Środa, godzina 6.15, 27 marca 1996 roku
Pierwszym objawem, który Jack zauważył, była nagła wysypka na przedramionach. Szybko rozprzestrzeniła się na klatkę piersiową i brzuch. Wskazującym palcem nacisnął miejsce na skórze, gdzie pojawiła się jedna z krostek. Chciał sprawdzić, czy pod wpływem ucisku skóra miejscowo zblednie. Nie tylko nie zbladła, ale wręcz przeciwnie, uciśnięte miejsce pociemniało.
Niemal równocześnie z pojawieniem się wysypki skóra zaczęła swędzić. Początkowo próbował zignorować nieprzyjemne uczucie, ale swędzenie stawało się nie do zniesienia i musiał się podrapać. Podrażniona skóra zaczęła krwawić. Każda z zadrapanych krost zamieniała się w otwartą ranę.
Wraz z krwawiącymi ranami pojawiła się gorączka. Najpierw rosła powoli, ale gdy przekroczyła 38°C, nastąpił gwałtowny, skokowy wzrost. Czoło Jacka wkrótce pokryło się potem.
Spojrzał w lustro i przeraził się widokiem własnej, rozpalonej twarzy, pokrytej otwartymi, krwawiącymi ranami. Kilka minut później poczuł trudności w oddychaniu. Nawet gdy się starał głęboko zaczerpnąć tchu, ledwo łapał powietrze.
W głowie huczało i dudniło, jakby zamiast serca miał potężny bęben. Nie miał pojęcia, czym się zaraził, ale bez wątpienia choroba wyglądała na niezwykle groźną. Intuicyjnie zgadywał, że na postawienie diagnozy i rozpoczęcie właściwego leczenia pozostało mu mało czasu.
Był jednak pewien problem. Do postawienia diagnozy potrzebował próbki, a nie miał pod ręką odpowiedniej igły.
Może dałoby się to zrobić za pomocą noża, pomyślał. Narobi bałaganu, ale może się uda. Gdzie mógłby znaleźć nóż?
Jack szeroko otworzył oczy. Przez chwilę przeszukiwał stolik nocny, ale szybko przestał. Był kompletnie zdezorientowany. Skądś dobiegało głębokie kołatanie. Nie potrafił zlokalizować miejsca, skąd dochodziły dziwne dźwięki. Uniósł rękę, aby przyjrzeć się wysypce, ale zniknęła. Dopiero teraz uświadomił sobie, gdzie jest. Przebudził się z koszmarnego snu.
Temperaturę w hotelowym pokoju ocenił na jakieś 32°. Zrzucił z siebie koc. Leżał zlany potem. Usiadł na brzegu łóżka. Dziwne odgłosy dochodziły z grzejnika, który poza tym parskał i syczał. Zupełnie jakby ktoś walił młotem w rury.
Wstał i podszedł do okna. Chciał je otworzyć, ale nawet nie drgnęło. Czyżby było zabite gwoździami? Poddał się i podszedł do kaloryfera. Był tak rozgrzany, że nie sposób było dotknąć zaworu. Jack przyniósł ręcznik z łazienki, jednak okazało się, że zawór został zablokowany w pozycji "otwarte".
Udało mu się otworzyć małe okienko w łazience. Do środka wpadł orzeźwiający podmuch. Jack nie ruszał się z miejsca przez kilka minut. Zimne płytki sprawiały przyjemność stopom. Oparł się o umywalkę i zadrżał na wspomnienie sennego koszmaru. Nabrał tak przerażająco realnych kształtów. Jeszcze raz sprawdził ramiona i brzuch, żeby upewnić się, że naprawdę tylko śnił. Na szczęście wysypki nie było. Pozostał tylko ból głowy, ale to zapewne z przegrzania, pomyślał. Zastanowił się, dlaczego w tej temperaturze nie obudził się wcześniej.
Spojrzał w lustro i zauważył przekrwione oczy. Musiał się też ogolić. Miał nadzieję, że w hallu hotelu jest jakiś sklep, gdyż nie miał przy sobie żadnych przyborów toaletowych.
Wrócił do pokoju. Kaloryfer przestał hałasować, a temperatura za sprawą chłodnego nawiewu z łazienki spadła do znośnego poziomu.
Chcąc zejść na dół, musiał się ubrać. Wkładając ubranie, odtwarzał w pamięci zdarzenia z minionego wieczoru. Obraz wycelowanej w niego lufy rewolweru stanął mu przed oczyma z porażającą dokładnością. Wstrząsnął nim dreszcz. Jeszcze ułamek sekundy, a byłby załatwiony.
Trzykrotnie w ciągu dwudziestu czterech godzin zajrzał śmierci w oczy. Za każdym kolejnym razem mocniej uzmysławiał sobie, jak bardzo chce żyć. Po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy jego lekkomyślne, wariackie niemal zachowanie po stracie żony i córek nie było złą przysługą dla pamięci o nich.
W obskurnym hotelowym sklepiku kupił jednorazową maszynkę do golenia i małą tubkę pasty do zębów z dołączoną do niej szczoteczką. Gdy czekał na windę, na podłodze obok zamkniętej budki za gazetami zauważył zapakowaną i przewiązaną taśmą świeżą prasę. Na pierwszej stronie "Daily News" przeczytał sensacyjny tytuł: "Lekarz z miejskiej kostnicy bliski gwałtownej śmierci w restauracji. O strzelaninie w «Positano» czytajcie na stronie 3".
Jack spróbował wyjąć gazetę, ale nie udało mu się. Zabezpieczająca taśma okazała się zbyt mocna, by rozerwać ją gołymi rękami. Podszedł do kontuaru recepcji i poprosił zaspanego recepcjonistę o przecięcie taśmy i sprzedaż jednego egzemplarza "Daily News". Zapłacił za gazetę pieniędzmi, które natychmiast zniknęły w kieszeni marynarki recepcjonisty.
Idąc w stronę windy, zaszokowany oglądał siebie na zdjęciu na stronie trzeciej. Z restauracji "Positano" wyprowadzał go pod rękę Shawn. Nie mógł sobie przypomnieć, kto i kiedy zrobił zdjęcie. Pod fotografią widniał podpis: Doktor Jack Stapleton, patolog z zakładu medycyny sądowej, prowadzony przez detektywa Shawna Magoginala po próbie nieudanego zamachu na jego życie. Zamachowiec, członek nowojorskiego gangu, został śmiertelnie postrzelony w czasie zajścia.
Jack przeczytał artykuł. Nie był długi. Skończył czytać, zanim doszedł do pokoju. W jakiś sposób dziennikarz dowiedział się, że Jack miał już wcześniej kłopoty z gangiem. Tekst aż nadto wyraźnie sugerował jakąś skandalizującą historię. Jack zmiął i rzucił gazetę na podłogę. Poczuł się zdegustowany niespodziewanym rozgłosem. Martwił się też, czy nie przeszkodzi mu to w załatwieniu jego spraw. Miał przed sobą pracowity dzień, więc nie życzył sobie kłopotów wywołanych przypadkową reklamą.
Umył się, ogolił, wyczyścił zęby. Poczuł się jak nowo narodzony, choć bolała go głowa i mięśnie nóg. Również krzyż. Nie potrafił przestać myśleć, że być może są to pierwsze objawy grypy. Nie musiał przypominać sobie o zażyciu leku.
Jack poprosił taksówkarza, żeby wysadził go od strony kostnicy. Chciał w ten sposób uniknąć ewentualnego spotkania z dziennikarzami, którzy mogli czekać przed głównym wejściem.
Od razu skierował się na górę do pokoju kierownika zmiany. Z niepokojem oczekiwał informacji z nocy. Kiedy wszedł do pokoju, Vinnie opuścił gazetę.
– Cześć, doktorze. Zgadnij, co się stało. Jesteś bohaterem porannej prasy.
Jack zignorował uwagę i ruszył w stronę gabinetu George'a.
– Nie jesteś zainteresowany? Wydrukowali nawet zdjęcie.
– Widziałem. Drugi profil mam lepszy.
– Powiedz, co się wydarzyło – nalegał Vinnie. – Do diabła, przecież to jak w kinie czy co. Dlaczego ten facet chciał cię zabić?
– Pomylił mnie z kimś.
– O nie! Chcesz powiedzieć, że chciał strzelić do kogoś innego?
– Coś w tym rodzaju. – Jack zakończył rozmowę i wszedł do biura George'a. Zapytał, czy w nocy przywieziono jakieś ofiary grypy.
– Naprawdę ktoś do ciebie strzelał? – zapytał George, jakby nie słyszał pytania Jacka. On także interesował się tą sprawą. Cudze nieszczęścia mają magiczną siłę przyciągania uwagi.
– Czterdzieści, może pięćdziesiąt razy. Na szczęście strzelali takim dużym karabinem, no wiesz, na piłeczki pingpongowe. Jednak nie zawsze udawało mi się bezboleśnie odbijać je głową.
– Domyślam się, że nie chcesz o tym rozmawiać – trafnie zauważył George.
– Masz rację, George. No, gadaj, są jakieś nowe ofiary grypy?
– Cztery.
Serce zabiło Jackowi szybciej.
– Gdzie są?
George stuknął palcem w plik teczek.
– Przeznaczyłem dwoje dla ciebie, ale Calvin zadzwonił i kazał mi zadysponować ci kolejny papierkowy dzień. Zdaje się, że także czytał gazety. Prawdę powiedziawszy, to nie wiedział nawet, czy zjawiłeś się już w pracy, czy jeszcze nie.
Jack nie odpowiedział. Miał tyle do zrobienia, że decyzję Calvina uznał za prawdziwy dar niebios. Otworzył teczki i szybko przeczytał nazwiska ofiar. Chociaż mógł zgadnąć, kim byli, przeczytanie czarno na białym ich nazwisk wywołało szok. Kim Spensor, George Haselton, Gloria Hernandez i William Pearson, technik laboratoryjny z wieczornej zmiany, wszyscy zmarli w nocy z powodu zespołu ostrego wyczerpania oddechowego. Obawy, że wirus grypy może być naprawdę groźny, przestały istnieć, teraz było to niezbitym faktem. Zmarli byli zdrowymi, dorosłymi osobami, które po mniej więcej dwudziestu czterech godzinach od zetknięcia się z wirusem zeszły ze świata. Trwoga wywołana prawdopodobieństwem wybuchu epidemii odżyła w Jacku ze zdwojoną siłą. Miał tylko nadzieję, że nie mylił się co do źródła choroby zlokalizowanego w nawilżaczach, wszystkie bowiem ofiary bezpośrednio zetknęły się z tym urządzeniem. Jednak żadna z nich nie zachorowała po kontakcie z chorym, a to byłby kluczowy dowód, że epidemia się zaczęła.
Jack szybko wyszedł z pokoju, nie zwracając uwagi na kolejne pytania Vinniego. Nie wiedział, od czego zacząć. Po doświadczeniach z dżumą uznał, że najpierw powinien porozmawiać z Binghamem, a on dopiero będzie musiał zawiadomić władze miejskie. Z drugiej strony zagrożenie zwiększało się z każdą minutą i w związku z tym nie chciał tracić czasu.
– Doktorze Stapleton, było do pana wiele telefonów! -zawołała za przechodzącym Marjorie Zankowski. Pracowała na nocnej zmianie jako telefonistka w centrali. – Niektórzy zostawili wiadomości na pańskiej automatycznej sekretarce, a tu mam pełną listę. Miałam zamiar zanieść panu do biura, ale skoro już pan tu jest… – Podała Jackowi plik różowych karteczek z zapisanymi informacjami. Jack wziął je i poszedł przed siebie.
W windzie przejrzał karteczki. Kilka razy dzwoniła Teresa, ostatni raz o czwartej nad ranem. To, że dzwoniła tyle razy, wywołało w Jacku poczucie winy. Powinien był zatelefonować do niej z hotelu, lecz prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty na rozmowę z kimkolwiek.
Ku swemu najwyższemu zdziwieniu zobaczył, że jest również wiadomość od Clinta Abelarda i Mary Zimmerman. W pierwszej chwili pomyślał, że Kathy McBane powtórzyła im wszystko, co usłyszała od niego. Jeżeli tak, to informacje od Abelarda i Zimmerman nie mogły należeć do przyjemnych. Zadzwonili kolejno po sobie po szóstej rano.
Najbardziej intrygujące i trapiące zarazem były telefony od Nicole Marquette z Centrum Kontroli Chorób. Pierwszy około północy, drugi za kwadrans szósta.
Wpadł do biura, zrzucił płaszcz, usiadł na biurku i oddzwonił do Nicole. Wydawała się wyczerpana. Tak przynajmniej brzmiał jej głos.
– To była długa noc – stwierdziła. – Próbowałam się z panem połączyć kilka razy. Dzwoniłam do pracy i do domu.
– Przepraszam. Powinienem podać pani zapasowy numer.
– Kiedy zadzwoniłam do pańskiego mieszkania, odebrał mężczyzna, który przedstawił się jako Warren. Mam nadzieję, że to znajomy. Jednak jego głos nie brzmiał przyjacielsko.
– To mój przyjaciel – odpowiedział Jack, chociaż wiadomość zaniepokoiła go. Spotkanie twarzą w twarz z Warrenem nie zapowiadało się przyjemnie.
– Właściwie nie wiem, od czego zacząć. Pewne jest, że tej nocy pozbawił pan snu wiele osób. Próbki z wirusem grypy, które pan przysłał, wywołały u nas prawdziwy ogień. Przetestowaliśmy je na wszystkich antyciałach, jakie mamy w laboratorium. Nie zadziałały w najmniejszym stopniu. Innymi słowy albo musi to być nowy szczep, albo stary, i to sprzed tylu lat, że nie możemy mieć antyciał.
– To zdaje się nie jest dobra wiadomość?
– Nie bardzo – przyznała Nicole. – Raczej przerażająca. Szczególnie jeśli uwzględni się zjadliwość badanego szczepu. Zdaje się, że wirus zabił już pięć osób?
– Skąd pani wie? Sam dopiero co dowiedziałem się o czterech nowych zgonach.
– Przez całą noc byliśmy w kontakcie z miejscowymi władzami odpowiedzialnymi za działania w takich przypadkach. To zresztą jeden z powodów, dla których tak usilnie chciałam się z panem skontaktować. Sądzimy, że grozi nam wybuch epidemii. Nie chciałam, aby poczuł się pan wykolegowany ze sprawy. Otóż widzi pan, w końcu znaleźliśmy coś, co zadziałało na próbki. Mówię o zamrożonej surowicy, w której, jak sądzimy, powinny być przeciwciała wirusa grypy odpowiedzialnej za epidemię w latach tysiąc dziewięćset osiemnaście, tysiąc dziewięćset dziewiętnaście.
– Dobry Boże! – zawołał Jack.
– Gdy tylko to odkryłam, natychmiast powiadomiłam mojego szefa, doktora Hirose Nakano. On z kolei zadzwonił do dyrektora Centrum Kontroli Chorób. Skontaktował się z lekarzem dyżurnym kraju. Wywołaliśmy tu prawdziwą wojnę. Potrzebujemy szczepionki i to bardzo szybko. Ciągle mamy w pamięci świńską grypę z siedemdziesiątego szóstego.
– Czy mogę jakoś pomóc? – zapytał, chociaż miał wrażenie, że zna odpowiedź.
– W tej chwili nie. Jesteśmy wielce zobowiązani za tak szybkie powiadomienie nas o problemie. W rozmowie z dyrektorem szczególnie mocno to podkreśliłam. Nie zdziwię się, jeśli osobiście zadzwoni do pana.
– Więc szpital także został powiadomiony?
– Przede wszystkim. Zespół interwencyjny z Centrum Kontroli Chorób jeszcze dzisiaj zjawi się u nich i włączy się do walki z chorobą. Pomogą również lokalnemu epidemiologowi. Nie muszę chyba mówić, że jesteśmy zainteresowani odpowiedzią na pytanie, skąd wziął się ten wirus. Jedną z tajemnic grypy są rezerwuary wirusów. Podejrzewa się ptaki, szczególnie kaczki, czasami świnie, ale nikt nie wie na pewno. Zadziwiające, że wirus drzemał ponad siedemdziesiąt pięć lat i nagle zapolował na nas.
Kilka minut później Jack odłożył słuchawkę. Był zaszokowany, ale też poczuł prawdziwą ulgę. Wreszcie ostrzeżenia o grożącej epidemii zostały poważnie potraktowane, a odpowiednie służby zmobilizowane. Ludzie, którzy mogli zażegnać niebezpieczeństwo, zaczęli działać.
Ciągle jednak nie wiedział, skąd pochodził wirus. Jack był pewny, że nie wchodziły w grę naturalne rezerwuary jak w przypadku innych rodzajów grypy. Na pewno sprawcami nie były ptaki czy inne zwierzęta. Pod uwagę brał tylko pojedynczego człowieka albo organizację i na wyjaśnieniu tej wątpliwości postanowił się skupić.
Zanim cokolwiek zrobił, zadzwonił najpierw do Teresy. Zastał ją w domu. Głos Jacka bardzo ją uspokoił.
– Co się z tobą działo? Umierałam ze strachu.
– Zostałem na noc w hotelu.
– Dlaczego nie zadzwoniłeś, jak obiecałeś? Sama dzwoniłam do ciebie kilkanaście razy.
– Przepraszam. Wiem, że powinienem był zatelefonować. Ale po rozmowie w komendzie policji pojechałem do hotelu i nie miałem zupełnie nastroju do rozmów. Nie mogę ci teraz opowiedzieć, jak stresujące były dla mnie ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Boję się, że już nie jestem sobą.
– Myślę, że cię rozumiem. Nawet dziwię się, że po tym przerażającym zdarzeniu w ogóle jesteś dzisiaj na chodzie. Nie uważasz, że powinieneś zostać w domu? Ja chyba tak bym zrobiła.
– Za bardzo jestem wplątany we wszystko, co się wydarzyło.
– Tego się właśnie obawiałam. Jack, posłuchaj mnie, proszę. Zostałeś pobity, a wczoraj omal cię nie zamordowano. Czy nie nadszedł już czas, aby zostawić sprawę innym ludziom, a samemu wrócić do normalnej pracy?
– Sprawy zaszły już tak daleko. Specjaliści z Centrum Kontroli Chorób są w drodze do Nowego Jorku. Będą próbowali powstrzymać zbliżającą się epidemię. Ja moje sprawy zakończę dzisiaj.
– A co to w praktyce oznacza?
– Jeżeli do wieczora nie wyjaśnię osobiście całej tajemnicy, poddam się. Tyle obiecałem wczoraj policji.
– To balsam dla mojej duszy. Kiedy będę mogła się z tobą zobaczyć?
– Po ostatnich wydarzeniach uznałem, że przebywanie w pobliżu mojej osoby nie jest dla ciebie bezpieczne.
– Spodziewam się, że kiedy zakończysz tę swoją batalię, dadzą ci wreszcie spokój.
– Zadzwonię do ciebie. Nie mam w tej chwili pojęcia, jak potoczy się dzień.
– Wczoraj też obiecałeś, że zatelefonujesz, i nie zadzwoniłeś. Jak mogę ci ufać?
– Cóż, musisz dać mi jeszcze jedną szansę. Teraz muszę już wracać do pracy.
– Nie chcesz wiedzieć, co u mnie?
– Myślę, że jeśli będziesz chciała, to mi powiesz.
– National Health odwołało spotkanie w sprawie przeglądu materiałów do kampanii.
– To dobrze?
– Znakomicie. Po prostu w pełni zaakceptowali pomysł, o którym opowiedziałam wczoraj znajomej. Tak więc nie musimy organizować prezentacji i otrzymaliśmy miesiąc na dokładne przygotowanie końcowych materiałów.
– To cudownie. Cieszę się z tobą.
– Ale to nie wszystko. Sam Taylor Heath zadzwonił i złożył mi gratulacje. Powiedział także, że dowiedział się, co zamierzał zrobić Barker, więc pozbył się go. Niemal mnie zapewnił, że awans na dyrektora mam w kieszeni, że będę szefem Willow and Heath.
– Trzeba to będzie uczcić – uznał Jack.
– Ja też tak sądzę. Doskonałym sposobem na to byłby dzisiejszy lunch w "Four Seasons".
– Jesteś uparta.
– Jako kobieta, która chce zrobić karierę, nie mam wyjścia.
– Na lunch nie mogę się umówić, ale może na kolację. Jeżeli oczywiście nie trafię do tego czasu do więzienia.
– A to co znowu? – zaniepokoiła się Teresa.
– Wyjaśnianie zabrałoby za dużo czasu. Zadzwonię do ciebie później. Cześć, Tereso. – Jack odłożył słuchawkę, zanim Teresa zdołała coś powiedzieć. Wiedział, że potrafiłaby naciągnąć go nawet na lunch, wolał więc nie ryzykować.
Zamierzał pójść do laboratorium DNA, gdy w drzwiach pojawiła się Laurie.
– Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że cię widzę -powiedziała na przywitanie.
– A ja winien ci jestem podziękowanie za to, że mogę tu być. Parę dni temu uważałem, że niepotrzebnie próbujesz się wmieszać w całą historię. Teraz już tak nie myślę. Doceniam, że powiedziałaś o wszystkim porucznikowi Soldano, ponieważ w ten sposób ocaliłaś moje życie.
– Zadzwonił do mnie wczoraj i opowiedział o zamachu. Później wielokrotnie próbowałam dodzwonić się do ciebie.
– Jak wiele innych osób. Powiem szczerze, że bałem się wracać do domu.
– Lou mówił, że wiele ryzykujesz, narażając się takim gangom. Osobiście uważam, że powinieneś już przestać zajmować się tą sprawą.
– Cóż, jeśli to cię pocieszy, powiem, że jesteś po stronie większości. No i jestem pewien, że gdybyś zadzwoniła do mojej mamy do South Bend w Indianie, w pełni zgodziłaby się z tobą.
– Nie rozumiem, jak możesz być tak beztroski po tym wszystkim, co się wydarzyło? Poza tym Lou prosił mnie, abym upewniła się, że wiesz, iż policja nie może zapewnić ci dwudziestoczterogodzinnej ochrony. Lou nie ma tylu ludzi. Możesz liczyć tylko na siebie.
– A to oznacza, że będę pracować z kimś, z kim spędziłem jak dotąd mnóstwo czasu.
– Jesteś niemożliwy! Kiedy przestaniesz ukrywać się za tymi ciętymi odpowiedziami. Chyba najwyższy czas odkryć karty, przynajmniej przed Lou. Opowiedz mu o wszystkim i zostaw mu resztę. Pozwól przeprowadzić dochodzenie. Jest w tym naprawdę dobry. To jego praca.
– Być może – odparł Jack. – Jednak w tej sprawie mamy do czynienia z wyjątkowymi okolicznościami. Sądzę, że potrzebna jest wiedza, której on nie ma. Nie bez znaczenia jest i to, że ta sprawa może wiele zmienić w moim życiu. Nie wiem, czy to widać, ale ostatnie kilkadziesiąt godzin bardzo mnie zmieniło.
– Jesteś tajemniczym człowiekiem. A także upartym. Nie znam cię dostatecznie dobrze i nie wiem, kiedy żartujesz, a kiedy mówisz serio. Obiecaj tylko, że będziesz bardziej ostrożny, niż byłeś przez ostatnie kilka dni.
– Zawrzyjmy układ – zaproponował Jack. – Ja obiecam, że będę uważał na siebie, ale ty w zamian zażyjesz rymantadynę.
– Dowiedziałam się, że na dole są nowe ofiary grypy. Uważasz, że powinniśmy zacząć zażywać rymantadynę?
– Bez dwóch zdań. Centrum Kontroli Chorób potraktowało tę serię niezwykle poważnie, więc i ty powinnaś. Prawdę powiedziawszy, to podejrzewają, że możemy mieć do czynienia z tą samą odmianą wirusa, która wywołała epidemię grypy w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku. Sam zacząłem już wczoraj zażywać lek.
– Jak to możliwe, żeby to był ten sam wirus? Przecież ten szczep nie istnieje.
– Grypa potrafi się przyczaić. To między innymi spowodowało takie poruszenie w Centrum Kontroli Chorób.
– No, jeśli okazałoby się to prawdą, to twoja teoria o celowym działaniu niewiele byłaby warta. Nie sposób podejrzewać, że ktoś specjalnie rozsiewa wirusy pochodzące z nie znanego nikomu, naturalnego ukrytego źródła.
Jack przez chwilę wpatrywał się w Laurie. Miała rację, i doprawdy nie wiedział, dlaczego sam o tym dotychczas nie pomyślał.
– Nie chcę wchodzić ci w paradę – powiedziała Laurie.
– W porządku – rzekł zatroskany. Zaczął się poważnie zastanawiać, czy możliwe było, żeby wybuch grypy był nie zawiniony przez nikogo, podczas gdy wcześniejsze śmiertelne zachorowania zostały sprowokowane. Takie rozumowanie łamało jedną z podstawowych zasad diagnostyki medycznej – nawet najbardziej nieprawdopodobne wyjaśnienia dla każdego przypadku muszą zostać sprawdzone.
– Mimo wszystko groźba rozprzestrzenienia grypy istnieje – przyznała Laurie. – Wezmę leki, ale chcę mieć kontrolę, czy dopełniasz swojej części umowy, i zobowiązuję cię do pozostawania ze mną w stałym kontakcie. Zauważyłam, że Calvin odsunął cię dzisiaj od autopsji, więc jeśli wyjdziesz z biura, masz do mnie regularnie telefonować.
– Może ty już rozmawiałaś z moją mamą – zastanawiał się na głos Jack. – Dokładnie to samo mi kazała, kiedy wyjechałem po raz pierwszy do college'u.
– Wchodzisz w to czy nie? – krótko zapytała Laurie.
– Niech będzie, wchodzę.
Po wyjściu Laurie Jack poszedł do laboratorium DNA, by porozmawiać z Tedem Lynchem. Z ulgą wyszedł z biura. Doceniał dobre intencje, lecz bardzo nie lubił wysłuchiwać rad, a Chet w każdej chwili mógł się zjawić. Nie miał wątpliwości, że usłyszałby od przyjaciela to samo, co usłyszał od Laurie.
Idąc po schodach, myślał nad tym, co powiedziała Laurie o źródle grypy. Nie mógł uwierzyć, że sam na to nie wpadł. Stracił nieco pewności siebie. Zdawał sobie sprawę, ile zależało teraz od analizy próbek otrzymanych z National Biologicals. Jeżeli wyniki okażą się negatywne, straci nadzieję na dowiedzenie swych racji. Dysponował jedynie wątpliwej jakości zawartością zbiornika spod umywalki w magazynie działu zaopatrzenia otrzymaną od Kathy McBane.
Ted Lynch, widząc wchodzącego Jacka, schował się za stołem laboratoryjnym. Gdy Jack obszedł stół i znalazł Teda, ten zażartował:
– Kurczę, znalazłeś mnie. Miałem nadzieję, że nie zobaczę cię aż do popołudnia.
– No to masz pechowy dzień. Nie robię dzisiaj autopsji, postanowiłem więc spędzić trochę czasu z tobą. Domyślam się, że nie zdołałeś uporać się z moimi próbkami.
– Zostałem wczoraj do późna i dzisiaj przyszedłem wcześniej, żeby przygotować nukleoproteiny. Jestem gotowy do analizy. Jeżeli dasz mi jeszcze z godzinkę, to może będą pierwsze wyniki.
– Dostałeś wszystkie cztery kultury?
– Oczywiście. Agnes jest dobrym fachowcem.
– Zajrzę później – obiecał Jack.
Miał trochę czasu, więc zszedł na dół do kostnicy i przebrał się w kombinezon.
W sali autopsyjnej praca odbywała się zgodnie z codzienną rutyną. Na sześciu z ośmiu stołów przeprowadzano w różnym stopniu zaawansowane badania. Jack powoli szedł między stołami, aż zauważył znajomą twarz. Na stole leżała Gloria Hernandez. Zatrzymał się. Spoglądając w jej blade oblicze, próbował zrozumieć istotę śmierci. Wczoraj rozmawiał z nią w jej mieszkaniu, dzisiaj… cóż za niepojęta przemiana.
Autopsję wykonywała Riva Mehta, koleżanka Laurie. Była niską kobietą o indiańskim pochodzeniu. Do pracy przy stole autopsyjnym potrzebowała podwyższenia. W tej chwili otwierała klatkę piersiową.
Jack przystanął i obserwował. Gdy wyciągnęła płuca, spytał, czy mógłby im się przyjrzeć. Wyglądały identycznie jak u Kevina Carpentera. Widoczne były nawet takie same ranki, jak po nakłuciu szpilką. Nie miał wątpliwości, że zmarła na pogrypowe zapalenie płuc.
Przechodząc dalej, rozpoznał Cheta. Zajmował się pielęgniarzem, George'em Haseltonem. Jack był zaskoczony. Normalnie Chet przed zejściem do sali autopsyjnej wpadał choćby na krótko do pokoju. Kiedy Chet zorientował się, kto przy nim stoi, wydawał się zagniewany.
– Dzwoniłem wczoraj do ciebie kilka razy. Dlaczego nie podnosiłeś słuchawki?
– Nie sięgałem. Była za daleko. Nie spędziłem nocy w domu.
– Colleen zadzwoniła do mnie i powiedziała, co się wydarzyło. Jeśli chcesz wiedzieć, to moim zdaniem wszystko zaszło stanowczo za daleko.
– Chet, może zamiast tyle gadać, pokazałbyś mi płuco.
Chet bez słowa podał mu płuco badanego. Niczym nie różniło się od płuc Glorii Hernandez i Kevina Carpentera. Kiedy Chet wrócił do przerwanej rozmowy, Jack po prostu się oddalił.
Został w sali autopsyjnej, dopóki się nie przekonał, że wszystkie przypadki dotyczyły grypy. Nie było niespodzianek. Wszyscy byli pod wrażeniem niezwykłej agresywności wirusa.
Przebrał się w swoje ubranie i poszedł do laboratorium. Tym razem Ted z zadowoleniem powitał kolegę.
– Nie jestem pewien, co według ciebie miałem znaleźć – zaczął Ted. – Ale trafiłeś w pięćdziesięciu procentach. Dwie z czterech próbek okazały się pozytywne.
– Dwie? – zdziwił się Jack. Spodziewał się, że albo wszystkie będą pozytywne, albo wszystkie negatywne. Stanął przed kolejną tajemnicą.
– Jeżeli chcesz, mogę jeszcze raz wykonać analizę i zmienić wyniki – zażartował Ted. – Ile ma być pozytywnych?
– A myślałem, że to ja jestem tu mistrzem dowcipu -odparł Jack.
– Czy takie wyniki nie pasują do twojej teorii?
– Nie jestem pewien. Które dały pozytywny wynik?
– Dżuma i tularemia.
Jack wrócił do swojego pokoju i rozważał w myślach nowe informacje. W końcu doszedł do wniosku, że nie ma znaczenia, ile z próbek okazało się pozytywnych. To, że którakolwiek z nich dała pozytywny wynik, podtrzymywało teorię. Z drugiej strony trudno jednak było wejść w posiadanie sztucznie hodowanych kultur bakterii, jeżeli nie było się pracownikiem laboratorium.
Przysunął sobie telefon, podniósł słuchawkę i wybrał numer do National Biologicals. Poprosił o przywołanie Igora Krasnyansky'ego. Uznał, że skoro zajmował się przygotowaniem próbek do wysyłki, będzie najlepszym źródłem informacji.
Jack przypomniał mu, kim jest.
– Pamiętam pana – zapewnił Igor. – I co, przydały się nasze próbki na coś?
– Owszem. Jeszcze raz dziękuję za ich przysłanie. Ale mam jeszcze kilka pytań.
– Spróbuję na nie odpowiedzieć.
– Czy National Biologicals wysyła także wirusy wywołujące grypę?
– Tak. Wirusy stanowią sporą część przesyłek, w tym wirusy grypy. Mamy wiele szczepów, szczególnie typu A.
– Czy macie także ten, który wywołał epidemię w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku? – Jack chciał mieć stuprocentową pewność.
– Chcielibyśmy – odpowiedział Igor ze śmiechem. – Niewątpliwie wśród badaczy ten wirus cieszy się szczególną popularnością. Nie, nie mamy go. Mamy jednak bardzo podobny, na przykład szczep, który wywołał epidemię świńskiej grypy w siedemdziesiątym szóstym. Powszechnie się sądzi, że wirus z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku był permutacją H1N1, ale nikt nie wie dokładnie.
– Moje kolejne pytanie dotyczy dżumy i tularemii.
– Mamy oba rodzaje.
– Wiem o tym. Chciałbym natomiast uzyskać od pana informację, kto zamawiał kultury bakterii tych chorób w ostatnich kilku miesiącach.
– Obawiam się, że zwykle nie udzielamy podobnych informacji.
– Rozumiem – odpowiedział Jack. Przez moment bał się, że będzie zmuszony skorzystać z pomocy Lou Soldano, by uzyskać niezbędne dane. Pojawiła się jednak iskierka nadziei. Może udałoby się wyciągnąć wiadomości od Igora. Przecież powiedział, że "zwykle" nie udzielają takich informacji.
– Może zechciałby pan porozmawiać z naszym dyrektorem – zasugerował Igor.
– Proszę pozwolić, że wyjaśnię, dlaczego potrzebuję tych danych. Jako lekarz i patolog z Zakładu Medycyny Sądowej badałem ostatnio kilka ofiar zmarłych na te choroby. Chcemy wiedzieć, które z laboratoriów powinniśmy ostrzec. Musimy zapobiec dalszym tragicznym wypadkom.
– I ofiary zachorowały na choroby z naszych kultur bakteryjnych? – zapytał Igor.
– Dlatego właśnie prosiłem o próbki. Właściwie już wiemy dość, ale potrzeba nam ostatecznych dowodów.
– Hmmm – zastanowił się Igor. – Nie jestem pewien, czy te wyjaśnienia mnie przekonują.
– Chodzi wyłącznie o bezpieczeństwo ludzi – zapewnił Jack.
– To brzmi bardziej przekonująco. Te dane nie są traktowane jako poufne. Przesyłamy listę naszych klientów do kilku producentów sprzętu i wyposażenia laboratoryjnego. Sprawdźmy, co się uda ustalić.
– Aby ułatwić panu zadanie, podpowiem, że chodzi o laboratoria z obszaru Nowego Jorku.
– Doskonale – odparł Igor. Jack słyszał stukot klawiszy komputera. Zacznijmy od tularemii. Jest. – Zapadła cisza. – Tak – znowu dał się słyszeć głos Igora. – Wysłaliśmy tularemię do National Health i do Manhattan General Hospital. To wszystko. Przynajmniej w ostatnich kilku miesiącach.
Jack wyprostował się. National Health był najpoważniejszym przeciwnikiem AmeriCare.
– Potrafi pan powiedzieć, kiedy przesłaliście te kultury?
– Tak sądzę. Mam. Przesyłka dla National Health wyszła dwudziestego drugiego tego miesiąca, a do Manhattan General piętnastego.
Entuzjazm Jacka nieco osłabł. Przed dwudziestym drugim wykrył tularemię u Susanne Hard.
– Czy można także ustalić, kto był odbiorcą przesyłki dla Manhattan General?
– Chwileczkę. Komputer pokazuje, że zlecenie podpisał doktor Martin Cheveau.
Krew w żyłach Jacka zaczęła szybciej pulsować. Dowiadywał się o sprawach, które wiele osób zapewne chciało zachować w tajemnicy. Zapewne nawet sam Martin Cheveau nie przypuszczał, że w National Biologicals oznaczają podatność swych kultur na określone bakteriofagi.
– A co z dżumą?
– Jedną chwileczkę – odparł Igor i poszukał odpowiedniego pliku.
Nastąpiła kolejna przerwa. Jack słyszał nawet oddech Igora.
– Okay, mam to. Dżumy raczej nie wysyłamy na Wschodnie Wybrzeże, chyba że do laboratoriów uniwersyteckich. Ale ósmego mieliśmy jedną wysyłkę. Do laboratorium Frazera.
– Nigdy nie słyszałem o takim. Ma pan adres?
– 550 Broome Street.
– Kto zamówił?
– Po prostu laboratorium na własne potrzeby.
– Często macie z nimi do czynienia?
– Nie wiem. – Igor znowu postukał w klawisze. – Składali kilka zamówień. To musi być jakieś małe laboratorium diagnostyczne. Ale jest coś dziwnego.
– Co takiego?
– Zawsze płacą czekiem potwierdzonym. Nigdy się nie spotkałem z czymś podobnym. Oczywiście tak można, ale nasi klienci zazwyczaj otwierają u nas konto kredytowe.
– Mam pan ich telefon?
– Nie, tylko adres – odpowiedział Igor i raz jeszcze go podał.
Jack podziękował Igorowi za pomoc i pożegnał się. Wziął książkę telefoniczną i spróbował znaleźć laboratorium Frazera. Nie było takiego. Zadzwonił więc do informacji. Skutek był podobny.
Kolejny raz otrzymał informację, której nie oczekiwał. Wskazano mu dwa potencjalne źródła śmiercionośnych bakterii. O laboratorium w Manhattan General już co nieco wiedział, postanowił więc najpierw odwiedzić laboratorium Frazera. Jeżeli uda mu się znaleźć coś, co łączy to laboratorium ze szpitalem lub Martinem Cheveau, zawiadomi Lou Soldano.
Pierwszy problem dotyczył jednak osobistego bezpieczeństwa. Poprzedniego wieczoru zdawało mu się, że jest dość sprytny, by wymknąć się potencjalnym zamachowcom, a okazało się, że Shawn Magoginal jechał za nim cały czas. No, ale ostatecznie Shawn był zawodowcem. Black Kings nie byli profesjonalistami. Braki w fachowości pokrywali bezlitosnym działaniem. Zdawał sobie sprawę, że musi zginąć w tłumie, zanim bandyci wyzbędą się resztek skrupułów i zaatakują go na ulicy.
Równocześnie obawiał się spotkania z Warrenem i jego gangiem. Nie wiedział, co o nich myśleć. Kompletnie nie miał pojęcia, co Warren myśli o nim po wczorajszych wydarzeniach. Będzie musiał stawić jemu czoło w niedalekiej przyszłości.
Najłatwiej można zgubić śledzącego w miejscu zatłoczonym z wieloma wyjściami. Natychmiast pomyślał o dworcu kolejowym lub autobusowym. Zdecydował się na pierwszy, gdyż był bliżej.
Żałował, że nie ma połączenia podziemnego między Zakładem Medycyny Sądowej a metrem. Zdany był na radiotaxi. Poprosił dyspozytora, by taksówkarz podjechał od tyłu i zabrał go spod kostnicy.
Wszystko zdawało się układać idealnie. Samochód przyjechał szybko. Jack wślizgnął się do wozu chyba nie zauważony przez nikogo. Udało im się bez zatrzymywania minąć pierwsze światła na Pierwszej Avenue. Siedział wtulony w siedzenie, dostrzegając we wstecznym lusterku zdziwione spojrzenia kierowcy. Po chwili wyprostował się nieco i obejrzał za siebie. Przez tylną szybę samochodu nie dostrzegł nic podejrzanego. Kazał zatrzymać wóz tuż przed wejściem na dworzec. Gdy taksówka zatrzymała się, Jack wyskoczył z niej i wbiegł przez główne wejście do hallu dworca. Od razu zmieszał się z tłumem. Aby na sto procent upewnić się, że nie jest śledzony, zszedł do stacji metra i wsiadł do pociągu jadącego na Czterdziestą Drugą. Kiedy pociąg miał ruszyć i drzwi zaczęły się zamykać, Jack zablokował je rękami i wyskoczył na peron. Pobiegł do głównego hallu i wyszedł na ulicę, ale nie tym wejściem, przez które wchodził, lecz innym.
Poczuł się bezpieczny. Pomachał na taksówkę. Najpierw poprosił o kurs do World Trade Center. Jadąc Piątą Avenue, pilnie obserwował inne samochody, taksówki i furgonetki, starając się upewnić, że nie jest przez nie śledzony. Gdy nic na to nie wskazywało, zmienił dyspozycję i podał adres: 550 Broome Street.
Rozluźnił się. Usiadł wygodnie i przyłożył dłonie do skroni. Ból głowy nie minął do końca. Jack gotów był przypisać nieustające tętnienie w skroniach wczorajszym przejściom, lecz zaczęły ujawniać się nowe objawy choroby. Czuł trudny do określenia ból gardła, któremu towarzyszył lekki katar. Być może podłoże choroby było psychosomatyczne, nie wiedział jednak, jak to sprawdzić, i martwił się.
Okrążyli Washington Square, skręcili na południe w Broadway, a stąd na wschód na Houston Street.
Jack uważnie przyglądał się mijanym ulicom. Nie miał pojęcia, gdzie leży Broome Street, chociaż domyślał się, że może to być gdzieś na południu miasta, w okolicach Houston. Ta część metropolii, jak i wiele innych, była mu prawie nie znana. Większość nazw ulic brzmiała dla jego uszu całkowicie obco.
Z Houston Street skręcili w prawo w Eldridge, a następnie w lewo. Jack spojrzał na tabliczkę. Wjeżdżali w Broome Street. Cztero- lub pięciopiętrowe domy w części nie były zamieszkane, okna zabito deskami. Nieprawdopodobne, żeby w takiej okolicy mieściło się laboratorium medyczne.
Za następną przecznicą okolica nieco się zmieniła. Zauważył sklep z akcesoriami hydraulicznymi z okratowanymi oknami. Wzdłuż ulicy ciągnęły się sklepy z narzędziami i materiałami budowlanymi i wykończeniowymi. Nad sklepami były mieszkania, a może magazyny.
W połowie ulicy taksówkarz skręcił i podjechał do krawężnika. Stanęli przy Broome Street 550. Nie było tu żadnego laboratorium. Poczta, lombard, sklep monopolowy i zakład szewski.
Jack zawahał się. W pierwszej chwili pomyślał, że pomylił adres. To było jednak mało prawdopodobne. Nie tylko zapisał go na kartce, ale pamiętał, że Igor dwukrotnie go powtórzył. Zapłacił za kurs i wysiadł.
Jak wszystkie sklepy w okolicy, tak i ten był zabezpieczony spuszczaną na noc kratą. W oknie wystawowym leżała mieszanina najprzeróżniejszych przedmiotów – obok elektrycznej gitary kilka kamer i bogaty wybór taniej biżuterii. Wielki szyld nad drzwiami informował: OSOBISTE SKRZYNKI POCZTOWE. Na szybie drzwi wymalowano: REALIZUJEMY CZEKI.
Jack podszedł do okna i zajrzał do wnętrza. Za kontuarem stał wąsaty mężczyzna w punkowej fryzurze. Ubrany był w wojskowy mundur polowy. Z tyłu sklepu znajdowała się kabina z pleksi przypominająca bankowe stanowisko kasjera. Po lewej stronie w ścianie zamontowano kilka rzędów skrzynek pocztowych.
Zaciekawiło to Jacka. Jeżeli laboratorium Frazera korzystało tu ze skrzynki pocztowej, to budziło to podejrzenia. W pierwszym odruchu chciał wejść do sklepu i zapytać, lecz rozmyślił się. Wiedział, że obsługa osobistych skrzynek pocztowych miała obowiązek zachowania pełnej dyskrecji w sprawach klientów. Prywatność była głównym powodem zakładania anonimowych skrzynek pocztowych.
Jack chciał nie tylko dowiedzieć się, czy laboratorium Frazera ma tu swoją skrzynkę, ale najlepiej zwabić przedstawiciela laboratorium do sklepu. Powoli w jego głowie rodził się plan działania.
Odszedł od okna, aby nie zauważył go właściciel sklepu. Przede wszystkim potrzebował książki telefonicznej. Okolica lombardu wydawała się opustoszała. Poszedł więc na południe w stronę Canal Street. Tam znalazł aptekę.
Z książki telefonicznej przepisał cztery adresy: najbliższego sklepu z odzieżą służbową, wypożyczalni furgonetek, sklepu z artykułami biurowymi i biura Federal Express. Sklep z odzieżą był najbliżej, tam więc skierował pierwsze kroki.
W sklepie niestety nie potrafił sobie przypomnieć, jak wyglądają służbowe ubiory kurierów Federal Express. Nie załamał się takim drobiazgiem. Jeśli on nie pamięta, to pewnie i sprzedawca nie pamięta. Kupił parę niebieskich spodni i białą koszulę z zapinanymi kieszeniami i naramiennikami. Kupił także czarny pasek i niebieski krawat.
– Nie będzie miał pan nic przeciwko temu, że tu się przebiorę? – zapytał sprzedawcę.
– Ależ skądże, bardzo proszę – odparł zapytany i wskazał prowizoryczną kabinę.
Spodnie okazały się nieco za długie, ale Jackowi się podobały. Gdy spojrzał w lustro, uznał, że czegoś mu brakuje. Dokupił więc niebieską czapkę z daszkiem. Otrzymawszy należność, sprzedawca zapakował ubranie Jacka. Zanim jednak je zapakował, Jack przypomniał sobie o rymantadynie i wyjął fiolkę z kieszeni. Nie chciał przeoczyć żadnej z kolejnych dawek.
Następny przystanek wyznaczył sobie w sklepie z artykułami biurowymi. Kupił papier pakowy, taśmę klejącą, średniej wielkości pudełko, sznurek i paczkę nalepek informacyjnych naklejanych na paczki. Ku swemu zdziwieniu znalazł również nalepki z oznaczeniem "Uwaga! Zagrożenie biologiczne". W innej części sklepu znalazł plakietki-identyfikatory przywieszane do kieszeni i blok z wydrukowanymi formularzami zamówień. Po zgromadzeniu wszystkiego podjechał do kasy i zapłacił.
Kolejny postój miał miejsce w biurze Federal Express. Z kosza stojącego w hallu biura wyjął kilka nalepek adresowych oraz plastykowych kopert używanych do przymocowania adresu do paczki. Ostatnim etapem była wypożyczalnia furgonetek. Wypożyczył samochód odpowiedni do rozwożenia paczek. To zabrało mu najwięcej czasu, gdyż musiał poczekać, aż ktoś z obsługi sprowadzi samochód z parkingu położonego gdzieś dalej. Czas oczekiwania wykorzystał na przygotowanie paczki. Chcąc nadać jej odpowiedni ciężar, postanowił włożyć do środka trójkątny kawałek drewna, który zauważył na podłodze przy wejściu do biura wypożyczalni. Prawdopodobnie służył za blokadę dla otwartych drzwi.
Kiedy osoba obsługująca klientów opuściła na moment stanowisko za ladą, Jack błyskawicznie podniósł klocek i wrzucił do pudełka. Wyrwał kilka stron z "New York Post" i wypchał nimi pudełko. Zamknął je i potrząsnął. Nic nie grzechotało w środku. Zadowolony, dokładnie okleił je taśmą. Po owinięciu w papier i obwiązaniu sznurkiem oblepił paczkę informacyjnymi etykietami, również tą z napisem: "Uwaga! Zagrożenie biologiczne". Ostatnia była etykieta Federal Express, którą starannie wypełnił, adresując do Laboratorium Frazera. Jako nadawcę wpisał National Biologicals. Oryginał oderwał, a kopię włożył do plastykowej zawieszki i przymocował na paczce. Był zadowolony. Paczka wyglądała bardzo oficjalnie, a nalepki nadały jej pożądany wygląd.
Kiedy przyjechała furgonetka, Jack wyszedł z biura, wrzucił na tył samochodu resztę papieru pakowego, przesyłkę, paczkę ze swoim ubraniem, zamknął drzwi, wsiadł za kierownicę i odjechał.
Zanim dojechał na miejsce, zatrzymał się dwukrotnie. Raz przed apteką, w której skorzystał z książki telefonicznej. Kupił w niej lek na coraz bardziej dokuczliwy ból gardła. Drugi raz przed restauracją sprzedającą jedzenie na wynos. Nie był głodny, ale zrobiło się późno, a on nic jeszcze nie jadł. Nie wiedział też, jak długo przyjdzie mu czekać po doręczeniu paczki.
Jadąc z powrotem na Broome Street, otworzył kupiony w restauracji sok pomarańczowy i zażył kolejną tabletkę. Wobec nasilających się objawów choroby chciał utrzymać wysoki poziom leku we krwi.
Podjechał prosto pod lombard. Silnik zostawił włączony, światła zapalone. Trzymając w ręku podkładkę z formularzami, wyskoczył z samochodu, podszedł od tyłu. Wyjął paczkę i wszedł do sklepu.
Dzwonek zamocowany na drzwiach ostro zadzwonił. Jak wcześniej w sklepie nie było klientów. Wąsaty mężczyzna w wojskowym moro spojrzał znad gazety. Włosy sterczały mu pionowo, co sprawiało, że wyglądał na permanentnie zaskoczonego.
– Mam przesyłkę dla laboratorium Frazera – oznajmił Jack. Położył paczkę na kontuarze i podsunął formularz pod nos mężczyźnie. – Proszę tu podpisać – powiedział, podając mu ołówek.
Sprzedawca wziął ołówek, ale zawahał się i spojrzał badawczo na paczkę.
– To chyba dobry adres? – zapytał Jack.
– Tak sądzę – odparł wąsacz. Przygryzł wąsa i spojrzał na Jacka. – Co w tym jest?
– Powiedzieli mi, że suchy lód – odpowiedział Jack. Nagle schylił się w stronę sprzedawcy i dodał ściszonym głosem: – Dysponent uważa, że to mogą być żywe bakterie. Wie pan, do badań czy czegoś.
Mężczyzna skinął głową.
– Zdziwiło mnie, że nie mam dostarczyć przesyłki wprost do laboratorium. Nie mogłem usiedzieć spokojnie obok tego. Nie, żebym się bał, że to wycieknie albo coś podobnego. No, ale że umrze i będzie bezużyteczne. Myślę, że powinien pan jak najszybciej zawiadomić swojego klienta.
– Tak sądzę – powtórzył sklepikarz.
– Tak panu radzę. No, ale niech pan podpisze, bo mam jeszcze robotę.
Mężczyzna podpisał formularz. Czytając do góry nogami, Jack poznał jego nazwisko – Tex Hartman. Tex oddał podkładkę z formularzami Jackowi, a ten wsunął ją pod pachę.
– Cieszę się, że pozbyłem się tego. Nigdy nie lubiłem tych bakterii czy wirusów. Czytał pan o dżumie w mieście w zeszłym tygodniu? Przeraziłem się na śmierć.
Mężczyzna znowu skinął głową.
– Niech pan uważa – powiedział na pożegnanie Jack i wyszedł.
Wsiadł do samochodu i zadowolony z siebie przejechał kilkadziesiąt metrów i skręcił. Żałował, że facet nie był bardziej gadatliwy. Nie był pewny, czy Tex dzwonił do laboratorium, ale gdy zwalniał hamulec ręczny, zauważył, że wykręca jakiś numer. Zaparkował niedaleko lombardu i wyłączył silnik. Zamknął drzwi i sięgnął po jedzenie. Był głodny czy nie, ale postanowił coś przekąsić.
– Jesteś pewny, że powinniśmy to zrobić? – zapytał BJ.
– Tak, człowieku, jestem – odparł, Twin. Manewrował swoim cadillakiem wokół Washington Square, szukając miejsca do zaparkowania. Nie wyglądało różowo. Park był zapchany ludźmi, którzy postanowili się tu rozerwać. Jeździli na deskorolkach i łyżworolkach, rzucali do siebie latającym dyskiem, popisywali się w break dance, grali w szachy i handlowali narkotykami. Tu i tam widać było wózki dziecięce. Atmosfera jak w czasie karnawału. Dlatego właśnie Twin wybrał to miejsce na spotkanie.
– Kurde, człowieku, bez armaty czuję się, jakbym był nago. Nie podoba mi się to.
– Zamknij mordę BJ i szukaj jakiegoś miejsca na wózek -rozkazał Twin. – To ma być spotkanie braci. Nie ma powodu do strzelaniny.
– A co jeśli oni zaczną? – zapytał BJ.
– Człowieku, czy ty nikomu nie ufasz? – odpowiedział pytaniem Twin. W tej chwili zauważył ruszający z postoju samochód. – Mamy szczęście, nie?
Twin z wprawą zajął zwolnione miejsce i zaciągnął ręczny hamulec.
– To miejsce wyłącznie dla samochodów zaopatrzenia -zauważył BJ. Spojrzał przez okno na napis na znaku parkingowym.
– Z całym tym prochem, jaki upchnęliśmy w tym roku, to myślę, że możemy się zaliczyć do zaopatrzenia – odpowiedział ze śmiechem Twin. – Dalej, weź swoją czarną dupę i wyłaź z wozu.
Wysiedli, przeszli przez ulicę i weszli do parku. Twin sprawdził godzinę. Pomimo kłopotów z zaparkowaniem byli przed czasem. Tak właśnie lubił, mieć dość czasu na zlustrowanie miejsca spotkania. Nie, żeby nie ufał braciom, ale wolał być ostrożny.
Lecz tym razem życie zaskoczyło go. Oglądając miejsce umówionego spotkania, spostrzegł niespodziewanie, że sam jest obserwowany przez jednego z najlepiej zbudowanych facetów, jakiego ostatnio widział.
– Cholera – zaklął pod nosem.
– Co jest? – zapytał zaalarmowany BJ.
– Bracia zjawili się przed nami.
– Co mam zrobić? – Oczy BJ zaczęły biegać po ludziach, aż zatrzymały się na tym samym osiłku, którego zauważył Twin.
– Nic. Po prostu idź.
– Wygląda na cholernie odprężonego. Niepokoi mnie to -zauważył BJ.
– Zamknij się! – warknął Twin.
Twin podszedł do człowieka, który ani na chwilę nie przestał patrzeć mu prosto w oczy. Wycelował w niego dwoma palcami jak lufą pistoletu i zawołał:
– Warren!
– Czołem. Jak leci?
– Nieźle – odparł Twin.
Zgodnie z rytuałem uniósł prawą rękę, Warren zrobił to samo i przybili piątkę na przywitanie. Był to tylko pozornie gest przyjazny, podobny do podania sobie ręki przez przedstawicieli dwóch rywalizujących ze sobą banków.
– To David – Warren przedstawił swego kompana.
– A to BJ – Twin przedstawił swego, wykonując nieznaczny ruch głową.
David i BJ czujnie się obserwowali, ale nie ruszali się i nic nie mówili.
– Posłuchaj, człowieku – zaczął Twin. – Pozwól, że powiem od razu jedną rzecz. Nie wiedzieliśmy, że ten doktor mieszka na waszej ziemi. To znaczy, może wiedzieliśmy, ale nie sądziliśmy, że to ważne, skoro chodzi o białasa.
– Co was łączy z doktorem? – zapytał Warren.
– Łączy? Nic nas nie łączy. Nie mam z nim żadnych układów.
– To dlaczego chcesz go zdmuchnąć?
– Takie małe zlecenie. Przyszedł do nas kiedyś taki gość, co niedaleko mieszka, i zaproponował sałatę za ostrzeżenie doktorka, żeby nie wtykał do czegoś nosa. Ale on nie usłuchał, więc gość zjawił się drugi raz i zaproponował więcej za załatwienie doktora.
– Więc twierdzisz, że doktor nie miał z wami żadnych układów? – zapytał jeszcze raz Warren.
– Kurwa, nie – roześmiał się Twin. – Nie potrzebujemy w interesie jakichś pieprzonych doktorów.
– Powinieneś najpierw przyjść do nas – stwierdził Warren. – Powiedzielibyśmy ci o doktorze. Gra z nami w kosza od czterech czy pięciu miesięcy. Jest w porządku. Przykro mi z powodu Reginalda, ale nie doszłoby do tego, gdybyśmy porozmawiali.
– Żałuję dzieciaka. To nie powinno się zdarzyć. Problem w tym, że się cholernie wkurzyliśmy z powodu Reginalda. Nie mogliśmy uwierzyć, że brat zabił Reginalda za jakiegoś białego doktora.
– Rachunki są więc wyrównane – oznajmił Warren. – Nie liczymy ostatniego wieczoru, ale to nas nie dotyczy.
– Wiem. Możesz sobie wyobrazić tego doktora? Jak kot z dziewięcioma życiami. Jak, do cholery, ten gliniarz tak szybko zareagował? Zdaje mu się, że jest Wyatt Earp czy jaka inna cholera.
– Chodzi o to, że między nami jest zawieszenie broni – powiedział Warren.
– Cholerna racja, stary. Nigdy więcej brat nie strzeli do brata. Mamy z tym już dość kłopotów.
– Ale zawieszenie oznacza, że zostawiacie w spokoju także doktora – dodał Warren.
– Interesuje cię, co się stanie z tym facetem?
– Tak.
– Stoi. Forsa nie jest warta wojny.
Warren wyciągnął dłoń w kierunku Twina. Ten przybił i wyciągnął swoją. Warren powtórzył gest. Umowa została przypieczętowana.
– Trzymaj się zdrowo – powiedział Warren.
– Ty też, człowieku.
Warren skinął na Davida. Ruszyli w stronę Washington Arch, gdzie zaczynała się Piąta Avenue.
– Poszło nieźle – skwitował Dawid. Warren wzruszył ramionami.
– Wierzysz mu? – zapytał Dawid.
– Tak, wierzę. Może i handluje narkotykami, ale głupi nie jest. Jeżeli trwałoby to dłużej, wszyscy musielibyśmy zapłacić.