całkowicie go zamurowało. Z cienia arkad wyszedł mężczyzna. Na głowie miał założoną daszkiem do tyłu baseballową czapkę. W dłoni trzymał pistolet podobny do tego, który miał Reginald. Najpierw podszedł do broni leżącej około trzech metrów od ciała i podniósł ją. Dokładnie obejrzał zdobycz, po czym zatknął za pasek spodni. Teraz zbliżył się do zabitego i czubkiem buta obrócił jego głowę, by przyjrzeć się ranie. Zadowolony, pochylił się i tak długo obszukiwał ciało, aż znalazł portfel. Wyjął go, wsunął do własnej kieszeni i wstał.
– Chodźmy, doktorku – powiedział.
Jack zszedł z ostatnich trzech stopni. Kiedy znalazł się na tarasie, natychmiast rozpoznał swego wybawiciela. To był Spit!
– Co ty tu robisz? – zapytał szeptem Jack. Gardło mu wyschło i mówił z wysiłkiem.
– Nie czas na pogawędki, człowieku – odparł Spit i splunął, jak przystało na gościa z takim przydomkiem. – Musimy stąd pryskać. Jeden z tych oberwańców zza wzgórza został tylko ranny i zaraz pewnie sprowadzi tu całą armię glin.
Od chwili, kiedy Spit, ukryty między arkadami, strzelił, Jackowi myśli wirowały w głowie. Nie miał pojęcia, co sprawiło, że Spit znalazł się tam w krytycznym momencie, ani dlaczego teraz wyganiał go z parku.
Spróbował zaprotestować. Wiedział przecież, że opuszczenie miejsca przestępstwa także jest przestępstwem, a w parku zamordowano niejednego, ale aż dwóch mężczyzn. Lecz Spitowi nie dało się niczego wyperswadować. Kiedy Jack zatrzymał się wreszcie i zaczął wyjaśniać, że nie wolno im uciekać, dostał po prostu w twarz. To nie było lekkie szturchnięcie, cios wymierzony został z odpowiednią siłą.
Jack przyłożył dłoń do policzka. Czuł, że skóra w miejscu uderzenia stała się cieplejsza.
– Co ty, do cholery, robisz? – zapytał Spita poirytowany.
– Próbuję ci wbić do łba trochę rozumu. Musimy zabrać stąd dupy i to szybko. Masz, poniesiesz gnata. – Mówiąc to, Spit wcisnął w dłoń Jacka pistolet, który zabrał Reginaldowi.
– I co ja mam z tym zrobić? – O ile się orientował, to nie powinien dotykać tej broni i oddać ją policji jako dowód rzeczowy.
– Wsadź go pod bluzę. No, dalej, idziemy.
– Spit, nie mogę w ten sposób stąd uciec. Jeśli musisz, to idź i zabieraj to ze sobą. – Jack wyciągnął rękę z pistoletem przed siebie.
Spit eksplodował. Wyrwał broń z ręki Jacka i natychmiast, nie zastanawiając się ani sekundy, przyłożył lufę do czoła Jacka.
– Wkurwiasz mnie facet. Coś ci dolega? Przecież tu gdzieś mogą być te kutasy z Black Kings. Powiem ci coś. Jeżeli nie weźmiesz się w garść, to cię zostawię. Rozumiesz? Nigdy bym nie ryzykował mojej czarnej dupy dla ciebie, gdyby nie kazał mi tego Warren.
– Warren? – powtórzył pytająco Jack. Sprawy zbyt się skomplikowały. Ale wierzył w ostrzeżenia Spita, więc nie pytał już o nic. Wiedział, że ma do czynienia z porywczym facetem. Nigdy nie chciałby z nim zadrzeć.
– To idziesz czy nie? – spytał Spit.
– Idę. Zdaję się na ciebie. Wiesz lepiej, co robić w takich sytuacjach.
– Cholerna racja – powiedział Spit i oddając pistolet Jackowi, pchnął go do przodu.
Zatrzymali się przy najbliższej budce telefonicznej. Spit dzwonił do kogoś, a Jack nerwowo rozglądał się dookoła. Nagle wszechobecne na ulicach syreny samochodowe nabrały dla niego nowego znaczenia. Uświadomił sobie, że został przestępcą. Przez lata myślał o sobie jako o ofiarze, a teraz, ni stąd, ni zowąd stał się kryminalistą.
Spit odwiesił słuchawkę i uniósł kciuk. Jack nie miał pojęcia, co ten gest miał oznaczać, ale uśmiechnął się na wszelki wypadek, tym bardziej że jego towarzysz robił wrażenie zadowolonego.
Niecałe piętnaście minut później przy krawężniku zatrzymał się ciemnokasztanowy buick. Rytmiczny łoskot rapu dochodził z wnętrza wozu mimo pozamykanych okien. Spit otworzył tylne drzwi i wymownym gestem nakazał Jackowi wsiąść. Nie podobało mu się to. Zaczynał mieć wrażenie, że całkowicie stracił kontrolę nad zdarzeniami.
Spit raz jeszcze rozejrzał się po okolicy, zanim zajął miejsce obok kierowcy. Samochód oderwał się od krawężnika i pomknął przed siebie.
– Co jest? – zapytał kierowca. Nazywał się David. On także regularnie grywał w kosza.
– Mnóstwo gówna – odparł Spit. Otworzył okno i z hałasem splunął przez nie.
Za każdym razem, gdy z któregoś z głośników wydobywały się głośniejsze dźwięki, Jack wykrzywiał się i kulił. Wyjął spod bluzy pistolet. Trzymanie go blisko ciała wywoływało nieprzyjemne uczucie.
– Co mam z tym zrobić? – zapytał Spita. Musiał mówić bardzo głośno, żeby pokonać wszechobecną muzykę.
Spit obrócił się i wziął broń. David na jej widok aż gwizdnął z zachwytu.
– Nówka – skomentował.
Jechali w milczeniu na Sto Szóstą, a następnie skręcili w prawo. David zatrzymał się naprzeciwko boiska. Ciągle trwały rozgrywki.
– Poczekaj tu – polecił Spit. Wysiadł z samochodu i skierował się w stronę boiska.
Jack obserwował Spita, który podszedł do bocznej linii i przyglądał się przez chwilę graczom. Jacka kusiło, aby zapytać Davida, o co w tym wszystkim chodzi, ale intuicja podpowiadała mu, żeby siedzieć cicho. W końcu Spit zwrócił uwagę Warrena i ten zatrzymał grę.
Po krótkiej rozmowie, w czasie której Spit oddał Warrenowi portfel Reginalda, obaj podeszli do samochodu Davida. Kierowca otworzył okno. Warren schylił się, wsunął głowę do środka i spojrzał na Jacka.
– Co ty, do diabła, wyprawiasz? – zapytał zły.
– Nic. Jestem ofiarą – stwierdził Jack. – Nie rozumiem, dlaczego się na mnie wściekasz.
Warren nie odpowiedział. Oblizał jedynie spierzchnięte wargi, zastanawiając się, co zrobić dalej. Pot spływał mu strużkami po czole. Nagle wyprostował się i otworzył drzwi od strony Jacka.
– Wysiadaj. Musimy pogadać. Idziemy do ciebie.
Jack posłusznie wysiadł z auta. Spróbował spojrzeć w oczy Warrenowi, ale ten skutecznie uniknął jego wzroku. Przeszedł przez ulicę, a Jack podążył za nim. Spit szedł obok Jacka.
Po schodach weszli w milczeniu.
– Masz coś do picia? – zapytał Warren zaraz po wejściu do mieszkania.
– Gatorade albo piwo – odparł gospodarz, otwierając równocześnie lodówkę.
– Gatorade – powiedział Warren. Podszedł do tapczanu i ciężko usiadł.
Spit wybrał piwo.
Jack podał napoje i usiadł na krześle naprzeciwko kanapy. Spit przysiadł na biurku.
– Chcę wiedzieć, co tu jest grane – odezwał się Warren.
– To tak jak ja – odparł Jack.
– Nie wciskaj mi tu żadnego gówna. Jak na razie nie byłeś ze mną szczery.
– Co masz na myśli?
– W sobotę zapytałeś mnie o Black Kings. Powiedziałeś, że po prostu jesteś ciekawy. A dzisiaj jeden z tych skurwieli chciał cię zdmuchnąć. Wiem co nieco o tych gnojkach. Od dawna siedzą w prochach. Łapiesz, co mówię? Chcę, żebyś wiedział, że jeżeli wplątałeś się w takie interesy, to nie chcę cię widzieć w mojej okolicy. Jasno się wyrażam?
Jack parsknął krótkim śmiechem.
– I to po to tu przyszliśmy? Sądzisz, że handluję narkotykami?
– Słuchaj, doktorku. Jesteś dziwak. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego tu mieszkasz. Ale wszystko jest okay, dopóki nie psujesz stosunków w okolicy. Jeżeli jesteś tu z powodu prochów, to powinieneś szybko przemyśleć swoją sytuację.
Jack chrząknął. Przyznał się Warrenowi, że rzeczywiście nie był z nim szczery, kiedy pytał o Black Kings. Opowiedział o napaści, wyznając równocześnie, że dotyczyło to jego spraw zawodowych, których sam do końca nie rozumie.
– I na pewno nie handlujesz prochami? – zapytał raz jeszcze Warren. Spoglądał na Jacka z ukosa, ale wnikliwie. – No bo jeżeli i tym razem nie jesteś ze mną szczery, to staniesz się mniej warty niż gówno na chodniku.
– Jestem całkowicie szczery – zapewnił go Jack.
– W takim razie jesteś szczęściarzem. Gdyby David i Spit nie rozpoznali tego gogusia w camaro, byłbyś teraz historią. Spit powiedział, że miał zamiar cię załatwić.
Jack spojrzał na Spita.
– Jestem ci wielce zobowiązany.
– Nic wielkiego, człowieku. Ten sukinsyn był tak nabuzowany na ciebie, że w ogóle się nie oglądał za siebie. Siedzieliśmy mu na ogonie od samej Sto Szóstej.
Jack podrapał się w głowę i westchnął. Dopiero teraz zaczął się uspokajać.
– Co za wieczór. A jeszcze się nie skończył. Musimy zawiadomić policję.
– Gówno musimy – odpowiedział znowu zły Warren. – Nikt nie zamierza iść na policję.
– Ale ktoś został zabity. Może dwie osoby lub nawet trzy, licząc tych bezdomnych – upierał się Jack.
– Będą cztery, jeśli spróbujesz pójść – ostrzegł Warren. – Doktorku, nie mieszaj się do spraw gangów, a to stało się taką sprawą. Ten Reginald zdawał sobie sprawę, że nie jest tu mile widziany. Nie możemy pozwolić, żeby wydawało im się, że mogą tu przyjechać i załatwić kogoś na naszym terenie, nawet jeśli to tylko ty. Następnym razem uziemią któregoś z naszych. Zostaw to swojemu biegowi. Policja nawet palcem nie kiwnie. Są szczęśliwi, kiedy czarni wybijają się nawzajem. Sprowadziłbyś tylko kłopoty na siebie i na nas, no i jeżeli pójdziesz na policję, nie jesteśmy dłużej przyjaciółmi. W żadnym razie.
– Ale opuszczenie miejsca przestępstwa jest… – zaczął Jack.
– Tak, wiem – przerwał mu Warren. – Jest również przestępstwem. Ale kogo to obchodzi? Pozwól, że jeszcze coś ci powiem. Ciągle masz problem. Jeżeli Black Kings chcą twojej głowy, to lepiej, żebyś z nami trzymał, bo tylko my potrafimy utrzymać cię przy życiu. Gliny na pewno nie, możesz mi wierzyć.
Jack chciał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował ostatecznie. Z całą swoją wiedzą o nowojorskich gangach zdawał sobie sprawę, że Warren ma rację. Jeżeli Black Kings chcą go zabić, a chcą bez wątpienia – po śmierci Reginalda pewnie bardziej niż przedtem – policja nie miała żadnej szansy na chronienie go przez dwadzieścia cztery godziny.
Warren spojrzał na Spita.
– Ktoś musi się przykleić do doktorka na najbliższe kilka dni.
Spit skinął.
– Nie ma problemu.
Warren wstał i przeciągnął się.
– Najbardziej wkurwia mnie to, że miałem dzisiaj najlepszy zespół od kilku tygodni, a to gówno załatwiło mi całą grę.
– Przykro mi, ale obiecuję, że następnym razem, kiedy będę grał przeciwko tobie, pozwolę ci wygrać – odpowiedział Jack.
Warren zaśmiał się.
– Jedno mogę o tobie, doktorze, powiedzieć. Potrafiłbyś poradzić sobie z najlepszymi. – Skinął na Spita. – Będziemy cię pilnować. Nie rób nic głupiego. Zamierzasz biegać jutro wieczorem?
– Może – odparł Jack. Nie wiedział, co będzie robił przez następne pięć minut, a co dopiero następnego dnia.
Pomachali Jackowi i wyszli. Drzwi zamknęły się za nimi.
Jack siedział nieruchomo przez kilka minut. Czuł się psychicznie wyczerpany. W końcu wstał i poszedł do łazienki. Przeraził się, kiedy spojrzał w lustro. Wtedy na ulicy, kiedy czekał ze Spitem na przyjazd Davida, kilku przechodniów zerknęło na niego, ale nikt nie odważył się dłużej przyglądać. Teraz wiedział dlaczego. Twarz i bluza zaplamione były krwią, najpewniej zabitego włóczęgi. Miał też kilka równych, okropnych zadrapań ciągnących się od czoła przez nos. Także mnóstwo drobnych skaleczeń spowodowanych bez wątpienia przedzieraniem się przez zarośla. Jednym słowem wyglądał, jakby wrócił z wojny.
Wszedł do wanny i odkręcił prysznic. Myśli pędziły z zawrotną prędkością. Nie pamiętał podobnego zamętu w głowie od czasu katastrofy, w której stracił rodzinę. Ale wtedy było inaczej. Wtedy znalazł się w depresji. Teraz czuł, że jest w niezwykłym kłopocie.
Wyszedł spod prysznica i wytarł się. Ciągle się wahał, czy zadzwonić na policję, czy lepiej nie. W stanie takiego niezdecydowania zbliżył się do telefonu. Wtedy też dopiero zauważył, że automatyczna sekretarka daje znak światłem, co znaczyło, że ktoś nagrał jakąś wiadomość. Wcisnął przycisk odtwarzania i usłyszał zdenerwowany głos Beth Holderness. Natychmiast oddzwonił do niej. Aż dziesięć razy zadźwięczał sygnał w jej mieszkaniu, zanim Jack zrezygnowany odłożył słuchawkę. Co mogła znaleźć? Czuł się odpowiedzialny za to, że straciła pracę. Wiedział, że to jest jego wina.
Wyjął z lodówki piwo i poszedł do pokoju dziennego. Usiadł na parapecie okna, przez które mógł widzieć kawałek Sto Szóstej. Panował normalny ruch na jezdni i chodniku. Patrzył niewidzącymi oczami i dalej zastanawiał się, czy zawiadomić policję, czy nie.
Godziny mijały. Zdał sobie sprawę, że zwlekając z podjęciem decyzji, mimowolnie ją podjął. Nie zawiadamiając policji, zgodził się ze stanowiskiem Warrena. Został przestępcą.
Wrócił do telefonu i z dziesięć razy próbował skontaktować się z Beth. Było już po północy. Telefon nie odpowiadał. Zaczął się niepokoić. Miał nadzieję, że poszła po prostu do przyjaciół. Nie dość, że nie mógł się z nią skontaktować, to jeszcze zaczął sam się winić za wszystko.