Środa, godzina 7.15, 20 marca 1996 roku
Nowy Jork
– Przepraszam – Jack Stapleton z udaną grzecznością zagadnął taksówkarza, ciemnoskórego Pakistańczyka. – Czy nie zechciałby pan wysiąść z samochodu, abyśmy mogli dokończyć naszą dyskusję?
Jack miał na myśli to, jak taksówkarz zajechał mu drogę na skrzyżowaniu Czterdziestej Szóstej i Drugiej Avenue. W odwecie, gdy zatrzymali się na czerwonym świetle przy Czterdziestej Czwartej, Jack kopnął w drzwi taksówki od strony kierowcy. Jak co dzień jechał do pracy na swoim górskim rowerze.
Taka poranna konfrontacja nie była niczym niezwykłym. Codzienna trasa Jacka to budzący grozę slalom Drugą Avenue od Pięćdziesiątej Dziewiątej aż do Trzydziestej. Wszystko przy zabójczej prędkości. Często dochodziło do bliskich spotkań z ciężarówkami i taksówkami, no i nieuniknionych w takich sytuacjach kłótni. Każdy inny taką podróż uznałby za nerwowo wyczerpującą. Jack uwielbiał to. Jak mawiał do kolegów, dopiero to powoduje, że krew w nim krąży.
Dopóki nie zapaliło się zielone światło, Pakistańczyk nie reagował, dopiero potem przeklął Jacka głośno i ruszył pełnym gazem.
– Ciebie też! – odkrzyczał Jack. Popedałował na stojąco, aż zrównał się z samochodami. Teraz dopiero usiadł na siodełku, ale nogi ciągle kręciły z furią.
Ostatecznie dogonił taksówkarza, ale zignorował go. Śmignął tylko, mijając go. Zdołał się wcisnąć między taksówkę a samochód dostawczy.
Na Trzydziestej Jack skręcił na wschód, przeciął Pierwszą Avenue i ostro skręcił na tyły Biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla miasta Nowy Jork. Pracował tu od pięciu miesięcy, kiedy to zaoferowano mu posadę współpracownika głównego konsultanta. Miał za sobą specjalizację z patologii i roczny staż jako lekarz sądowy.
Przeprowadził rower obok budki nie umundurowanego strażnika i pomachał mu. Skręcając w lewo, minął biuro kostnicy i samą kostnicę. Jeszcze raz skręcił w lewo, przeszedł obok szeregu chłodni używanych do przechowywania ciał przed autopsją. Rower postawił w kącie, w którym stały proste sosnowe trumny, przeznaczone dla zmarłych, którzy nie mieli rodzin i bliskich. Zabezpieczył go kilkoma szyfrowymi kłódkami.
Winda zawiozła go na pierwsze piętro. Było sporo przed ósmą, więc niewielu pracowników znajdowało się już w pracy. Nawet w biurze przeznaczonym dla policji nie było sierżanta Murphy'ego.
Przeszedł przez korytarz i wszedł do strefy zastrzeżonej dla personelu. Przywitał się z Vinniem Amendolą, który odpowiedział, nie podnosząc wzroku znad gazety. Vinnie był jednym z pomocników lekarzy patologów. Jack często z nim pracował.
Przywitał się także z Laurie Montgomery, która była jednym z dyplomowanych patologów sądowych. W nocy miała dyżur i do niej należało opracowanie wszystkich nocnych wypadków. W biurze głównego inspektora pracowała od ponad czterech i pół roku. Podobnie jak Jack, zazwyczaj przychodziła do pracy jako jedna z pierwszych.
– Jak widzę, jeszcze raz udało ci się to zrobić, nie wchodząc do biura nogami do przodu – zauważyła złośliwie Laurie. Mówiła o niebezpiecznej jeździe rowerem. "Nogami do przodu" wjeżdżali do biura ci, którzy mieli w życiu mniej szczęścia.
– Tylko jedno starcie z taksówkarzem – poinformował Jack. – Przywykłem do trzech, czterech. Dzisiaj przypominało to jazdę przez wiejskie okolice.
– Bez wątpienia – zgodziła się Laurie, lecz bez głębszego przekonania. – Osobiście uważam, że wiele ryzykujesz tymi swoimi jazdami po mieście. Przeprowadzałam już kilka autopsji na takich szalonych dostawcach rowerowych. Za każdym razem, gdy widzę takiego wśród pojazdów, zastanawiam się, kiedy zobaczę go na kanale. – "Na kanale" w ich żargonie oznaczało: na stole w sali autopsyjnej.
Jack nalał sobie kawy i podszedł do biurka, przy którym pracowała Laurie.
– Coś szczególnie interesującego? – zapytał, zaglądając koleżance przez ramię.
– Zwykłe rany postrzałowe. Przedawkowanie prochów.
– Ohyda – wzdrygnął się Jack.
– Nie lubisz przedawkowań?
– Nie. Wszystkie są takie same. Lubię niespodzianki, które są wyzwaniem.
– Miałam kilka przypadków przedawkowania, które doskonale pasowały do tej kategorii. Ale to było w pierwszym roku pracy.
– Co z nimi?
– To długa historia – Laurie odpowiedziała wymijająco. Wskazała na jedno z nazwisk na liście. – Oto przypadek, który może się wydać ciekawy: Donald Nodelman. Diagnoza: nie zidentyfikowana choroba zakaźna.
– To z pewnością będzie lepsze niż przedawkowanie -odparł Jack.
– Nie sądzę, ale jeśli masz ochotę, proszę, jest twój. Nie lubię zajmować się przypadkami chorób zakaźnych, nigdy nie lubiłam i nigdy nie polubię. Kiedy robiłam powierzchowne badania, skóra mi cierpła. Cokolwiek to było, było piekielnie agresywne. Ofiara miała rozległy podskórny wylew krwi.
– Nieznane może stanowić wyzwanie – skwitował Jack. Wziął z biurka Laurie papiery. – Zajmę się tym z przyjemnością. Zmarł w domu czy w pracy?
– W szpitalu. Przywieźli go z Manhattan General. Ale przyjmowali go nie z powodu infekcji, był cukrzykiem.
– Zdaje mi się, że Manhattan General jest szpitalem AmeriCare – pomyślał na głos. – Czyż nie?
– Tak sądzę. Dlaczego pytasz?
– Ponieważ to mogłoby zamienić nasz przypadek w osobistą nagrodę. Może będę miał dość szczęścia i stwierdzę, że to coś takiego jak choroba legionistów. Nie mogę myśleć o niczym przyjemniejszym niż wywołanie zgagi u bossów AmeriCare. Marzę, aby zobaczyć ich, jak się wiją w bólach.
– A to dlaczego? – zapytała Laurie.
– To długa historia – odpowiedział z szelmowskim uśmiechem. – Któregoś pięknego dnia powinniśmy wybrać się na drinka i ty opowiesz mi o swoich przedawkowaniach, a ja ci opowiem o sobie i AmeriCare.
Laurie nie wiedziała, czy zaproszenie było poważne, czy nie. Niewiele wiedziała o Jacku Stapletonie z czasów przed pracą w biurze inspektora. O ile się orientowała, nikt o nim nic więcej nie wiedział. Jack był znakomitym patologiem sądowym, pomimo że dopiero co ukończył specjalizację. Ale nie prowadził życia towarzyskiego, a w krótkich rozmowach nigdy się nie odsłaniał. Zdołała jedynie ustalić, że ma czterdzieści jeden lat, nie jest żonaty, jest zajmująco nonszalancki i pochodzi ze Środkowego Zachodu.
– Powiem ci, co ustalę – powiedział i skierował się do pokoju przejściowego.
– Jack, przepraszam! – zawołała za nim Laurie.
Zatrzymał się i odwrócił.
– Nie pogniewasz się, jeśli dam ci małą radę – zawahała się. Mówiła impulsywnie. Normalnie nie zachowywała się w ten sposób, ale ceniła Jacka i miała nadzieję, że popracują jeszcze razem przez jakiś czas.
Szelmowski uśmieszek wrócił na usta Jacka. Cofnął się do biurka.
– Ależ bardzo proszę.
– Zapewne popełniam nietakt – powiedziała Laurie.
– Wręcz przeciwnie. Cenię sobie twoje zdanie. O czym myślisz?
– Tylko tyle, że ty i Calvin Washington nie zgadzaliście się ze sobą. Wiem, że to sprawy osobiste, ale Calvin ma od dawna dobre stosunki z Manhattan General podobnie jak AmeriCare z biurem burmistrza. Uważam, że powinieneś być ostrożny.
– Przez ostatnie pięć lat ostrożność nie należała do moich mocnych stron – przyznał Jack. – Mam wiele respektu dla naszego wice. Jedynym powodem sporu między nami jest jego wiara, iż zasady zostały wyryte w kamieniu, są niezmienne, podczas gdy dla mnie są raczej radą, przewodnikiem. Co do AmeriCare, nie dbam ani o ich cele, ani metody.
– Tak właściwie to nie moja sprawa – powiedziała Laurie. – Jednak Calvin powtarza, że nie widzi cię w drużynie.
– I w tym się nie myli – odpowiedział Jack. – Rzecz w tym, że rozwinąłem w sobie awersję do mierności. Czuję się zaszczycony współpracą z większością zatrudnionych tutaj osób, szczególnie cenię ciebie. Niemniej jednak jest parę osób, z którymi nie umiem się dogadać, i nie ukrywam tego. To wszystko.
– Przyjmuję to jako komplement.
– Bo to był komplement.
– Powiadom mnie, co znajdziesz u Nodelmana, a być może będę miała dla ciebie jeszcze jedną sprawę.
– Z przyjemnością. – Odwrócił się i poszedł do pokoju przejściowego. Gdy mijał Vinnie, ten błyskawicznym ruchem złożył gazetę.
– Chodź, Vinnie – zawołał Jack. – Czas najwyższy wskoczyć w kolejny dzień.
Vinnie ponarzekał, ale wstał i ruszył za Jackiem. Po drodze próbując złożyć porządnie gazetę, wpadł na Jacka, który niespodziewanie zatrzymał się przed pokojem Janice Jaeger. Janice była jednym z wywiadowców sądowych przydzielanych zwykle patologom lub lekarzom jako asystent. Miała nocną zmianę, od dwudziestej trzeciej do siódmej rano. Jej obecność w biurze zaskoczyła Jacka. Mała kobietka z ciemnymi włosami i ciemnymi oczami wyraźnie robiła wrażenie zmęczonej.
– Co ty tu jeszcze robisz? – zapytał Jack.
– Muszę skończyć ostatni raport.
Jack podniósł dokumenty trzymane w ręku i zapytał:
– Czy ty lub Curt robiliście coś z Nodelmanem?
– Ja – odparła Janice. – A co, masz jakiś problem?
– Nic o czym bym już teraz wiedział – odpowiedział ze zduszonym chichotem. Znał Janice z niezwykłej wprost skrupulatności, co czyniło z niej idealny obiekt do zaczepek. – Czy to według ciebie przyczyną zejścia miałaby być choroba szpitalna?
– A cóż to, u diabła, znaczy "choroba szpitalna"? – zapytał Vinnie.
– To choroba, której nabywa się w szpitalu – wyjaśnił Jack.
– Tak mi się wydaje – zgodziła się Janice. – Facet był przez pięć dni w szpitalu z powodu cukrzycy, zanim ujawniły się objawy infekcji, a w trzydzieści sześć godzin po ich wystąpieniu on już nie żył.
Jack aż gwizdnął z uznania. Cokolwiek to było, okazało się naprawdę złośliwe.
– To właśnie najbardziej zaniepokoiło lekarza, z którym rozmawiałam.
– Laboratorium przysłało jakieś wyniki badań mikrobiologicznych? – zapytał.
– Nic nie wykazały. Badanie krwi o czwartej nad ranem niczego nie wyjaśniło. Żadnych kultur. Ostateczny wynik wskazuje na zespół ostrej niewydolności układu oddechowego, lecz badania na występowanie kultur w ślinie także dały wynik negatywny. Jedyny pozytywny wynik dało zastosowanie barwnika Grama przy badaniu śliny. Badanie wykazało obecność bakterii gram-ujemnych. To sugeruje działanie któregoś z gatunków bakterii z rodzaju pałeczek.
– Żadnych wskazań czy pacjent był immunologicznie osłabiony? Może miał AIDS albo był leczony antymetabolikami?
– Nic z tego, o ile mogłam się dowiedzieć. Jedyne, co miał w karcie, to cukrzyca i normalne u każdego diabetyka powikłania. W każdym razie jeśli znajdziesz dość czasu i ochoty, o wszystkim możesz przeczytać w raporcie.
– A po co mam tracić czas, jeżeli mogę zaczerpnąć wiedzy prosto ze źródła – roześmiał się Jack. Podziękował Janice i skierował się do windy.
– Mam nadzieję, że zamierzasz włożyć skafander – odezwał się Vinnie.
Kombinezon, całkowicie okrywający, szczelnie odcinający od środowiska zewnętrznego, z przezroczystą maską, zapewniał maksimum bezpieczeństwa. Powietrze tłoczone było do skafandra przez mały wentylator przymocowany z tyłu. Zanim powietrze wypełniło kask, przechodziło jeszcze przez filtr. Wystarczało go do swobodnego oddychania, ale równocześnie wewnątrz skafandra panowała temperatura jak w saunie. Jack nie cierpiał tego.
Jego zdaniem skafander był zbyt gruby, krępujący, niewygodny, gorący i zbyteczny. Przez cały okres specjalizacji nie włożył go ani razu. Kłopot polegał na tym, że główny inspektor Nowego Jorku, doktor Harold Bingham zarządził, aby używać skafandrów. Calvin, jego zastępca, zdawał się z ochotą egzekwować zarządzenie. W rezultacie Jack zmuszony był znieść kilka konfrontacji.
– To może być pierwsza sytuacja, w której skafander byłby wskazany. – Taka odpowiedź przyniosła Vinniemu wyraźną ulgę. – Dopóki nie wiemy, z czym mamy do czynienia, musimy zachować wszelkie środki ostrożności. Bądź co bądź, to może być coś podobnego do wirusa Eboli.
Vinnie zatrzymał się w pół kroku.
– Naprawdę uważasz, że to możliwe? – zapytał z szeroko otwartymi oczami.
– Nie tylko możliwe – odpowiedział Jack. Szturchnął Vinniego w bok. – Żartuję.
– Dzięki Bogu – uspokoił się pomocnik Jacka. Poszli dalej.
– Ale może jakaś epidemia – dodał Jack.
Vinnie znów się zatrzymał.
– To by było równie kiepsko – stwierdził.
Jack wzruszył ramionami.
– To nic wielkiego, normalka. Dalej, chodźmy i rozprawmy się z tym.
Przestali rozmawiać. Kiedy Vinnie wkładał skafander i poszedł do sali autopsyjnej, Jack przeglądał zawartość teczki Nodelmana. Był tam wywiad środowiskowy dotyczący denata, częściowo wypełnione świadectwo zgonu, wykaz nagrań z oględzin zwłok, dwa arkusze spostrzeżeń ze wstępnych badań, informacja telefoniczna o śmierci otrzymana w nocy, karta identyfikacyjna, raport dochodzeniowy Janice, formularz do wypełnienia po autopsji oraz wynik badań laboratoryjnych na obecność przeciwciał HIV.
Pomimo rozmowy z Janice Jack wnikliwie przestudiował raport. Zawsze tak robił. Kiedy skończył, wszedł do pomieszczenia obok sosnowych trumien i włożył swój skafander. Teraz ruszył w stronę sali autopsyjnej, która znajdowała się po drugiej stronie kostnicy.
Przeklinał kombinezon, gdy przechodził obok stu dwudziestu sześciu lodówek przeznaczonych na ciała. Zamknięcie w tym urządzeniu wprawiało go w zły nastrój, całe otoczenie odbierał z obrzydzeniem. Kostnica kiedyś mogła uchodzić za dzieło sztuki, teraz wymagała gruntownego remontu i odnowy. Z wiekowymi, niebieskimi kafelkami na ścianach i poplamioną cementową podłogą wyglądała jak dekoracja do staroświeckiego horroru.
Z głównego korytarza także było wejście do sali autopsyjnej, lecz używano go jedynie do wwożenia i wywożenia ciał. Zamiast niego Jack skorzystał z wejścia prowadzącego przez małe pomieszczenie, w którym zamontowano umywalkę.
Zanim Jack zjawił się w sali, Vinnie zdołał już umieścić ciało Nodelmana na jednym z ośmiu stołów i przygotował wszystkie niezbędne narzędzia i wyposażenie do wykonania pracy. Jack zajął miejsce z prawej strony denata, Vinnie z lewej.
– Nie wygląda najlepiej – stwierdził Jack. – A na bal przebierańców chyba się nie wybierał. – Trudno rozmawiało się przez skafander. Dopiero co go włożył, a już był spocony.
Vinnie, który nigdy nie wiedział, jak zareagować na pozbawione szacunku wobec ofiar komentarze Jacka, nie odpowiedział, chociaż ciało rzeczywiście wyglądało makabrycznie.
– Na palcach widać ślady gangreny – zaczął oględziny Jack. Uniósł jedną z dłoni i dokładnie przyjrzał się niemal czarnym opuszkom palców. Następnie wskazał na mocno pokurczone genitalia mężczyzny. – Koniec penisa także zaatakowała gangrena. Psiakrew! Ależ to musiało boleć. Wyobrażasz sobie?
Vinnie nadal trzymał język za zębami.
Jack zaczął wnikliwie badać każdy cal ciała mężczyzny. Na szczęście dla Vinniego skupił się na sporych rozmiarów podskórnych krwawych wylewach na brzuchu i nogach. Nazwał to plamicą. Następnie stwierdził, że nie znalazł żadnych śladów po ukąszeniu przez insekty.
– To ważne – dodał. – Wiele poważnych chorób zakaźnych przenoszonych jest przez stawonogi.
– Stawonogi? – zapytał Vinnie. Nigdy nie wiedział, kiedy Jack żartuje.
– Insekty – wyjaśnił zapytany. – Skorupiaki nie stwarzają takich problemów jako nosiciele chorób.
Vinnie skinął głową na znak zrozumienia, chociaż nie wiedział teraz ani trochę więcej niż wtedy, gdy zadawał pytanie. Postanowił zapamiętać słowo "stawonogi" i sprawdzić w encyklopedii jego znaczenie, gdy tylko nadarzy się taka okazja.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że to coś, co go zabiło, jest zaraźliwe? – zapytał Vinnie.
– Olbrzymie, obawiam się – odpowiedział Jack. – Olbrzymie.
Główne drzwi na korytarz otworzyły się i wjechało przez nie kolejne ciało przywiezione przez Sala D'Ambrosio, także technika medycznego. Całkowicie pochłonięty zewnętrznymi oględzinami Nodelmana, Jack nie podniósł nawet wzroku. Zaczął formułować diagnozę różnicową [1].
Pół godziny później sześć z ośmiu stołów zajmowały ciała czekające na autopsję. Jeden po drugim zjawiali się dyżurujący tego dnia lekarze patolodzy. Laurie była pierwsza. Podeszła do stołu Jacka.
– Masz już jakiś pomysł? – zapytała.
– Mnóstwo, ale nic ostatecznego – odparł. – Mogę cię jednak zapewnić, że to złośliwy przypadek. Wcześniej wystraszyłem Vinniego, że to może być Ebola. Sporo jest tutaj rozsianych wewnątrznaczyniowych skrzepów.
– Mój Boże! – zawołała Laurie. – Mówisz poważnie?
– Nie, nie do końca. Ale z tego, co dotychczas zbadałem, wynika, że to ciągle możliwe, choć nieprawdopodobne. Oczywiście nigdy nie widziałem nikogo, kto zmarł na Ebolę, więc nie mogę powiedzieć nic pewnego.
– Czy uważasz, że powinniśmy go odizolować? – zapytała podenerwowana Laurie.
– Na razie nie widzę powodów. Poza tym już zacząłem. Mogę obiecać, że będę ostrożny, będę uważał, żeby jego organy nie znajdowały się poza kontrolą. Powiem ci, co możemy zrobić. Ostrzec laboratorium, żeby uważali z próbkami, dopóki nie postawimy ostatecznej diagnozy.
– Może powinnam zapytać o zdanie Binghama – zastanowiła się Laurie.
– Ach, to by było wielce pomocne – Jack skwitował propozycję sarkastycznie. – To tak jakby ślepy poprowadził kulawego.
– Nie lekceważ go tak. Jest naszym szefem.
– Może sobie być nawet papieżem, nie dbam o to. Wiem, że powinienem się z tym uporać, im szybciej, tym lepiej. Jeżeli Bingham albo nawet Calvin włączą się, zajmie to cały ranek.
– W porządku – Laurie ustąpiła. – Może masz rację. Masz mnie jednak informować o każdej anomalii. Będę przy trzecim stole.
Laurie poszła do swoich zajęć. Jack tymczasem wziął od Vinniego skalpel i już zamierzał wykonać nacięcie, gdy spostrzegł, że Vinnie odsunął się nieco od stołu.
– Gdzie się wybierasz? Chcesz na to popatrzeć z Queens? -zapytał pomocnika. – Oczekuję od ciebie pomocy.
– Trochę się boję – przyznał Vinnie.
– No, chłopie. Masz na koncie więcej autopsji niż ja. Dawaj tu tę swoją włoską dupę. Mamy robotę do wykonania.
Jack pracował szybko, ale sprawnie. Ostrożnie wyjmował organy wewnętrzne i bardzo uważał, aby nie zranić siebie czy Vinniego ostrym narzędziem.
– Co masz? – zapytał Chet McGovern, zerkając Jackowi przez ramię.
Chet także był zatrudniony jako lekarz sądowy. Rozpoczął pracę w tym samym miesiącu co Jack. Ze wszystkich kolegów on był najbliżej Jacka, jako że pracowali w jednym pokoju i obaj byli nieżonaci. Tyle tylko, że Chet nigdy nie był żonaty i mając trzydzieści sześć lat, był młodszy od Jacka o pięć lat.
– Coś interesującego – odpowiedział Jack. – Tajemnicza choroba tygodnia. A poza tym byczy facet. Skurczybyk nie miał najmniejszej szansy.
– Wnioski? – zapytał Chet. Jego wyćwiczone oko natychmiast dostrzegło ślady gangreny i rozległe wylewy pod skórą.
– Mnóstwo. Ale pozwól, że pokażę ci, co jest wewnątrz. Z uwagą wysłucham twojej opinii.
– Jest tam coś, co powinnam zobaczyć? – dobiegło ich pytanie Laurie.
– Tak, pozwól tu – poprosił Jack. – Nie ma sensu przechodzić przez to dwa razy.
Laurie poleciła Salowi wypłukać jelita denata, którym się zajmowała, i podeszła do pierwszego stołu.
– Pierwszą rzeczą, na którą chciałbym zwrócić waszą uwagę, są naczynia limfatyczne. – Jack odsłonił skórę na szyi od brody aż po obojczyk.
– Nic dziwnego, że autopsje u nas trwają tak długo – dobiegł ich głos z krańca świata.
Wszystkie oczy spoczęły na doktorze Calvinie Washingtonie, zastępcy szefa. Onieśmielający wzrost dwóch metrów, sto piętnaście kilo wagi, Murzyn, który zrezygnował z możliwości gry w NFL, aby ukończyć medycynę.
– Co się tu, do diabła, wyprawia? – zaklął niby żartobliwym tonem. – Co wy, ludzie, myślicie, że to wakacje?
– Ot, mały totalizator – odpowiedziała Laurie. – Mamy tu przypadek nieznanej infekcji, wywołanej, jak się zdaje, całkiem agresywnym wirusem.
– Tak, słyszałem – powiedział Calvin. – Miałem telefon od dyrektora Manhattan General. Jest poważnie zainteresowany sprawą. Jakie orzeczenie?
– Trochę na nie za wcześnie – wyjaśnił Jack. – Ale mamy tu sporo patologicznych zmian.
Następnie Jack szybko streścił historię przypadku, powiedział, co ustalił po zewnętrznych oględzinach, zwracając szczególną uwagę na wyraźnie widoczne ślady choroby. Potem wrócił do przerwanych oględzin wewnętrznych, wskazując na rozwój choroby wzdłuż naczyń limfatycznych szyi.
– Niektóre z węzłów są obumarłe – zauważył Calvin.
– Zgadza się – przytaknął Jack. – Prawdę powiedziawszy, większość z nich jest obumarła. Choroba rozprzestrzeniała się gwałtownie naczyniami limfatycznymi, prawdopodobnie od gardła do rozgałęzienia oskrzeli.
– Więc droga kropelkowa – skonstatował Calvin.
– Taka była moja pierwsza diagnoza – przyznał Jack. – Spójrzcie na organy wewnętrzne. – Teraz zaprezentował płuca, rozchylając ponacinane płaty. – Jak możecie zobaczyć, mamy do czynienia z rozległym płatowym zapaleniem płuc. Sporo tu zagęszczenia tkanki płucnej, ale są również części obumarłe i wczesne nacieki. Gdyby pacjent żył dłużej, sądzę, że moglibyśmy zobaczyć objawy zapalenia ropnego.
Calvin gwizdnął cicho.
– No, no. Wszystko to zaszło pomimo podania dożylnie potężnej dawki antybiotyków.
– To szczególnie niepokojące – zgodził się Jack. Odłożył ostrożnie płuca do miski. Nie chciał, aby coś wypadło, rozprysnęło się i skaziło powietrze. Następnie wziął wątrobę i delikatnym ruchem odsłonił naciętą powierzchnię.
– Jakiś proces – oznajmił, wskazując palcem miejsca, w których zaczęły zachodzić zmiany. – Jednak nie tak gwałtowny jak w płucach. – Odłożył wątrobę i sięgnął po śledzionę. Wewnątrz występowały podobne zmiany patologiczne jak w poprzednio oglądanych organach. Upewnił się, że wszyscy dobrze się im przyjrzeli. – Na razie tyle – powiedział Jack i ostrożnie odłożył śledzionę do miski. – Będziemy musieli poczekać na wyniki badania mikroskopowego, ale już teraz myślę, że ostateczną odpowiedź otrzymamy z laboratorium.
– Jakie domysły na tym etapie? – zapytał Calvin.
Jack pozwolił sobie na krótki śmiech.
– Tak, na tym etapie muszą to być domysły. Nie znalazłem niczego typowego dla tej choroby. Lecz jej piorunujące działanie coś nam powinno podpowiedzieć.
– Jaka jest pańska diagnoza różnicowa? – naciskał Calvin. – No dalej, geniuszu, nie daj się prosić.
– Ummmmm – mruknął Jack. – Był pan uprzejmy postawić mnie w trudnym położeniu. Ale niech będzie, powiem wam, co mi przeszło przez głowę. Po pierwsze nie uważam, aby to mogły być bakterie z rodzaju pałeczek, jak podejrzewano w szpitalu. Choroba jest zbyt agresywna. Mogłoby to być coś nietypowego jak paciorkowiec grupy A lub nawet gronkowiec wytwarzający silne toksyny. Ale pozwolę sobie w to wątpić, tym bardziej że zgodnie z sugestią wynikającą z badania z użyciem barwnika Grama mamy do czynienia z pałeczkami. Konkludując, muszę stwierdzić, że to raczej coś jak tularemia czy dżuma.
– Ho, ho! – zawołał Calvin. – Odkrywa pan jakąś wielce tajemniczą chorobę w tym, co zwykło się nazywać infekcją szpitalną. Czy nie słyszał pan nigdy tego powiedzenia: kiedy słyszysz tętent kopyt, pomyśl o koniach, nie o zebrach?
– Powiedziałem jedynie, jakie myśli chodzą mi po głowie. To jedynie diagnoza różnicowa. Staram się po prostu zachowywać otwarty umysł.
– Dobrze – odpowiedział uspokajająco Calvin. – Czy to wszystko?
– Nie, to nie wszystko – stwierdził Jack. – Wziąłem również pod rozwagę i taką możliwość, że badania dały fałszywy wynik, a wtedy dopuszczam nie tylko paciorkowce i gronkowce, ale i meningokoki. Mogę również dorzucić gorączkę plamistą Gór Skalistych oraz hantawirus. Cholera, mogę nawet dorzucić wirusową gorączkę krwotoczną typu Ebola.
– No teraz właśnie zostały przekroczone granice stratosfery – Calvin skwitował domysły Jacka. – Wróćmy do rzeczywistości. Gdybym poprosił, aby zaryzykował pan i powiedział, która z wymienionych chorób pasuje najbardziej do tego, co wiemy o badanym przypadku, co by pan powiedział?
Jack cmoknął. Zirytował go ten egzamin, jakby był z powrotem w szkole, i ten Calvin, jak wielu z jego szkolnych profesorów, próbował ustawić go w jak najgorszym świetle.
– Dżuma – odpowiedział zaszokowanej widowni.
– Dżuma? – W pytaniu Calvina zdziwienie graniczyło z pogardą. – W marcu? W Nowym Jorku? U hospitalizowanego pacjenta? Musiałeś pan postradać rozum.
– Hola, chciał pan diagnozy, więc ją postawiłem. Nie zajmuję się rachunkiem prawdopodobieństwa, tylko patologią.
– I nie zastanowiły pana inne aspekty sytuacji? – zapytał Calvin protekcjonalnym tonem i zaśmiał się. Zwrócił się teraz bardziej do pozostałych niż do Jacka. – Czego oni tam uczą w tych chicagowskich szkółkach?
– Według mnie za dużo mamy niewiadomych, aby przywiązywać wielką wagę do nie potwierdzonych informacji – odezwał się Jack. – Nie odwiedziłem jeszcze miejsca zgonu, nic nie wiem o ewentualnych zwierzętach denata, jego podróżach czy kontaktach z obcokrajowcami. Mnóstwo ludzi przyjeżdża codziennie do miasta i je opuszcza. Tak samo dzieje się w szpitalu. A w końcu dookoła nas żyje dość szczurów, żeby podtrzymać diagnozę.
Przez chwilę w sali autopsyjnej zaległa martwa cisza. Ani Laurie, ani Chet nie wiedzieli, co powiedzieć. Ton Jacka wprawił ich w zakłopotanie, tym bardziej że znali wybuchowy temperament Calvina.
– Zręczna odpowiedź – odezwał się wreszcie Calvin. – Jest pan całkiem dobry w dwuznacznikach. Muszę to przyznać. Kto wie, może to część szkolenia na Środkowym Wschodzie.
Laurie i Chet uśmiechnęli się nerwowo.
– No dobra, panie mądry. Ile jest pan gotów postawić na tę swoją dżumę? – ciągnął Calvin.
– Nie miałem pojęcia, że obstawianie diagnoz to tutejszy zwyczaj.
– Nie, na co dzień nie uprawiamy tu hazardu, ale jeśli ktoś stawia w diagnozie na dżumę, można się zabawić. Dziesięć dolców. Co pan na to?
– Na tyle mogę sobie pozwolić.
– Świetnie – uznał Calvin. – To mamy to z głowy. Gdzie jest Paul Plodgett i ten postrzelony z World Trade Center?
– Szósty stół – poinformowała szefa Laurie.
Calvin zakołysał się ciężko i odszedł do wskazanego stołu. Przez moment wszyscy patrzyli za nim. Ciszę przerwała Laurie.
– Dlaczego próbowałeś go prowokować? Nie rozumiem. Sam sobie utrudniasz życie.
– Nic na to nie poradzę. Ale przecież to on mnie prowokował!
– Tak, ale on jest zastępcą szefa i to jego święte prawo -wtrącił Chet. – A poza tym to ty nakręciłeś całą tę historię z dżumą. Bez wątpienia nie znalazłaby się na pierwszym miejscu mojej listy.
– Jesteś pewny? – zapytał Jack. – Spójrz na jego czarne palce u dłoni i stóp. Przypomnij sobie, że w czternastym wieku nazywano to czarną śmiercią.
– Wiele chorób wywołuje podobne stany zakrzepowe – stwierdził Chet.
– Prawda – przyznał Jack. – Dlatego omal nie powiedziałem tularemia.
– Więc dlaczego nie powiedziałeś? – zdziwiona zapytała Laurie. Według niej tularemia była równie nieprawdopodobna.
– Pomyślałem, że dżuma brzmi lepiej. Bardziej dramatycznie.
– Nigdy nie wiem, kiedy jesteś poważny – przyznała zbita z tropu Laurie.
– A to dopiero, ja czuję dokładnie to samo.
Zdezorientowana Laurie pokręciła tylko głową. Czasami trudno było poważnie rozmawiać z Jackiem.
– Nieważne – odezwała się. – Skończyłeś z Nodelmanem? Jeżeli tak, mam dla ciebie inną sprawę.
– Jeszcze nie zbadałem mózgu – stwierdził Jack.
– Więc zbadaj – powiedziała i odeszła do trzeciego stołu, by dokończyć swoją pracę.