Rozdział 28

Wtorek, godzina 10.30, 26 marca 1996 roku


Phil przeszedł przez wejściowe drzwi opuszczonego budynku przejętego przez Black Kings na siedzibę gangu. Za drzwi służyła gruba na ponad siedem centymetrów sklejka przykręcona do aluminiowej ramy.

Przeszedł przez pierwszy pokój. W całunie trudnego do zniesienia dymu papierosowego grano w karty. Nie zatrzymując się, poszedł prosto do biura. Z ulgą zobaczył Twina przy swoim biurku.

Nie mógł się doczekać, aż Twin skasuje dolę od jednego ze swoich jedenastoletnich handlarzy i odeśle dzieciaka z powrotem na ulicę.

– Mamy problem – powiedział Phil.

– Zawsze mamy jakiś problem – odparł filozoficznym tonem Twin. Przeliczał zielone przyniesione przez małolata.

– Nie taki jak tym razem. Załatwili Reginalda.

Twin spojrzał znad banknotów z wyrazem twarzy kogoś, kto właśnie dostał w pysk.

– Pieprzysz! Gdzieś usłyszał to gówno?

– To prawda – Phil obstawał przy swoim. Przyciągnął podniszczone krzesło z prostym oparciem spod ściany, odwrócił je tyłem do przodu i usiadł na nim jak na końskim grzbiecie, kładąc ramiona na oparciu. Taka pozycja harmonizowała nawet z baseballówką noszoną zawsze daszkiem do tyłu.

– Kto tak twierdzi? – zapytał Twin.

– Cała ulica. Emmett słyszał o tym od handlarza z Times Square. Wygląda, że doktorek jest chroniony przez Gangsta Hoods z Upper West Side.

– Chcesz powiedzieć, że jeden z Hoodsów załatwił Reginalda? – pytał Twin, kompletnie nie wierząc w to, co usłyszał.

– Tak się sprawy mają. Strzał w głowę.

Twin z taką siłą huknął dłonią w biurko, że banknoty pofrunęły w powietrze. Zerwał się na równe nogi i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Kopnął metalowy kubeł na śmieci.

– Nie wierzę. Dokąd, cholera, zmierza ten świat? Nie rozumiem tego. Zachowują się jak bracia wobec jakiegoś pieprzonego białego doktora. Nie, to nie ma sensu.

– Może robi coś dla nich – zasugerował Phil.

– Gówno mnie obchodzi, co on robi! – wrzasnął Twin. Stanął nad Philem, który przytłoczony posturą szefa skulił się w sobie.

Phil był pewien, że kiedy Twin jest wkurzony, a w tej chwili był wkurzony jak rzadko kiedy, potrafi być brutalny i nieprzewidywalny.

Twin jednak wrócił do biurka i jeszcze raz grzmotnął w nie ręką.

– Nie rozumiem tego, ale jest jedna rzecz, którą wiem na pewno. Tak nie może zostać! Na pewno nie! Hoods nie mogą łazić po mieście, zmiatając jednego z naszych, jakby nigdy nic się nie stało. A to oznacza, że musimy przynajmniej załatwić doktora, tak jak uzgodniliśmy.

– Gadają, że doktor ma ogon. Ciągle go chronią.

– Niewiarygodne. – Twin usiadł na swoim krześle przy biurku. – To nic, będzie nawet łatwiej. Zdmuchniemy doktorka razem z jego ogonem. Ale nie możemy działać na terenie Hoodsów. Załatwimy faceta w pracy. – Twin otworzył środkową szufladę biurka i zaczął czegoś szukać. – Cholera, gdzie się podziała ta kartka o doktorze?

– Boczna szuflada – podpowiedział Phil.

Twin spojrzał na niego, a Phil odpowiedział jedynie wzruszeniem ramion. Nie chciał rozjątrzać szefa, ale pamiętał, gdzie ostatnio wkładał kartkę.

Twin wyjął karteczkę i przeczytał zapisane informacje.

– No dobra. Wyślij BJ. Aż się pali do roboty.

Phil zniknął. Po dwóch minutach wrócił z BJ. Jego ociężały chód zdawał się przeczyć powszechnie znanej szybkości w działaniu.

Twin opisał okoliczności, w których się znaleźli.

– Poradzisz sobie z tym? – zapytał na koniec.

– Jasne.

– Chcesz obstawę?

– Po cholerę? Poczekam, aż oba skurwiele będą razem, a potem ich obu rozpieprzę.

– Doktora musisz zdjąć w pracy. Nie możemy ryzykować odwiedzin na terenie Hoodsów, nie mamy przewagi. Kapujesz?

– Jasne.

– Masz automat?

– Nie.

Twin otworzył dolną szufladę i wyjął z niej identyczny pistolet automatyczny jak ten, który wręczył Reginaldowi.

– Nie strać go. Nie mamy tego więcej.

– Jasne – odparł po swojemu BJ. Wziął broń i niemal z czcią obracał ją w dłoni.

– Na co jeszcze czekasz? – zapytał Twin.

– A skończyłeś?

– Oczywiście, że skończyłem. Co, chcesz, żebym poszedł z tobą i trzymał cię za rękę? Wypieprzaj stąd i żebyś mi wrócił i powiedział, że robota wykonana.


Jack nie potrafił skoncentrować się na kolejnych sprawach, bez względu na to, jak bardzo próbował. Było już prawie południe, a on ciągle miał stos papierów do przerobienia. Nie mógł przestać martwić się przypadkiem grypy i myśleć o Beth Holderness. Co takiego znalazła?

Ze złością rzucił długopis na biurko. Pragnął z całej mocy pójść do Manhattan General, do laboratorium i stanąć twarzą w twarz z Martinem Cheveau, ale wiedział, że nie może. Cheveau w minutę sprowadziłby co najmniej oddział marines, a on sam straciłby pracę. Jack zdawał sobie sprawę, że najpierw musi poczekać na wyniki badań nad próbkami otrzymanymi z National Biologicals, a dopiero potem, uzbrojony w odpowiednią amunicję, może ruszyć kogoś z góry.

Zrezygnował z dalszej pracy papierkowej, wstał i poszedł na piąte piętro do laboratorium DNA. W odróżnieniu od reszty budynku, laboratorium było supernowoczesne. Niedawno odnowiono je i wyposażono w najnowocześniejszy sprzęt. Nawet laboratoryjne fartuchy noszone przez pracowników zdawały się świeższe i bielsze niż gdzie indziej.

Jack wpadł na kierownika laboratorium, Teda Lyncha, który właśnie był w drodze na lunch.

– Dostałeś próbki od Agnes? – zapytał Jack.

– Tak. Są u mnie w biurze.

– Domyślam się w takim razie, że nie ma jeszcze wyników?

Ted roześmiał się.

– O czym ty mówisz? Nie mamy nawet wyhodowanych kultur. A poza tym zdaje się, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak skomplikowany to jest proces. To nie tak, że wrzucamy do zupy na bakteriach dostarczone próbki i obserwujemy. Musimy wyizolować nukleoproteiny, następnie przepuścić je przez replikator, żeby otrzymać dostatecznie obfite podłoże. Inaczej nie moglibyśmy ujrzeć fluorescencji, nawet gdyby doszło do reakcji. To musi zabrać trochę czasu.

Jack wrócił do swojego pokoju, by wpatrywać się w ścianę naprzeciwko biurka. Choć była pora lunchu, w ogóle nie czuł głodu.

Po chwili zdecydował się zadzwonić do epidemiologa miejskiego. Ciekawiło go, jak doktor Abelard zareaguje na przypadek grypy. Pomyślał, że w ten sposób może dać miejskiemu specjaliście od chorób zakaźnych szansę zrehabilitowania się za dotychczasowe niepowodzenia.

W książce telefonicznej poszukał numeru i zadzwonił. Odebrała sekretarka. Poprosił o połączenie z gabinetem doktora Abelarda.

– Kogo mam zapowiedzieć? – zapytała sekretarka.

– Doktor Stapleton – odpowiedział, rezygnując w ostatniej chwili ze złośliwego dowcipu. Mógł przecież przedstawić się dla kawału jako burmistrz albo przewodniczący Miejskiej Rady Zdrowia.

Czekając na połączenie, bezmyślnie obracał w palcach spinacz. Kiedy znowu usłyszał głos w słuchawce, z zaskoczeniem stwierdził, że należy do sekretarki.

– Bardzo mi przykro, ale doktor Abelard kazał mi przekazać, że nie życzy sobie z panem rozmawiać.

– Proszę przekazać znakomitemu lekarzowi, że jestem pod głębokim wrażeniem jego zawodowej dojrzałości – odpowiedział Jack i odłożył słuchawkę.

Jego pierwsze wrażenie sprawdziło się – facet był dupkiem. Gniew zmieszany z niepokojem wywołanym czasową bezczynnością całkowicie przytłoczyły Jacka. Czuł się jak lew w klatce. Musiał coś zrobić. Najbardziej pragnął złożyć wizytę w General mimo zakazu Binghama. Ale jeśli nawet tam pójdzie, z kim będzie mógł porozmawiać? W myślach sporządził listę osób, które znał w szpitalu. Nagle pomyślał o Kathy McBane. Była zarówno przyjacielska, jak i otwarta i była członkiem Komitetu Kontroli Chorób Zakaźnych.

Jeszcze raz schwycił za słuchawkę i zadzwonił do Manhattan General. Nie było jej u siebie, więc wybrał numer jej pagera. Złapał ją w barze szpitalnym. W tle słyszał charakterystyczny gwar i brzęk naczyń. Przedstawił się i przeprosił, że przeszkadza w posiłku.

– Nic nie szkodzi – odpowiedziała przyjaźnie. – Co mogę dla pana zrobić?

– Pamięta mnie pani?

– Oczywiście. Jakże mogłabym zapomnieć po reakcji, jaką wywołał pan u Kelleya i doktor Zimmerman.

– Zdaje się, że nie są to jedyne osoby w szpitalu, które obraziłem – przyznał Jack.

– Odkąd mamy te przypadki z chorobami zakaźnymi, wszyscy są na skraju wyczerpania nerwowego. Nie brałabym tego do siebie.

– Proszę posłuchać. Martwię się tymi samymi przypadkami co wy i bardzo chciałbym przyjść do szpitala i osobiście porozmawiać z panią. Nie miałaby pani nic przeciwko temu? Ale musiałoby to pozostać wyłącznie między nami. Czy proszę o zbyt wiele?

– Ależ nie, skądże. Kiedy chciałby się pan spotkać? Obawiam się, że większą część popołudnia mam już zajętą.

– To może teraz? Zrezygnuję z lunchu.

– Cóż za poświęcenie. Nie mogłabym odmówić. Mój pokój znajduje się w skrzydle administracyjnym na parterze.

– Och! To znaczy, że mógłbym się natknąć na pana Kelleya.

– Wątpię. Mamy gości, grube ryby z AmeriCare. Szef będzie zajęty przez cały dzień.

– W takim razie już jadę – odparł Jack i odłożył słuchawkę.

Wyszedł z budynku frontowym wyjściem na Pierwszą Avenue. Był obserwowany przez Slama, który opierał się niedbale o ścianę sąsiedniego budynku, jednak Jack był zbyt zaaferowany, by zwrócić na to uwagę. Zatrzymał taksówkę i wsiadł do niej. W ostatniej chwili zauważył Slama, który zrobił dokładnie to samo.


BJ widział doktora tylko raz, w czasie piątkowej wizyty, i nie był pewien, czy rozpozna go na ulicy, ale gdy tylko Jack pojawił się w drzwiach budynku medycyny sądowej, BJ wiedział, że to on.

Czekając na ofiarę, starał się odkryć, kto pilnuje doktora. Przez dobrą chwilę przyglądał się jakiemuś muskularnemu gościowi sprzedającemu losy na loterię na rogu Pierwszej Avenue i Trzydziestej Ulicy. Facet palił papierosa i od czasu do czasu spoglądał na budynek medycyny sądowej. BJ pomyślał, że to jego druga ofiara, gdy nagle mężczyzna odszedł. BJ zdziwił się, kiedy zauważył, jak Slam wyprostował się gwałtownie na widok Jacka.

– Przecież to jakiś cholerny dzieciuch – wyszeptał BJ pod nosem. Był zdegustowany. Spodziewał się bardziej odpowiedniego przeciwnika.

Złapał za kolbę pistoletu, który trzymał w kaburze pod workowatą bluzą. W tej samej chwili Jack, a po nim Slam, zatrzymali taksówki i wsiedli do nich. Dał spokój broni, wskoczył na ulicę i także złapał taksówkę.

– Na północ – rzucił kierowcy. – No, ruszaj, człowieku.

Taksówkarz, Pakistańczyk z pochodzenia, rzucił pytające spojrzenie w stronę pasażera, ale natychmiast odwrócił głowę i zrobił, co mu kazano. BJ miał na oku taksówkę Slama. Nie było to trudne, gdyż miała stłuczone tylne światło.


Jack wyskoczył z auta i zniknął w hallu szpitala. Zaprzestano używać masek, kiedy uznano, że meningokoki nie stanowią już zagrożenia. Jack nie mógł więc ukryć twarzy. Obawiając się rozpoznania, starał się spędzić jak najmniej czasu w powszechnie dostępnej części szpitala.

Przeszedł pospiesznie do części administracyjnej, mając nadzieję, że Kathy nie myliła się co do Kelleya. Odgłosy szpitalne zamarły, gdy drzwi za nim zamknęły się. Stał na korytarzu wyłożonym miękką wykładziną dywanową. Szczęśliwie jak dotąd nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Wszedł do pierwszego pokoju, na który trafił, i zapytał o pokój Kathy McBane. Skierowano go do trzeciego pokoju po prawej stronie korytarza. Nie tracąc czasu, podszedł do wskazanych drzwi i wszedł do środka.

– Cześć – powiedział, wchodząc i zamykając za sobą drzwi. – Mam nadzieję, że nie gniewa się pani za to, że tak wtargnąłem. Wiem, że to niegrzeczne, ale jak już wspominałem, parę osób ze szpitala nie przepada za mną i nie chciałbym ich spotkać.

– Nie gniewam się, jeśli poprawi to panu samopoczucie. Proszę, niech pan siada.

Usiadł na jednym z wolnych krzeseł. Pokój był mały. Mieścił ledwie biurko, dwa krzesła i szafę na dokumenty. Na ścianie wisiały liczne dyplomy i świadectwa potwierdzające imponujący dorobek zawodowy Kathy. Wystrój był spartański, ale funkcjonalny. Całość dopełniały stojące na biurku fotografie rodzinne.

Kathy, podobnie jak za pierwszym razem, okazała się chętna do rozmowy i przyjaźnie nastawiona. Miała okrągłą buzię o delikatnych rysach. Często się uśmiechała.

Jack przeszedł od razu do sedna:

– Bardzo zaniepokoił mnie przypadek pogrypowego zapalenia płuc. Jak zareagował Komitet Kontroli Chorób Zakaźnych?

– Jeszcze nie spotkaliśmy się w tej sprawie. Zresztą pacjent zeszłej nocy zmarł.

– A rozmawiała pani o tym z którymś z członków komitetu?

– Nie. Dlaczego to pana tak niepokoi? Mamy wiele przypadków grypy w sezonie. Szczerze powiedziawszy, ten przypadek nie zaniepokoił mnie nawet w przybliżeniu tak jak poprzednie, szczególnie infekcje wywołane meningokokami.

– Niepokoi mnie z powodu pewnej prawidłowości. Tak jak poprzednie choroby, również i to zapalenie płuc miało piorunujący przebieg. Problem w tym, że prawdopodobieństwo zarażenia się grypą jest znacznie wyższe. Nie jest potrzebny nosiciel. Roznosi się drogą kropelkową, od człowieka do człowieka.

– Rozumiem, ale jak już powiedziałam, z grypą mamy do czynienia przez całą zimę.

– A z pogrypowym zapalenie płuc?

– No cóż, nie, z tym nie – przyznała Kathy.

– Rano sprawdziłem, że w szpitalu nie było żadnego podobnego przypadku oprócz tego z nocy. Czy teraz coś się w tej kwestii zmieniło?

– W każdym razie ja nic o tym nie wiem.

– Może pani sprawdzić?

Kathy odwróciła się do komputera i wywołała odpowiednią informację. Komputer potwierdził, że nie odnotowano kolejnych zachorowań na pogrypowe zapalenie płuc.

– Dobrze. Spróbujmy zrobić coś jeszcze. Pacjent nazywał się Kevin Carpenter. Gdzie znajdował się jego pokój?

– Leżał na oddziale ortopedycznym.

– Pierwsze symptomy pojawiły się o osiemnastej. Sprawdźmy, czy któraś z pielęgniarek z popołudniowej zmiany nie zachorowała.

Kathy zawahała się przez moment, ale ponownie odwróciła się w stronę komputera. Wyświetlenie listy nazwisk z numerami telefonów zabrało kilka minut.

– Chce pan, abym teraz do nich zadzwoniła? Mają jeszcze kilka godzin do rozpoczęcia swojej zmiany.

– Jeśli byłoby to możliwe – poprosił Jack.

Kathy zaczęła więc wydzwaniać po pielęgniarkach. Już druga z kolei, Kim Spensor, przyznała, że jest chora. Właśnie miała zamiar zawiadomić szpital o chorobie. Przyznała, że objawy są typowe dla grypy, z temperaturą ponad 40 stopni.

– Czy mógłbym z nią porozmawiać?

Kathy zapytała Kim, czy zechciałaby porozmawiać z lekarzem, który właśnie jest u niej w gabinecie. Kim najwidoczniej zgodziła się, gdyż Kathy wręczyła słuchawkę Jackowi.

Przedstawił się, lecz nie przyznał się, że jest patologiem sądowym. Wyraził współczucie z powodu choroby, a następnie zapytał o objawy.

– Zaczęło się niespodziewanie. W jednej chwili byłam zdrowa, a w następnej poczułam przejmujący ból głowy i dreszcze. Zaczęły mnie boleć mięśnie, szczególnie w dole pleców. Chorowałam już na grypę, ale nigdy nie czułam się tak źle jak tym razem.

– Kaszel? – zapytał Jack.

– Lekki, ale mam wrażenie, że będzie narastał.

– Ma pani bóle podmostkowe? Przede wszystkim w czasie oddychania?

– Owszem. Czy to oznacza coś szczególnego?

– Czy miała pani bezpośredni kontakt z pacjentem o nazwisku Carpenter?

– Tak, podobnie jak pielęgniarz oddziałowy, George Haselton. Pan Carpenter był bardzo wymagającym pacjentem, szczególnie gdy zaczęły się bóle głowy i dreszcze. Chyba pan nie sądzi, że mogłam się od niego zarazić? Zdaje mi się, że okres inkubacji w wypadku grypy jest dłuższy niż dwadzieścia cztery godziny?

– Nie jestem specjalistą od chorób zakaźnych i prawdę powiedziawszy, nie wiem. Jednak zaleciłbym pani zażyć rymantadynę.

– Jak czuje się Carpenter?

– Jeżeli poda mi pani telefon do swojej apteki, zamówię dla pani leki – powiedział Jack, ignorując pytanie Kim. Ostry przebieg choroby u Carpentera zaczął się, gdy Kim zakończyła dyżur, więc dziewczyna nie zdawała sobie sprawy z tragedii.

Zakończył rozmowę najszybciej jak mógł, przekazując słuchawkę Kathy.

– Niedobrze. Tego się właśnie obawiałem.

– Czy nie ulega pan zbyt pochopnie panice? Sądzę, że od dwóch do trzech procent personelu szpitalnego jest na zwolnieniu z powodu grypy.

– Zadzwońmy do George'a Haseltona.

Okazało się, że jest nawet bardziej chory niż Kim, zdążył już powiadomić przełożoną oddziału, że nie będzie mógł przyjść na dyżur. Jack nie rozmawiał z nim. Przysłuchiwał się jedynie temu, co mówiła Kathy.

Odłożyła powoli słuchawkę.

– Muszę przyznać, że zaczynam się niepokoić – powiedziała.

Zadzwoniła jeszcze do pozostałych pielęgniarek pełniących wówczas dyżur na oddziale ortopedycznym, włączając w to siostrę z punktu informacyjnego. Nikt więcej nie chorował.

– Spróbujmy teraz zorientować się, co się dzieje w innym dziale – zaproponował Jack. – Ktoś z laboratorium musiał mieć kontakt z Carpenterem. Jak możemy to sprawdzić?

– Zadzwonię do Ginny Whalen z personalnego – zaproponowała Kathy i znowu złapała za słuchawkę telefonu.

Pół godziny później mieli pełen obraz sytuacji. Czworo pracowników szpitala cierpiało na groźną odmianę grypy. Poza dwoma już znanymi osobami trzecią okazał się technik z laboratorium, który około dziesiątej wieczorem pobierał Carpenterowi wymaz z gardła. Cierpiał teraz na ból gardła, głowy, dreszcze, ból mięśni, kaszel i ból pod mostkiem.

Ostatnią osobą z tej samej zmiany, która stwierdziła u siebie identyczne symptomy, była, ku zaskoczeniu Kathy, ale nie Jacka, Gloria Hernandez, pracownica działu zaopatrzenia. Oczywiście nie miała żadnego kontaktu z chorym.

– Nie możemy jej łączyć z innymi – stwierdziła Kathy.

– Nie byłbym taki pewien. – Przypomniał Kathy o innych zmarłych z działu zaopatrzenia. – Muszę stwierdzić, że zastanawia mnie, iż nie stało się to tematem dyskusji w czasie posiedzenia waszego Komitetu Kontroli Chorób Zakaźnych. Wiem, że zarówno pani doktor Zimmerman, jak i doktor Abelard uznali ten trop za ważny, gdyż oboje odwiedzili dział zaopatrzenia i rozmawiali z jego kierowniczką, panią Zarelli.

– Nie mieliśmy żadnego oficjalnego posiedzenia komitetu, odkąd zaczęty się te problemy. Spotykamy się zawsze w pierwszy poniedziałek miesiąca.

– To znaczy, że doktor Zimmerman nie informuje pani na bieżąco – stwierdził Jack.

– Nie pierwszy raz. Nigdy nie byłyśmy w najlepszych stosunkach – przyznała Kathy.

– Gdy rozmawiałem z panią Zarelli, obiecała przygotować wydruk z informacją o sprzęcie, który dostarczono wszystkim pacjentom, którzy zmarli w wyniku tych infekcji. Możemy się dowiedzieć, czy przygotowała już odpowiednie informacje? A jeżeli tak, czy możemy je teraz otrzymać?

Kathy, zaniepokojona przypadkami grypy podobnie jak Jack, postanowiła pomóc i w tej sprawie. Po krótkiej rozmowie z panią Zarelli, z której wynikało, że wykazy są gotowe, posłała jedną z urzędniczek do działu zaopatrzenia z poleceniem dostarczenia wydruków.

– Proszę sprawdzić numer telefonu do Glorii Hernandez -poprosił Jack. – Właściwie to poproszę również o jej adres. Za żadne skarby świata nie potrafię zrozumieć, jaką rolę gra w tej całej sprawie dział zaopatrzenia. To nie może być zbieg okoliczności. Wręcz przeciwnie, uważam, że tam znajduje się klucz do rozwiązania zagadki.

Kathy poszukała informacji w komputerze, przepisała je i wręczyła Jackowi.

– Jak pan sądzi, co powinniśmy zrobić tu, na miejscu?

Jack westchnął.

– Nie wiem. Sądzę, że powinna pani porozmawiać o tym z sympatyczną doktor Zimmerman. Ona jest tu ekspertem. Przy grypie, która rozprzestrzenia się w tym tempie, kwarantanna nic nie pomoże. Ale jeżeli mamy do czynienia z jakimś nietypowym szczepem, może jednak warto spróbować. Gdyby to ode mnie zależało, wszystkich chorych oraz personel, który miał z nimi styczność, izolowałbym w szpitalu. W najgorszym razie nie stanie się nic złego, w najlepszym choroba przestanie się rozprzestrzeniać.

– A co z rymantadyną?

Jestem zdecydowanie za jej zastosowaniem. Sam na pewno zażyję. W przeszłości skutecznie ograniczała liczbę zachorowań na grypę w szpitalach. Ale powtarzani, to działka pani doktor Zimmerman.

– Chyba zadzwonię do niej.

Jack poczekał na wynik rozmowy. Kathy mówiła z szacunkiem, ale równocześnie upierała się przy swoim twierdzeniu, że pomiędzy przypadkiem Carpentera a czterema chorymi z personelu istnieje ścisły związek. Gdy zaczęła o tym mówić, jej rozmówczyni natychmiast ograniczyła się do krótkich "tak" i "oczywiście". Doktor Zimmerman najwidoczniej nie znosiła pouczania.

W końcu Kathy odłożyła słuchawkę. Spojrzała wymownie w górę i westchnęła.

– Ta kobieta jest niemożliwa. W każdym razie nie zamierza robić nic nadzwyczajnego z powodu, jak to powiedziała, jednego potwierdzonego przypadku. Obawia się, że pan Kelley i szefowie AmeriCare byliby przeciwni takim posunięciom ze względu na opinię publiczną, do czasu aż wszystko zostanie bezsprzecznie dowiedzione.

– A co z rymantadyną?

– W tej kwestii była nieco bardziej ustępliwa. Powiedziała, że zobowiąże szpitalną aptekę do wydania dostatecznej ilości lekarstwa dla personelu, ale jeszcze nie teraz. Udało mi się jednak zwrócić jej uwagę na problem.

– Tak, to lepsze niż nic – przyznał Jack.

Rozległo się pukanie do drzwi i weszła sekretarka z wydrukiem z działu zaopatrzenia. Jack podziękował i natychmiast zaczął przeglądać listę. Był pod wrażeniem. Nie sądził, że każdy pacjent potrzebuje aż tylu różnych rzeczy. Spis był długi i zawierał wykaz leków, pożywienia i bielizny pościelowej.

– Coś interesującego? – zapytała Kathy.

– Nic, co przykułoby moją uwagę. Ale chyba powinienem poprosić dla kontroli o podobną listę dotyczącą któregoś z pozostałych pacjentów szpitala.

– To nie powinno być trudne – uznała Kathy i jeszcze raz zadzwoniła do pani Zarelli. Poprosiła o wydruk kontrolny.

– Chce pan poczekać?

Jack wstał.

– Wystawiałbym moje szczęście na próbę, gdybym czekał. Gdyby pani mogła przesłać wydruk do zakładu medycyny sądowej, byłbym doprawdy wdzięczny. Jak już wspomniałem, uważam, że trop wiążący się z zaopatrzeniem może okazać się ważny.

– Chętnie panu pomogę – oznajmiła Kathy.

Jack podszedł do drzwi, uchylił je i przezornie spojrzał na korytarz. Odwrócił się do Kathy i powiedział:

– To nie takie proste zachowywać się jak kryminalista.

– Według mnie jesteśmy pańskimi dłużnikami. Przykro mi z powodu tych, którzy źle odczytują pana zamiary.

– Dziękuję – odpowiedział szczerze Jack.

– Czy mogę zadać panu osobiste pytanie?

– Jak bardzo osobiste?

– O pańską twarz. Co się panu stało? Cokolwiek to było, musiało boleć.

– Wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości. To jedynie pozostałość po wieczornym bieganiu przez park.

Jack szybkim krokiem przemierzył dział administracyjny i hall szpitala. Gdy wyszedł w blask wiosennego słońca, poczuł ulgę. Po raz pierwszy udało mu się odwiedzić Manhattan General, nie narażając się na użądlenia roju os.

Skręcił w prawo i pomaszerował na wschód. W czasie jednej z poprzednich wizyt zauważył, że dwie przecznice od szpitala mieści się drugstore. Skierował się właśnie w tę stronę. Sugestia Kathy dotycząca rymantadyny była dobra i postanowił z niej skorzystać, tym bardziej, że miał zamiar odwiedzić Glorię Hernandez.

Myśląc o niej, włożył rękę do kieszeni, aby sprawdzić, czy nie zapomniał karteczki z adresem. Nie zapomniał. Spojrzał na nią i uświadomił sobie, że mieszka stosunkowo niedaleko od niego, na Sto Czterdziestej Czwartej Zachodniej, a więc jakieś czterdzieści numerów dalej na północ.

Doszedł do apteki, pchnął drzwi i wszedł do środka. Właściwie był to duży sklep oferujący szeroką gamę towarów, nie tylko leki. Były tu kosmetyki, artykuły szkolne, środki czyszczące, materiały piśmienne, kartki z życzeniami, nawet artykuły motoryzacyjne. Wszystkie towary wyłożono na metalowych półkach.

Upłynęło kilka minut, zanim znalazł dział farmaceutyczny zajmujący jeden z narożników z tyłu sklepu.

Poczekał w kolejce, a gdy wreszcie mógł porozmawiać z farmaceutą, poprosił go o blankiet recepty, który natychmiast wypełnił zamówieniem na rymantadynę.

Farmaceuta ubrany był w staroświecką białą marynarkę aptekarską bez kołnierzyka. Górny guzik miał rozpięty. Zerknął na receptę i stwierdził, że jej realizacja zabierze około dwudziestu minut.

– Dwadzieścia minut! Dlaczego tak długo? – zapytał zaskoczony Jack. – Sądziłem, że musi pan jedynie odliczyć tabletki.

– Chce pan ten lek czy nie? – zapytał kwaśno sprzedawca.

– Chcę – mruknął Jack. Medyczny establishment potrafił znęcać się nad ludźmi. Lekarze nie byli wolni od tych doświadczeń.

Musiał się czymś zająć przez dwadzieścia minut. Bez specjalnego celu ruszył przed siebie przejściem między regałami i nagle znalazł się przed wystawą najróżnorodniejszych prezerwatyw.


Pomysł ze sklepem od razu mu się spodobał. Będzie mógł załatwić sprawę z bliska, a dodatkowym atutem jest znajdujące się tuż obok zejście do stacji metra. W metrze łatwo było zniknąć.

Rzuciwszy krótkie spojrzenie w dół i w górę ulicy, BJ wszedł do sklepu. Zerknął do oszklonego pomieszczenia kierownika sklepu, znajdującego się tuż przy wejściu, ale doświadczenie podpowiedziało mu, że nie będzie kłopotów. Może będzie musiał strzelić w powietrze, żeby wszyscy trzymali pochylone głowy, gdy zacznie się wycofywać, lecz nic więcej na pewno go nie zaskoczy.

BJ przeszedł za ustawione w rzędzie kasy i zaczął spoglądać w kolejne przejścia między regałami, wypatrując Jacka lub Slama. Wiedział, że gdy znajdzie jednego, szybko zjawi się drugi. Zerknął w przejście siódme. Na końcu stał Jack, a Slam jakieś trzy, cztery metry od niego.

BJ cofnął się do przejścia szóstego i szybko nim idąc, włożył rękę pod kurtkę i złapał za pistolet. Kciukiem sprawnie odbezpieczył broń. Gdy doszedł do skrzyżowania przejść, mniej więcej w połowie sklepu, zwolnił, zrobił kilka kroków bokiem i zatrzymał się. Ostrożnie wychylił się zza stoiska z papierowymi ręcznikami i spojrzał w stronę końca siódmego szeregu.

Serce zaczęło mu bić szybciej. Jack ciągle stał w tym samym miejscu, a Slam przesunął się bliżej niego. Wyglądało idealnie.

Serce omal mu nie wyskoczyło z piersi, kiedy nagle poczuł lekkie stukanie w plecy. Odwrócił się. Dłoń ciągle spoczywała na rękojeści broni ukrytej pod kurtką.

– Mogę w czymś pomóc? – zapytał łysawy mężczyzna.

Pytanie zostało zadane w najmniej odpowiednim momencie. BJ wściekł się. Spojrzał na tłustą twarz mężczyzny i już zamierzał go walnąć w ten jego świński ryj, gdy nagle uspokoił się. Postanowił zignorować intruza. Nie mógł przegapić takiej okazji. Przecież obie ofiary stały dokładnie przed nim.

BJ gwałtownie odwrócił się plecami do sprzedawcy i wyjął ukryty dotychczas pistolet. Ruszył przed siebie. Wiedział, że wystarczy jeden krok i będzie miał całe przejście jak na dłoni.

Ekspedienta kompletnie zaskoczył nagły ruch chłopaka, a że nie dostrzegł broni, zawołał: "Hej!" Gdyby dostrzegł, pewnie by milczał.


Jack stał jak na rozżarzonych węglach. Był podenerwowany. Nie podobał mu się ten sklep, szczególnie po krótkim zwarciu z farmaceutą. Dobiegająca z tła kiepska muzyka i unoszący się w powietrzu zapach tanich kosmetyków dopełniały uczucia dyskomfortu. Pragnął jak najszybciej opuścić to miejsce. Był spięty. Natychmiast spojrzał w stronę, skąd dobiegło wołanie sprzedawcy. Uczynił to dokładnie w tej samej chwili, w której jakiś Murzyn z pistoletem w dłoni wychodził na środek przejścia. Jack zareagował odruchowo. Rzucił się w stronę stoiska z prezerwatywami. Regał zawalił się i z łoskotem runął na podłogę. Jack znalazł się w sąsiednim przejściu na szczycie stosu różnych przedmiotów.

Kiedy Jack wpadł na regał, Slam upadł na podłogę, wyciągając równocześnie swoją broń. Ruch był tak szybki i dokładny, jakby wykonał go specjalista z zielonych beretów.

Pierwszy strzelił BJ. Gdy tylko wyjął broń, natychmiast rozległy się strzały. Kule bzykały po całym sklepie, kalecząc winylową podłogę, dziurawiąc cienki sufit. Jednak większa część serii trafiła w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą stali Jack i Slam, i utkwiła w pojemniczkach z witaminami, ustawionych na półkach za działem z lekami.

Slam również strzelił. Kule strzaskały jedno z okien wystawowych wychodzących na ulicę.

BJ zdał sobie sprawę, że nie trafił, i natychmiast cofnął się o krok. Teraz, znowu ukryty za papierowymi ręcznikami, stał i zastanawiał się, co robić dalej.

Wszyscy obecni w sklepie, włączając w to łysiejącego sprzedawcę, zaczęli wrzeszczeć z przerażenia. Ruszyli biegiem do wyjść, ratując życie w obliczu niespodziewanego zagrożenia.

Jack wstał. Usłyszał serię Slama, a potem jeszcze jedną. Strzelał BJ. Jack chciał jedynie wyjść z tego sklepu.

Pochylając głowę, przesuwał się w stronę działu farmaceutycznego. Zauważył tam drzwi z napisem "Tylko dla personelu". Przeszedłszy przez nie, znalazł się na zapleczu. Kilka otwartych puszek z napojami i na wpół zjedzone dania świadczyły, że pracownicy sklepu niedawno zaczęli lunch.

Zauważył następne drzwi. Najpierw trafił do łazienki i dalej do magazynu. Usłyszał następną serię strzałów i krzyki dobiegające ze sklepu.

W panice nacisnął klamkę trzecich drzwi. Na szczęście dla siebie tym razem znalazł się na zewnątrz wśród pojemników na śmieci. W pewnej odległości dostrzegł uciekających ludzi. Wśród nich ujrzał białą kurtkę farmaceuty. Ruszył w tę samą stronę.

Загрузка...