Poniedziałek, godzina 7.30, 25 marca 1996 roku
Jack był zły na siebie. Miał w sobotę czas na kupienie nowego roweru, ale nie zrobił tego. W konsekwencji musiał znowu jechać do pracy metrem, chociaż myślał i o joggingu. Kłopot z joggingiem polegał na tym, że po przybyciu do biura musiałby się przebrać w świeże ubranie. Aby w przyszłości nie martwić się tym, zabrał ze sobą w torbie rzeczy na zmianę.
Szedł od strony Pierwszej Avenue i do budynku wszedł od frontu. Przeszedł przez oszklone drzwi i ze zdziwieniem stwierdził, że w hallu czeka wiele rodzin. Nie zdarzało się dotychczas, aby o tak wczesnej porze przebywało tu równie wiele osób. Coś się musiało wydarzyć, wywnioskował.
Wszedł do zastrzeżonej części budynku. Przy biurku zajmowanym przez ostatni tydzień przez Laurie siedział George Fontworth.
Żałował, że minęła zmiana Laurie i przyszła kolej na George'a. Był niskim, nieco zbyt tęgim mężczyzną, o którym Jack nie miał dobrego zdania. W pracy był powierzchowny i często zdarzało mu się przeoczyć coś ważnego.
Ignorując George'a, Jack podszedł do Vinniego i odsuwając gazetę, spojrzał na swego współpracownika.
– Dlaczego w hallu jest tyle ludzi? – zapytał Vinniego.
– Ponieważ w Manhattan General mamy małą katastrofę – odpowiedział za Vinniego George. Vinnie zaś potraktował Jacka lekceważąco i wrócił do gazety.
– Jaką katastrofę? – zapytał Jack.
George stuknął palcem w stos teczek.
– Cała seria zgonów z powodu meningokoków – odpowiedział. – Grozi wybuchem epidemii. Mamy już osiem przypadków.
Jack szybko podszedł do biurka i chwycił pierwszą lepszą teczkę. Otworzył ją i przerzucając kartki, zatrzymał się na raporcie dochodzeniowym. Szybko go przeglądając, dowiedział się, że pacjent nazywał się Robert Caruso i że był pielęgniarzem na oddziale ortopedycznym.
Rzucił teczkę z powrotem na biurko i dosłownie wybiegł do skrzydła, gdzie mieściły się pokoje asystentów. Ulżyło mu, gdy ujrzał Janice jak zwykle pracującą po godzinach.
Wyglądała strasznie. Cienie pod oczyma były tak ciemne, że można by pomyśleć, że ktoś ją pobił. Odłożyła ołówek i odchyliła się do tyłu. Pokręciła głową.
– Muszę sobie znaleźć inną pracę – stwierdziła. – Pierwszy przypadek przywieziono około osiemnastej trzydzieści. Najwidoczniej pacjent zmarł o osiemnastej.
– Ten z ortopedii? – zapytał Jack.
– Skąd wiesz?
– Po prostu zobaczyłem teczkę pielęgniarza z ortopedycznego.
– Ach tak, to Caruso – potwierdziła, ziewając. Przeprosiła i ciągnęła dalej: – W każdym razie zaczęłam dzwonić tuż po jedenastej. No i od tej pory non stop. Całą noc jeździłam w tę i z powrotem. Wróciłam tu dopiero dwadzieścia minut temu. To straszne. Jedną ze zmarłych jest dziewięcioletnia dziewczynka. Co za tragedia.
– Łączyło ją coś z wcześniej zmarłymi?
– Była bratanicą pierwszej ofiary.
– Odwiedzała wujka?
– Wczoraj około południa. Chyba nie myślisz, że to mogło spowodować śmierć, prawda? Przecież widziała się z nim ledwie dwanaście godzin przed zgonem.
– W pewnych okolicznościach meningococcus posiada przerażające zdolności i zabija niewiarygodnie szybko. Potrafi spowodować śmierć w ciągu kilku godzin.
– W szpitalu panuje panika.
– Nie dziwię się. Jak się nazywa pierwsza ofiara?
– Carlo Pacini. Ale to wszystko, co o nim wiem. Przywieźli go jeszcze przed moją zmianą. Zajmował się nim Steve Mariott.
– Mogę cię prosić o przysługę?
– To zależy jaką. Jestem piekielnie zmęczona.
– Przekaż jedynie Bartowi, że chciałbym, abyście wy, asystenci medyczni, otrzymali kompletną dokumentację pierwszych spraw z każdej serii chorób. Ułóżmy to tak: Nodelman – dżuma, Hard – tularemia, Lagenthorpe – gorączka Gór Skalistych i Pacini – meningococcus. Sądzisz, że mogą być problemy?
– Absolutnie – uznała Janice. – To wszystko są poważne przypadki.
Jack wstał i klepnął Janice w plecy.
– Może w drodze do domu wstąpiłabyś do kliniki – zaproponował. – Troszkę chemioprofilaktyki nie byłoby chyba głupim pomysłem.
Janice otworzyła szeroko oczy.
– Sądzisz, że to konieczne?
– Lepiej dmuchać na zimne. W każdym razie przedyskutuj to z jakimś specjalistą od chorób zakaźnych. Lepiej się na tym znają niż ja. Jest też szczepionka czterowalentna, ale działa dopiero po kilku dniach.
Jack pośpieszył z powrotem do biura George'a i poprosił o teczkę Carlo Paciniego.
– Nie mam jej – oznajmił George. – Laurie zajrzała tu przed tobą i gdy usłyszała, co się dzieje, poprosiła o pierwszy przypadek i wzięła teczkę.
– Gdzie ona teraz jest?
– Na górze, u siebie – zza gazety doleciała odpowiedź Vinniego.
Jack popędził do biura Laurie. Inaczej niż Jack, Laurie przed każdą autopsją najpierw dokładnie zapoznawała się z dokumentacją.
– Dość przerażające, powiedziałabym – zauważyła, gdy tylko Jack wszedł do pokoju.
– Okropne – zgodził się. Przyciągnął sobie krzesło należące do koleżanki Laurie, postawił po drugiej stronie biurka i usiadł. – Stało się to, czego się tak obawiałem. Może wybuchnąć prawdziwa epidemia. Czego się dowiedziałaś o tym przypadku?
– Niewiele – stwierdziła szczerze. – Został przyjęty w sobotę wieczorem ze złamanym biodrem. Właściwie miał problemy z kruchymi kośćmi. W ciągu ostatnich pięciu lat cierpiał z powodu całej serii różnych złamań.
– Pasuje jak ulał – stwierdził Jack.
– Do czego?
– Wszystkie pierwsze przypadki z ostatnich dni to pacjenci cierpiący na jakieś choroby przewlekłe – wyjaśnił Jack.
– Wiele hospitalizowanych osób cierpi na przewlekłe choroby – zauważyła Laurie. – Prawdę powiedziawszy, większość z nich. Czy to musi mieć coś wspólnego ze sprawą?
– Powiem ci, co chodzi po głowie tego paranoika – wtrącił Chet. Stanął w drzwiach pokoju Laurie, gdy Jack wyjaśniał, co do czego pasuje. Wszedł do pokoju i przysiadł na drugim biurku. – Widzi w tym jakiś spisek i obwinia o wszystko AmeriCare.
– Czy to prawda? – zapytała Laurie.
– Myślę, że mniejsza o to, czy ja widzę w tym spisek, lecz ważniejsze jest, czy wszyscy nie stanęliśmy w jego obliczu.
– Co rozumiesz przez "spisek"?
– Pozwala sobie sądzić, że te niezwykłe choroby rozprzestrzeniają się w wyniku czyjejś celowej działalności – odpowiedział za Jacka Chet. Streścił następnie teorię kolegi, według której winny nieszczęść był albo ktoś z AmeriCare chroniący w ten sposób swój byt, albo jakiś szaleniec z inklinacjami terrorysty.
Laurie pytająco spojrzała na Jacka. Wzruszył ramionami.
– Jest wiele pytań bez odpowiedzi – stwierdził.
– Rzeczywiście grozi nam epidemia – przyznała Laurie. – Ale naprawdę! To jest nieco naciągnięte. Mam nadzieję, że nie wspominałeś o tej teorii szefom General.
– Owszem, wspominałem – potwierdził Jack. – Nawet przepytałem kierownika ich laboratorium, jakby był w to wmieszany. Jest raczej niezadowolony ze środków, jakie przeznaczyli na laboratorium. Natychmiast powiadomił o moich sugestiach szefa sekcji chorób zakaźnych. Myślę, że tą drogą dowiedziała się administracja szpitala.
Laurie zaśmiała się krótko i cynicznie.
– No, bracie. Nic dziwnego, że stałeś się tam persona non grata.
– Ale musisz sama przyznać, że w General pojawiło się zagadkowo wiele szpitalnych infekcji.
– Nie jestem tego taka pewna. Zarówno chora na tularemię, jak i pacjent z gorączką Gór Skalistych zmarli w czasie krótszym niż czterdzieści osiem godzin po przyjęciu do szpitala. Z definicji nie wynika więc, że były to infekcje szpitalne.
– Z technicznego punktu widzenia zgadza się – powiedział Jack – Ale…
– Poza tym wszystkie przypadki zdarzyły się w Nowym Jorku – ciągnęła Laurie. – Trochę ostatnio poczytałam. W osiemdziesiątym siódmym mieliśmy całkiem poważną serię zachorowań na gorączkę Gór Skalistych.
– Dziękuję, Laurie – powiedział Chet. – Starałem się powiedzieć mu to samo. Nawet Calvin mu to mówił.
– A co z serią zachorowań w dziale zaopatrzenia? – Jack zwrócił się z pytaniem do Laurie. – I co powiesz o gwałtowności, z jaką rozwija się u chorych gorączka Gór Skalistych? Sama się nad tym w sobotę zastanawiałaś.
– Oczywiście, że się zastanawiałam. Przecież to są pytania, które muszą się pojawić zawsze w sytuacji zagrożenia epidemią.
Jack westchnął.
– Przykro mi, ale moim zdaniem dzieje się coś szczególnie niezwykłego. Obawiam się, że możemy niespodziewanie stanąć w obliczu prawdziwej epidemii. Wybuch chorób wywołanych meningokokami może właśnie czymś takim być. Jeżeli skończy się jak w poprzednich przypadkach, rzecz jasna ulży mi jak każdemu człowiekowi. Ale równocześnie dojdą nowe podejrzenia. Schemat, według którego najpierw pojawiają się liczne przypadki niezwykle agresywnej choroby, a następnie znikają bez śladu, jest naprawdę zastanawiający.
– Ale przecież mamy sezon na meningokoki – przypomniała Laurie. – Nie ma więc w tych zachorowaniach niczego szczególnie niezwykłego.
– Laurie ma rację – włączył się Chet. – Jednak nie bacząc na to, moja troska wynika z tego, że wpędzasz się w prawdziwe kłopoty. Jesteś jak pies z kością. Uspokój się! Nie chcę patrzeć, jak cię wylewają z roboty. Musisz mi przynajmniej obiecać, że nie pójdziesz znowu do General.
– Nie mogę tego przyrzec – stwierdził Jack. – Nie wobec wybuchu nowej choroby. Tym razem nie jest to kwestia robactwa. Teraz chodzi o skażone powietrze, więc to zupełnie zmienia postać rzeczy.
– Chwileczkę – Laurie próbowała go powstrzymać. – A co z ostrzeżeniem, które dostałeś od tych zbirów?
– A to co znowu? Jakich zbirów? – zapytał zaskoczony Chet.
– Kilku członków pewnego czarującego gangu złożyło niedawno Jackowi przyjacielską wizytę – oświadczyła Laurie. – Wyniknęło z niej, że przynajmniej jeden z nowojorskich gangów trudni się wymuszeniami.
– Wyjaśni mi ktoś, o czym mówicie? – odezwał się zdezorientowany Chet.
Laurie opowiedziała mu wszystko, co wiedziała o pobiciu Jacka.
– I ty ciągle myślisz o wchodzeniu do tego szpitala? -zapytał Chet, kiedy usłyszał całą historię.
– Będę ostrożny – obiecał Jack. – Poza tym jeszcze nie zdecydowałem, czy pójdę.
Chet znacząco spojrzał w sufit.
– Wydaje mi się, że wolałbym cię jako podmiejskiego okulistę.
– Dlaczego okulistę? – zapytała tym razem zdziwiona Laurie.
– No dobra, kochani – przerwał rozmowę Jack. Wstał od biurka. – Dość znaczy dość. Mamy sporo pracy do wykonania.
Żadne z nich nie opuściło sali autopsyjnej aż do trzynastej. Chociaż George kwestionował potrzebę przebadania wszystkich przypadków wywołanych meningokokami, cała trójka zgodnie uparła się, i w końcu ustąpił. Badając niektórych samodzielnie, innych wspólnymi siłami, wykonali sekcję pierwszego zmarłego, pielęgniarza z oddziału ortopedycznego, dwóch pielęgniarek, jednego sanitariusza, dwóch osób odwiedzających chorych, w tym dziewięcioletniej dziewczynki, i niezwykle ważnej według Jacka osoby – kobiety z działu zaopatrzenia.
Po tym maratonie przebrali się w cywilne ubrania i spotkali w stołówce na lunchu.
Zadowoleni, że udało im się uniknąć skaleczenia, a także przytłoczeni trochę wynikami badań, początkowo nic nie mówili. Zabrali tylko z automatu wybrane potrawy i usiedli przy jednym stoliku.
– W przeszłości nie miałam do czynienia z wieloma przypadkami meningokoków – przyznała Laurie. – Jednak dzisiejsze bez wątpienia zrobiły na mnie większe wrażenie niż tamte z przeszłości.
– Nie widziałem bardziej dramatycznie wyglądającego przypadku syndromu Waterhouse'a-Friderichsena – wtrącił Chet. – Żadne z nich nie miało najmniejszej szansy. Bakterie przeszły przez nich jak mongolskie hordy. Ilość wewnętrznych wylewów jest niewyobrażalnie wielka. Mówię wam, przestraszyło mnie to na śmierć.
– Po raz pierwszy nie narzekałem, że mam na sobie kombinezon – przytaknął Jack. – Nie byłem w stanie poradzić sobie z nieskończoną liczbą śladów gangreny. Było ich znacznie więcej niż przy dżumie.
– Zaskoczyło mnie niezbyt rozległe zapalenie opon mózgowych – powiedziała Laurie. – Nawet dziecko zostało słabo zaatakowane, a pomyślałabym, że ono właśnie powinno mieć rozległe zapalenie.
– Mnie natomiast zastanawia poważne zapalenie płuc -dodał Jack. – Oczywiście mowa była o infekcji z powietrza, lecz zazwyczaj choroba atakuje górne drogi oddechowe, nie same płuca.
– Skoro dostało się do krwi, natychmiast łatwo mogło się dostać i do płuc – stwierdził Chet. – Jasne, że u wszystkich zmarłych choroba rozprzestrzeniała się gwałtownie przez układ krwionośny.
– Słyszeliście może, czy pojawiły się jakieś nowe przypadki? – zapytał Jack.
Laurie i Chet spojrzeli na siebie, a potem pokręcili przecząco głowami.
Jack odsunął krzesło, wstał i podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. Zadzwonił na dół i zadał to samo pytanie dyżurującemu portierowi. Odpowiedź była negatywna. Wrócił do stolika i zajął swoje miejsce.
– Tak, tak – odezwał się z zastanowieniem. – Czy to nie dziwne, że nie ma kolejnych przypadków?
– Powiedziałabym, że to dobre wieści – odpowiedziała Laurie.
– Ja również – dodał Chet.
– Czy któreś z was zna jakiegoś internistę w General? – zapytał Jack.
– Znam – przytaknęła Laurie. – Jedna z moich koleżanek ze studiów tam pracuje.
– To może zadzwonimy do niej i dowiemy się, ilu chorych mają w tej chwili pod opieką – zaproponował Jack.
Laurie wzruszyła ramionami i bez protestów poszła w stronę telefonu, przez który wcześniej rozmawiał Jack.
– Nie podoba mi się wyraz twoich oczu – stwierdził Chet.
– Nic na to nie poradzę. Podobnie jak przy poprzednich wybuchach, zaczynają się pojawiać trochę kłopotliwe fakty. Przed chwilą badaliśmy zwłoki najbardziej zainfekowane meningokokami, jakie widzieliśmy w życiu, i nagle bumm! Żadnych więcej przypadków, kurek został zakręcony. O tym właśnie wcześniej mówiłem.
– Czy nie taka jest charakterystyka choroby? – zauważył Chet, – Wznoszenie się i opadanie.
– Nie przy takim tempie rozwoju choroby – stwierdził stanowczo Jack. Zamilkł na chwilę. – Zaczekaj – odezwał się po chwili. – Właśnie o czymś pomyślałem. Wiemy, kto przy tej serii umarł jako pierwszy, ale nie wiemy, kto był ostatni.
– Nie wiem, ale mamy wszystkie teczki.
Wróciła Laurie.
– Obecnie nie mają żadnych chorych – oznajmiła. – Lecz w szpitalu nie uważają, że najgorsze mają za sobą. Zaczęli masową akcję szczepień i chemioprofilaktykę. Panuje u nich olbrzymie zamieszanie.
Obaj, Jack i Chet, lekko chrząknęli, słysząc wieści z Manhattan General. Zajęci byli przeglądaniem ośmiu teczek i sporządzaniem krótkich notatek na serwetkach.
– Chłopcy, co wy robicie? – zapytała Laurie, widząc kolegów pochłoniętych pracą.
– Staramy się dojść do tego, kto był ostatnią ofiarą – wyjaśnił Jack.
– Na Boga, po co?
– Nie jestem pewien – przyznał Jack.
– Mam – odezwał się Chet. – Imogene Philbertson.
– Naprawdę? Pokaż – poprosił Jack.
Chet odwrócił świadectwo zgonu na stronę, gdzie była wypisana godzina śmierci.
– Nie do wiary – skomentował informację Jack.
– Co znowu? – zapytała Laurie.
– Była jedyną z ofiar, która pracowała w zaopatrzeniu – wyjaśnił.
– I to ma dla ciebie takie znaczenie?
Jack zastanowił się dłuższą chwilę, w końcu pokręcił głową.
– Nie wiem. Muszę przyjrzeć się pozostałym seriom. Jak wiecie, w przypadku pojawienia się każdej z chorób umierał ktoś z zaopatrzenia. Muszę sprawdzić, czy to jest ślad, który przeoczyłem.
– Nie bardzo zdziwiliście się moją informacją na temat braku kolejnych zachorowań.
– Ja owszem – odparł Chet. – A Jack, cóż, widzi w tym tylko potwierdzenie swojej teorii.
– Obawiam się, że przyprawi to również o frustrację naszego hipotetycznego terrorystę – wtrącił Jack. – I zapewne nauczy go czegoś dla nas bardzo niefortunnego.
Laurie i Chet ze zniecierpliwieniem wywrócili oczami, wydając przy tym donośne westchnienia.
– No dajcie już spokój – skarcił ich Jack. – Wysłuchajcie mnie. Tak dla świętego spokoju rozważmy wszelkie za i przeciw. Załóżmy, że mam rację co do istnienia szaleńca, który chce wywołać epidemię. Najpierw sięga po najgroźniejsze, najbardziej egzotyczne choroby, jakie potrafi wymyślić, ale nie wie, że nie rozchodzą się one przez prosty kontakt chorego ze zdrowym. Rozprzestrzeniane są przez owady, które z kolei potrzebują jakiegoś jednego ośrodka zakażania. Po kilku próbach zorientował się, w czym rzecz, i sięgnął po chorobę, która roznosi się drogą kropelkową. Jednak wybrał meningokoki. A problem z nimi jest taki, że również nie rozchodzą się przez zwykły kontakt z zarażonym. Uodporniony na bakterie nosiciel roznosi zarazki tu i tam. Więc teraz nasz szaleniec jest już na pewno wściekły, ale i wie, czego mu potrzeba. Poszuka choroby, która jest roznoszona głównie przez zwykły kontakt człowieka z człowiekiem.
– A ty co byś wybrał w tej hipotetycznej sytuacji? – zapytał lekceważącym tonem Chet.
– Pomyślmy. – Jack znowu zamilkł na dłuższą chwilę. – Użyłbym odpornych na leki szczepów bakterii błonicy lub krupu. Ponowne pojawienie się tych staromodnych chorób narobiłoby sporego zamieszania. Albo wiecie co jeszcze mogłoby się znakomicie sprawdzić? Grypa! Jakaś zmutowana odmiana wirusa grypy.
– Cóż za wyobraźnia – skomentował Chet.
Laurie wstała.
– Muszę wracać do pracy. Ta rozmowa jest dla mnie zbyt hipotetyczna.
Chet zrobił to samo.
– Hej, nikt nie zamierza się wypowiedzieć?!
– Przecież wiesz, co sądzimy – powiedział Chet. – To taka intelektualna masturbacja. Wygląda, że im więcej o tym myślisz i mówisz, tym bardziej w to wierzysz. No wiesz, gdyby chodziło o jedną chorobę, to jeszcze, ale o cztery? Skąd on wziąłby te wszystkie zarazki? To nie jest towar, który mogą ci dostarczyć na zamówienie z pobliskich delikatesów. Zobaczymy się na górze.
Jack patrzył, jak Chet i Laurie odnieśli swoje tacki i wyszli ze stołówki. Siedział sam przy stoliku i zastanawiał się nad tym, co powiedział Chet. A Chet wskazał na ważną sprawę, która dotychczas nie zwróciła jego uwagi. Skąd ktoś mógł wziąć zmutowane bakterie wywołujące ostre stany chorobowe? Zupełnie nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
Wstał, wyrzucił tackę i opakowanie po kanapce i podążył za kolegami na czwarte piętro. Gdy wszedł do pokoju, Chet pochłonięty już był pracą i nawet nie podniósł głowy.
Jack usiadł przy biurku, zebrał wszystkie swoje teczki oraz notatki i sprawdził godziny zgonu kobiet z zaopatrzenia. Zaopatrzenie straciło do tej pory cztery pracownice. Pomyślał, że wobec tak gwałtownego ubytku pracowników, szef działu zaopatrzenia musi zatrudnić szybko następców.
Później sprawdził czas śmierci pozostałych zmarłych. Żeby ustalić wszystkie dane osób, których nie badał, zadzwonił do Barta Arnolda, szefa asystentów medycznych.
Kiedy już zgromadził wszystkie informacje, natychmiast stało się oczywiste, że przy każdej serii ostatnią ofiarą stawała się kolejna kobieta z działu zaopatrzenia. To z kolei sugerowało, choć nie udowadniało w sposób ostateczny, że za każdym razem pracownice zaopatrzenia zostały zainfekowane jako ostatnie. Sam siebie zapytał, co to oznacza, ale nie potrafił tego wyjaśnić. Niemniej fakt ten był niezwykle dziwny.
– Muszę jechać do General – oświadczył nagle i wstał.
Chet nawet nie podniósł wzroku.
– Rób, jak uważasz – powiedział tylko z rezygnacją w głosie. – Moje zdanie i tak się nie liczy.
Jack włożył kurtkę.
– Nie bierz tego do siebie – odpowiedział. – Doceniam twoją troskę, ale muszę tam iść. Muszę odkryć to dziwne powiązanie z zaopatrzeniem. Możliwe, że chodzi o zbieg okoliczności, uważam jednak, że to mało prawdopodobne.
– Co z Binghamem i tym gangiem, o którym wspomniała Laurie? – zapytał Chet. – Narażasz się na wielkie ryzyko.
– Takie jest życie – oświadczył sentencjonalnie Jack. Klepnął Cheta w ramię i już zamierzał wyjść, gdy zadzwonił telefon na jego biurku. Zawahał się, czy tracić czas na rozmowę. Zapewne dzwonił ktoś z laboratorium.
– Mam odebrać? – zapytał Chet, widząc wahanie kolegi.
– Nie, skoro tu jestem, mogę sam się tym zająć – odparł i cofnął się do biurka. Podniósł słuchawkę.
– Dzięki Bogu, jesteś tam! – usłyszał głos Teresy. Powiedziała to z wyraźną ulgą. – Bałam się, że cię nie zastanę, a przynajmniej nie na czas.
– A co się takiego wydarzyło? – zapytał. Czuł, że serce jak zaczęło mu bić szybciej. Z tonu głosu wyczuwał, że jest zdenerwowana.
– Katastrofa – odpowiedziała. – Muszę cię natychmiast widzieć. Czy mogę wpaść do ciebie do biura?
– Co się stało?
– Nie mogę teraz mówić. Po tym, co się stało, nie mogę ryzykować. Po prostu muszę się z tobą zobaczyć.
– Sami jesteśmy w dość krytycznej sytuacji – oznajmił Jack. – Właśnie wychodziłem z biura.
– To bardzo ważne. Proszę! – Nalegała. Jack zmiękł, szczególnie gdy przypomniał sobie troskliwość, z jaką Teresa potraktowała go w piątkowy wieczór.
– Dobrze. Skoro miałem wyjść, to wyjdę i spotkam się z tobą. Gdzie się umówimy?
– Jedziesz na północ czy południe miasta?
– Na północ.
– To w takim razie spotkajmy się w tej samej kawiarni, w której byliśmy w niedzielę.
– Zaraz tam będę – obiecał Jack.
– Cudownie! Będę czekać – oświadczyła i odłożyła słuchawkę.
Jack także odłożył słuchawkę i zaskoczony spojrzał na Cheta.
– Słyszałeś cokolwiek?
– Trudno było nie słyszeć. Jak sądzisz, co się stało?
– Nie mam zielonego pojęcia – odparł Jack.
Zgodnie z obietnicą od razu poszedł na umówione spotkanie. Po wyjściu z budynku medycyny sądowej złapał taksówkę. Pomimo popołudniowego ruchu stosunkowo szybko dostał się na miejsce.
Kawiarenka była zatłoczona. Dostrzegł Teresę siedzącą tyłem do sali. Usiadł obok. Nie wykonała najmniejszego ruchu, żeby wstać. Ubrana była jak zwykle w elegancką sukienkę. Szczęki miała zaciśnięte. Wyglądała na zagniewaną.
Pochyliła się w jego stronę.
– Nie uwierzysz – stwierdziła tajemniczym szeptem.
– Czyżby zarząd firmy odrzucił projekt kampanii? – zapytał Jack. Wyłącznie takie nieszczęście przyszło mu do głowy.
Teresa machnęła od niechcenia ręką.
– Zrezygnowałam z prezentacji.
– Dlaczego?
– Ponieważ miałam przeczucie i umówiłam się na wczesne śniadanie z kobietą, która ma dobre stosunki z National Health. Jest wiceprezesem od spraw marketingu. Miałam okazję studiować z nią w Smith College. Chciałam przez nią trafić z kampanią do naszych grubych ryb. Szłam na pewniaka. A ona tymczasem oznajmiła mi, że bez względu na wszystko kampania padnie.
– Ale dlaczego? – zapytał zaciekawiony Jack. Chociaż bardzo nie lubił reklam związanych z medycyną, to musiał przyznać, że pomysł Teresy był najlepszym w tej branży, z jakim się spotkał.
– Ponieważ National Health panicznie się boi wzmianki o infekcjach szpitalnych. – Znowu się pochyliła i szepnęła: – Podobno niedawno mieli jakieś swoje problemy.
– Jakie problemy?
– Nic podobnego do Manhattan General. Ale nie mniej poważne, zakończone również kilkoma zgonami. Jednak najbardziej rozzłościła mnie informacja, że ludzie z finansowego, a dokładniej Helen Robinson i jej szef Robert Baker, o wszystkim wiedzieli, a nie powiedzieli mi ani słowa.
– To sprzeczne z interesem firmy – zauważył Jack. – Myślałem, że wy, ludzie interesu, współpracujecie ze sobą dla wspólnego celu.
– Sprzeczne! – nieomal krzyknęła Teresa, zwracając na siebie uwagę bliżej siedzących gości. Zamknęła na chwilę oczy, aby się uspokoić.
– "Sprzeczne z interesem firmy" nie jest zwrotem, którego bym użyła – powiedziała, starając się trzymać emocje na wodzy. – Słowa, które byłyby właściwe, wywołałyby jednak ciemny rumieniec. Widzisz, to nie przeoczenie. Zostało to zrobione celowo. Chcieli, abym źle wypadła w czasie prezentacji.
– Przykro mi to słyszeć. Rozumiem, że mogło cię to zdenerwować.
– To jasne. Jeżeli w ciągu najbliższych kilku dni nie wymyślę czegoś nowego, moje marzenia o awansie zostaną pogrzebane raz na zawsze.
– Kilka dni? – zapytał Jack. – Z tego, co mi pokazałaś, wynikało, że wyprodukowanie czegoś podobnego jest niemal niemożliwe w kilka dni.
– No właśnie – potwierdziła Teresa. – Dlatego musiałam się z tobą zobaczyć. Potrzebuję nowego punktu zaczepienia. Ty wpadłeś na pomysł z infekcją, a przynajmniej byłeś dla mnie inspiracją. Nie mógłbyś wymyślić czegoś innego? Wokół czego zdołałabym opleść nową kampanię reklamową. Jestem naprawdę zdesperowana!
Jack zamknął oczy i zastanowił się. Nie opuszczało go uczucie, iż życie kpi sobie z niego. Sytuacja stawała się ironiczna – im bardziej gardził reklamą w medycynie, tym bardziej musiał wysilać umysł, by znaleźć pomysł na następną. Mimo wszystko chciał pomóc Teresie, przecież była mu tak życzliwa.
– Powodem, dla którego uważam reklamy medyczne za wyrzucanie pieniędzy, jest to, że koniec końców bazują na poważnych uproszczeniach. Problem w tym, że bez wskazania na jakość usług jako rezultat pracy wielkie spółki medyczne, jak AmeriCare czy National Health, czy jeszcze inne, nie różnią się od siebie.
– Nie dbam o to. Daj mi tylko punkt zaczepienia.
– Cóż, jedyne, co mi w tej chwili przychodzi do głowy, to czekanie.
– Co to znaczy "czekanie"?
– No wiesz, nikt nie lubi czekać na lekarza, a jednak każdy czeka. To jedna z tych dokuczliwych i powszechnie występujących przykrości.
– Masz rację! – zawołała podekscytowana Teresa. – Znakomite! Już widzę slogan reklamowy: "W National Health nie czekasz", albo lepiej: "Nie musisz na nas czekać, to my czekamy na ciebie!" Boże! To wspaniałe! Jesteś geniuszem. Chcesz zmienić pracę?
Jack zaśmiał się pod nosem.
– To by dopiero była przygoda. Ale na razie mam dość kłopotów z tą, którą wykonuję. Nowe nie są mi potrzebne.
– Jakieś poważne sprawy? Co miałeś na myśli, mówiąc, że jesteście w krytycznej sytuacji?
– W Manhattan General mają nowe zmartwienie. Tym razem pojawiła się choroba wywołana przez meningokoki. Mogą być wyjątkowo śmiercionośne i właśnie z takimi mamy tu do czynienia.
– Ilu chorych?
– Ośmioro. W tym dziecko.
– Okropne. – Teresę zatrwożyły wieści ze szpitala. – Uważasz, że to się może rozprzestrzenić?
– Początkowo się tego bałem – powiedział. – Myślałem, że będziemy mieli prawdziwą epidemię. Ale choroba nagle ustała. Jak dotąd, poza pierwszymi ofiarami nie ma dalszych przypadków.
– Mam nadzieję, że to nie będzie trzymane w tajemnicy, tak jak, cokolwiek to było, w przypadku National Health.
– Nie musisz się obawiać. To nie jest żadna tajemnica. Słyszałem, że szpital powoli opanowuje panika. Ale zapoznam się ze sprawą osobiście. Właśnie tam jadę.
– O nie, nie pojedziesz! – zarządziła Teresa. – Czyżby z twojej pamięci uleciał już piątkowy wieczór?
– Jakbym słyszał kolegów w pracy – skomentował jej reakcję. – Doceniam twoją troskę, lecz nie mogę pozostać na uboczu. Mam przeczucie, że ktoś celowo wywołuje kolejne śmiertelne infekcje, a sumienie nie pozwala mi tego przeczucia ignorować.
– A co z tymi, którzy cię napadli?
– Będę musiał być bardziej ostrożny.
Teresa prychnęła lekceważąco.
– Być ostrożnym to za mało, biorąc pod uwagę twój własny opis chuliganów, z którymi się spotkałeś.
– Muszę zaryzykować i improwizować. Jadę do Manhattan General i nie obchodzi mnie, kto co powie – zdecydował twardo Jack.
– Nie potrafię zrozumieć, co cię tak pociąga w sprawie owych zachorowań. Czytałam, że generalnie rzecz biorąc, notuje się wzrost zachorowań na takie choroby.
– To prawda, ale nie dotyczy to celowo rozsiewanych śmiertelnych bakterii. Dzieje się tak z powodu niewłaściwego stosowania antybiotyków, z powodu urbanizacji i inwazji bakteriologicznej z dziewiczych obszarów.
– Chwileczkę – przerwała Teresa. – Ja martwię się o ciebie, o to, że wpędzasz się w kłopoty albo jeszcze gorzej, a ty serwujesz mi wykład?
Jack wzruszył ramionami.
– Jadę do szpitala – powiedział.
– Świetnie, jedź! – Wstała od stolika. – Jesteś więc tym śmiesznym bohaterem, którego z obawą w tobie podejrzewałam. – Złagodniała nagle. – Rób, co musisz, ale jeżeli będziesz mnie potrzebował, zadzwoń.
– Na pewno – przyrzekł.
Patrzył za nią, gdy w pośpiechu opuszczała kawiarnię, zastanawiając się, jak niezwykłą mieszaniną ambicji i troskliwości była. Nic dziwnego, że w jej towarzystwie czuł się zakłopotany – w jednej chwili atrakcyjna nad miarę, w drugiej trudna do zniesienia.
Dopił kawę i wstał. Zostawił napiwek i także pośpieszył do swego celu.