Środa, godzina 19.45, 27 marca 1996 roku
– Ty sukinsynu! – rzuciła wściekle Teresa. – Jakie licho cię podkusiło? Ty i ten twój upór! Zniszczyłeś wszystko właśnie wtedy, gdy cel został niemal osiągnięty.
Jackowi odjęło mowę. Spoglądał w górę, w jej błękitne oczy, które niedawno miały w sobie tyle łagodności. Teraz przypominały zimne szafiry. Usta straciły swą zmysłowość. Pobladłe wargi zacięły się w grymasie złości.
– Tereso! – wrzasnął Richard. – Nie trać czasu na rozmowy z nim. Musimy doprowadzić do końca to, co zaczęliśmy. A jeśli ktoś wie, że on tu jest?
Teresa spojrzała na Richarda.
– Masz tu te głupie bakterie? – zapytała.
– No pewnie.
– No to się ich pozbądź. Wyrzuć je do sedesu i spłucz.
– Ale, Tereso! – zawołał zrozpaczony Richard.
– Żadnego "ale, Tereso". Pozbądź się ich. Natychmiast!
– Grypy też?
– Przede wszystkim grypy! – warknęła. Przygnębiony Richard poszedł do zamrażarki, otworzył ją i zaczął przeszukiwać jej zawartość.
– I co ja mam teraz z tobą zrobić? – Teresa zapytała samą siebie, patrząc znowu na Jacka.
– Na początek mogłabyś zdjąć te kajdanki – zaproponował Jack. – Potem będziemy mogli pójść na miłą kolację do "Positano", a ty zawiadomisz swoich przyjaciół, gdzie jesteśmy.
– Zamknij się! Mam dość tych twoich uwag.
Zostawiła go i podeszła do Richarda. Patrzyła, jak trzyma pełną garść zmrożonych probówek.
– Wszystko, od razu! Nie może zostać żaden dowód -ostrzegła.
– Zgoda na współpracę z tobą była najgorszą decyzją w moim życiu – płaczliwym głosem skarżył się Richard. Wziął wszystkie probówki i zniknął w łazience.
– Jak się w to wplątałaś? – zapytał Jack.
Nie odpowiedziała. Przeszła do salonu. Jack usłyszał odgłos spuszczanej wody i ciarki przeszły mu po grzbiecie na myśl o tym, co znajdzie się w miejskich ściekach, w których roiło się od szczurów.
Richard wyszedł z łazienki i także wszedł do salonu. Jack nie mógł ich widzieć, ale ścianki działowe nie dochodziły do wysokiego stropu, więc dokładnie słyszał każde słowo.
– Musimy się go natychmiast stąd pozbyć – stwierdziła Teresa.
– I co zrobić? – zapytał ponuro Richard. – Wrzucić do East River?
– Nie, sądzę, że po prostu musi zniknąć. Co z farmą rodziców w Catskills?
– Nie pomyślałem o tym. – Głos Richarda zabrzmiał radośniej. – Tak, czemu nie. To dobry pomysł.
– Jak go tam zawieziemy? – zastanawiała się Teresa.
– Podjadę moim explorerem.
– Trudno będzie wsadzić go do wozu.
– Mam ketaminę – powiedział Richard.
– Co to jest?
– To środek znieczulający. Stosuje się go w weterynarii. Czasami także u ludzi, ale wywołuje halucynacje.
– Nie dbam o jego halucynacje. Ważne, czy go to uspokoi, czy nie. Najlepiej byłoby go całkowicie uśpić.
– Mam tylko ketaminę. To jedyny środek, jaki mogłem kupować bez recepty. Stosowałem go u zwierząt.
– Nie chcę o tym słuchać. Można go tym odurzyć jak narkotykiem?
– Nie jestem pewien. Spróbuję.
– Jak mu to podasz?
– Zastrzyk. Ale ketamina ma krótkotrwałe działanie, więc będziemy musieli kilka razy powtórzyć dawkę.
– Zobaczmy, jak to działa – zdecydowała Teresa.
Kiedy zjawili się oboje, Jack poczuł, jak spływa po nim pot. Nie wiedział jedynie, czy to z gorączki, czy ze strachu wywołanego podsłuchaną rozmową. Nie podobała mu się rola królika doświadczalnego. Richard podszedł do szafki i wyjął kilka strzykawek. Z innej półki zdjął lek – biały proszek w szklanej butelce zamkniętej gumowym korkiem. Zatrzymał się, aby odmierzyć odpowiednią dawkę.
– Jak sądzisz, ile on waży? – zapytał Teresę, jakby rozmawiali o bezrozumnym zwierzęciu.
– Jakieś osiemdziesiąt dwa kilogramy, powiedzmy plus minus dwa – uznała Teresa.
Richard dokonał w pamięci przeliczenia i napełnił jedną ze strzykawek.
Gdy zbliżył się do Jacka, ten czuł, że powinien walczyć, krzyczeć, ale nie miał siły. Poczuł ukłucie w prawe ramię. Skrzywił się z bólu. Miejsce wstrzyknięcia wściekle piekło.
– Zobaczymy, co to da – powiedział Richard. Odsunął się od Jacka i zniszczył zużytą strzykawkę. – Pójdę teraz po samochód.
Teresa skinęła głową. Richard sięgnął po swoją kurtkę i włożył ją. Przy drzwiach odwrócił się i zawołał, że będzie za dziesięć minut.
– A więc to operacja rodzeństwa – zauważył Jack, kiedy zostali sami.
– Nie przypominaj mi – odpowiedziała, potrząsając głową. Zaczęła chodzić nerwowo jak wcześniej Richard.
Pierwszym efektem działania ketaminy było dzwonienie w uszach. Potem obraz Teresy zaczął się dziwnie zmieniać. Jack mrugnął oczami i potrząsnął głową. Czuł, że opadła na niego ciężka chmura, a on wyszedł z siebie i z boku przyglądał się zdarzeniom. Nagle dostrzegł Teresę na końcu długiego tunelu. Niespodziewanie jej twarz urosła do niewyobrażalnych rozmiarów. Mówiła, lecz dźwięki przechodziły w nie kończące się echo. Słowa stawały się niezrozumiałe.
Świadomość wróciła, gdy poczuł, że idzie. Ale to był dziwny, nie skoordynowany chód. Nie miał pojęcia, gdzie znajdują się poszczególne części jego ciała. Spojrzał w dół i na skraju pola widzenia dostrzegł stopy wyłaniające się z mroku, a następnie stawiane na ziemi. Gdy starał się zobaczyć, dokąd idzie, zdołał dojrzeć jedynie fragmenty kolorowych kształtów i linii pływających w powietrzu.
Poczuł lekkie mdłości. Wstrząsnął się i przeszło. Zamrugał oczami i kolorowe kształty zlały się w jeden obiekt. W polu widzenia pojawiła się ręka, która dotknęła obiektu. Zdał sobie sprawę, że to jego ręka dotyka samochodu.
Inne elementy najbliższego otoczenia zaczęły również przybierać rzeczywiste kształty. Widział światła i dom. Zorientował się, że po obu stronach są ludzie. Podtrzymują go. Rozmawiali, lecz ich głosy miały głęboki, metaliczny dźwięk, jakby płynęły z syntetyzatorów.
Poczuł, że upada, ale nie potrafił się zatrzymać. Miał wrażenie, że minęło kilka minut, zanim zetknął się z twardym podłożem. Teraz widział wyłącznie ciemne kształty. Leżał na dywanie. Coś wrzynało mu się w brzuch. Starał się poruszyć. Coś wstrzymywało mu rękę.
Czas mijał. Nie miał pojęcia, ile to trwało. Mogły to być minuty lub godziny. W końcu odzyskał zdolność orientacji, halucynacje minęły. Zrozumiał, że leży na podłodze jadącego samochodu, a ręce przykute ma do umocowania przedniego fotela. Prawdopodobnie jechali do Catskills.
Aby ulżyć uciskanemu brzuchowi, podkurczył nieco nogi, chcąc przykucnąć. Daleko było do ideału, ale poczuł się nieco lepiej. Złe samopoczucie brało się jednak nie tylko z niewygodnej pozycji. Objawy grypy stawały się coraz bardziej nie do zniesienia. Na to wszystko nałożyło się działanie ketaminy. Nigdy w życiu nie czuł się tak fatalnie.
Podejrzane szmery zwróciły uwagę Teresy. Odwróciła się.
– Dobry Boże! – zawołała.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał Jack. Miał ochrypły głos, a wysiłek wywołał gwałtowny atak kaszlu. Miał katar, ale z rękoma skutymi kajdankami nic nie mógł na to poradzić.
– Siedź cicho, albo zadusisz się na śmierć – poradził Richard.
Teresa odwróciła się do brata.
– Czy ten kaszel i katar to reakcja po zastrzyku?
– Skąd mam wiedzieć? Nigdy przedtem nie podawałem ketaminy człowiekowi.
– Nietrudno się domyślić, że i takie miałeś pomysły. W końcu dręczyłeś te biedne zwierzęta.
– Obrażasz mnie – odpowiedział tamten, wyraźnie dotknięty. – Doskonale wiesz, że traktowałem zwierzaki jak przyjaciół. Dlatego najpierw podawałem im ketaminę.
Jack wyczuł, że niepokój wywołany jego obecnością powoli zmieniał się u nich w złość. Wywnioskował to ze sposobu, w jaki się do siebie odnosili.
Po krótkim milczeniu odezwał się Richard.
– Doskonale wiesz, że cała historia była twoim pomysłem.
– O nie! – zaprzeczyła gwałtownie. – Nie kazałam ci wyrywać się z tym. Nie moja wina, że mnie źle zrozumiałeś. To ty wymyśliłeś, że można AmeriCare wpędzić w kłopoty przez choroby szpitalne. To by mi nigdy nawet przez myśl nie przeszło.
– Zasugerowałem to dopiero po tym, jak gorzko narzekałaś, że AmeriCare wypycha z rynku National Health pomimo tej twojej idiotycznej kampanii reklamowej. Błagałaś mnie o pomoc.
– Chciałam pomysłów. Czegoś, co by się dało wykorzystać w reklamie.
– Jasne. Do diabła z tobą! Nie chodzi się do warzywniaka po młotek i gwoździe. Nie mam pojęcia o reklamach. Wiedziałaś, że moja specjalność to mikrobiologia. Rozumiałaś, co sugerowałem. Liczyłaś, że to pomoże.
– Nigdy o tym nie myślałam – zaprzeczała. – Poza tym sugerowałeś jedynie wywarcie nacisku przez sprowokowanie jakiejś dokuczliwej infekcji. Myślałam o przeziębieniu, biegunce, grypie.
– Wywołałem grypę.
– Tak, wywołałeś grypę. Ale czy to jest normalna grypa? Nie, to musiała być jakaś wściekła odmiana, która postawiła wszystkich na nogi, łącznie z panem doktorem-detektywem. Myślałam, że to będzie jakaś normalna choroba, a nie dżuma, na miłość boską. Albo te inne. Nawet nie pamiętam, jak się nazywały.
– Kiedy prasa wzięła ich na widelec i wskaźniki popularności na rynku odwróciły się, nie narzekałaś. Wręcz przeciwnie, byłaś cała w skowronkach.
– Byłam przerażona. I bałam się. Tylko nic nie mówiłam.
– Gadasz bzdury! – wrzasnął Richard. – Dzień po sprawie z dżumą rozmawiałem z tobą. Nawet nie pisnęłaś. Kiedy przyjąłem na siebie to zadanie, musiałem nawet walczyć z własnym sumieniem.
– Bałam się coś powiedzieć. Nie chciałam mieć z tym nic wspólnego. To było okrutne, ale pomyślałam, że tak widocznie musiało się stać. Nie wiedziałam, że planujesz dalsze wypadki.
– Nie wierzę własnym uszom – powiedział Richard.
Jack wyczuł, że samochód zwolnił. Uniósł głowę tak wysoko, jak tylko pozwoliły mu ręce przykute do podstawy fotela. Nikłe światło lampy oświetliło wnętrze auta. Przez dłuższą chwilę jechali w ciemności.
Nagle pojawiło się mnóstwo światła i samochód zatrzymał się pod jakimś dachem. Kiedy Jack usłyszał, że okno od strony kierowcy otwiera się, zrozumiał, że znaleźli się przy wjeździe na płatną drogę. Zaczął wołać o pomoc, lecz głos miał słaby i cichy.
Richard zareagował błyskawicznie, odwracając się i uderzając go jakimś twardym narzędziem. Trafił w głowę. Jack upadł na podłogę.
– Nie bij za mocno – upomniała brata Teresa. – Zaplamisz samochód krwią.
– Uznałem, że ważniejsze jest zamknąć mu pysk – odpowiedział i wsunął kilka monet do automatu przy szlabanie.
Teraz głowa bolała Jacka jeszcze mocniej. Zamknął oczy. Próbował znaleźć wygodniejszą pozycję, chociaż nie miał dużego wyboru. Los się nad nim w końcu zlitował. Zapadł w niespokojną drzemkę, rzucany z boku na bok. Po przejechaniu bramki wjechali na wijącą się szosę.
Obudził się na kolejnym postoju. Ostrożnie uniósł głowę. Znowu na zewnątrz paliły się lampy.
– Nawet o tym nie myśl – upomniał go Richard. W ręku trzymał rewolwer.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał słabym, drżącym głosem.
– Przed sklepem. Teresa chciała kupić parę rzeczy.
Po chwili wróciła z torbą pełną jedzenia.
– Rusza się? – zapytała.
– Tak, obudził się.
– Próbował krzyczeć?
– Nie. Nie odważył się drugi raz.
Jechali przez następną godzinę. Teresa z Richardem dalej starali się zrzucić całą winę jedno na drugie. Żadne z nich nie chciało ustąpić.
W pewnej chwili zjechali w boczną drogę i jechali nią, telepiąc się na głębokich koleinach. Jack znowu skrzywił się z bólu, gdy jego ciało zaczęło bezwładnie podskakiwać.
Gwałtownie skręcili w lewo i zatrzymali się. Richard wyłączył silniki i oboje wysiedli. Jack został w wozie sam. Unosząc głowę jak najwyżej, zdołał dojrzeć skrawek nocnego nieba. Było bardzo ciemne. Podkurczył nogi, ukląkł i spróbował wyrwać kajdanki spod fotela. Nie dał rady. Zahaczone były o część stalowej konstrukcji.
Położył się na podłodze i zrezygnowany postanowił czekać. Minęło pół godziny, zanim przyszli po niego. Otworzyli dwoje drzwi po stronie pasażera.
Teresa zdjęła mu z jednej ręki bransoletkę kajdanek.
– Z wozu! – zakomenderował Richard. Rewolwer trzymał wycelowany w głowę Jacka.
Zrobił, co mu kazano. Teresa szybko podeszła i ponownie skuła obie ręce Jacka.
– Do domu!
Jack ruszył przed siebie na chwiejnych nogach. Szedł przez mokrą trawę. Było znacznie zimniej niż w mieście, z ust unosiły się obłoki pary. Przed nim w ciemności zamajaczył biały, wiejski dom. Światła z okien oświetlały ganek. Dostrzegł ulatujący z komina dym i kilka iskier.
Gdy dotarli na ganek, Jack rozejrzał się. Po lewej stronie zauważył ciemny zarys szopy. Dalej rozciągało się pole. Jeszcze dalej majaczyły wierzchołki gór. Nie dostrzegł żadnych świateł. Miejsce było samotnią ukrytą z dala od ludzkich osiedli.
– Dalej! – ponaglił Richard, szturchając Jacka lufą rewolweru w żebra. – Do środka!
Wnętrze urządzone było wygodnie w stylu angielskiego domku letniskowego. Po obu stronach kominka zbudowanego z polnych kamieni stały kanapy. Większą część podłogi pokrywał dywan w orientalne wzory. W kominku płonął wesoło ogień.
Przez wykończone łukiem przejście wchodziło się do kuchni. Stał w niej duży, okrągły stół i drewniane krzesła z drabinkowym oparciem. Za stołem zainstalowano prymitywny piec kuchenny. Pod drugą ścianą znajdował się przymocowany do niej stylowy żeliwny zlewozmywak.
Richard popchnął Jacka do kuchni i wskazał mu chodnik pod zlewozmywakiem. Jack domyślił się, że zostanie przykuty do rury wodociągowej. Poprosił o możliwość skorzystania z toalety.
Prośba doprowadziła do kolejnej sprzeczki między rodzeństwem. Teresa chciała, żeby Richard poszedł z Jackiem do łazienki, lecz ten stanowczo odmówił. Odparł, że sama może to zrobić. Upierała się jednak, że to jego zadanie. W końcu ustalili, że Jack może iść sam do łazienki, w której okno jest małe, więc nie zdoła się przez nie przecisnąć.
Gdy pozostał sam, wyjął tabletkę rymantadyny i zażył ją. Miał przeczucie, że lek jednak nie powstrzymał rozwoju infekcji, chociaż na pewno spowolnił jej rozwój. Bez wątpienia, gdyby nie brał rymantadyny, jego stan byłby znacznie gorszy.
Kiedy wyszedł z łazienki, Richard zabrał go z powrotem do kuchni i tam, jak Jack wcześniej przewidział, przykuł do rury wodociągowej. Teresa i Richard usiedli przed kominkiem na kanapie, Jack tymczasem dokładnie przyjrzał się rurze, przy której został uwięziony. Szukał sposobu ucieczki. Niestety nie była to nowoczesna rura z PCV, lecz stara, żeliwna. Spróbował pociągnąć, ale nawet nie drgnęła.
Rezygnując na moment z wysiłków, postanowił znaleźć sobie najwygodniejszą pozycję. Położył się na plecach na chodniku. Słuchał ciągnącej się jeszcze przez chwilę kłótni między Teresą a Richardem o odpowiedzialność za katastrofę, do której doszło. Powoli ich argumenty stawały się bardziej racjonalne. Wiedzieli, że muszą podjąć jakąś decyzję.
Leżał płasko na plecach, więc wydzielina z nosa zaczęła spływać do gardła. Kichnął kilka razy, co wywołało atak kaszlu. Kiedy wreszcie atak ustąpił, zorientował się, że patrzy w twarz Teresy.
– Musimy wiedzieć, w jaki sposób dowiedziałeś się o laboratorium Frazera? – powiedział Richard, kolejny już raz przykładając lufę rewolweru do głowy Jacka.
Jack bał się, że jeśli wyda się, iż jest jedyną osobą, która zna prawdę, bez zmrużenia oka zabiją go.
– To było proste – odparł.
– Opowiedz – poprosiła Teresa.
– Po prostu zadzwoniłem do National Biologicals i spytałem, czy ktoś ostatnio zamawiał bakterie dżumy, a oni powiedzieli, że laboratorium Frazera.
Teresa zareagowała, jakby dostała w twarz. Wściekła odwróciła się do Richarda.
– Tylko mi nie mów, że zamawiałeś towar. Myślałam, że masz to wszystko w swojej kolekcji?
– Dżumy nie miałem. Sądziłem, że dżuma narobi najwięcej hałasu w mediach. Zresztą co to za różnica? I tak nie dojdą, skąd pochodzą bakterie.
– Tu także się mylisz – oznajmił Jack. – National Biologicals znakuje swoje kultury bakterii. Odkryliśmy to w zakładzie już dawno.
– Ty idioto! Ślady za tobą ciągną się aż do drzwi mieszkania! – krzyknęła Teresa.
– Nie wiedziałem, że oznaczają swoje bakterie – odpowiedział potulnie Richard.
– O Boże! – jęknęła Teresa, spoglądając bezsilnie w sufit. – To znaczy, że wszyscy w jego zakładzie wiedzą o sztucznym zakażeniu dżumą.
– Co teraz zrobić? – zapytał nerwowo Richard.
– Poczekaj chwilę – powiedziała Teresa. Spojrzała na Jacka. – Nie jestem pewna, czy mówi prawdę. Nie bardzo mi to pasuje do tego, co mówiła Colleen. Zaraz do niej zadzwonię.
Rozmowa Teresy z Colleen była krótka. Teresa powiedziała swojej podwładnej, że martwi się o Jacka, i poprosiła ją, aby porozmawiała z Chetem i wypytała go, jak rozwinęła się sprawa z teorią o celowych zakażeniach. Chciała wiedzieć, czy ktokolwiek jeszcze podpisuje się pod nią. Poinformowała Colleen, że choć sama jest w tej chwili nieuchwytna, zadzwoni za piętnaście minut, by dowiedzieć się, co ustaliła.
W czasie oczekiwania przeważnie milczeli. Teresa jedynie zapytała Richarda, czy na pewno zniszczył wszystkie bakterie. Brat zapewnił ją, że wszystko spuścił z wodą.
Po kwadransie raz jeszcze połączyła się z Colleen. Na koniec krótkiej rozmowy Teresa podziękowała i odwiesiła słuchawkę.
– To pierwsza dobra wiadomość dzisiejszego wieczoru. Nikt w Zakładzie Medycyny Sądowej nie daje złamanego centa za teorię Jacka. Chet powiedział Colleen, że wszyscy kładą to na karb nienawiści Jacka do AmeriCare.
– Więc może nikt inny nie wie o laboratorium i oznaczonych bakteriach – doszedł do wniosku Richard.
– No właśnie. A to dramatycznie zmienia sytuację. Teraz musimy jedynie pozbyć się Jacka.
– A jak to zrobimy?
– Po pierwsze weźmiesz łopatę, wyjdziesz i wykopiesz dół. Najlepiej za stodołą, pod jeżynami.
– Teraz?
– Przecież nie możemy z tym czekać w nieskończoność, ty idioto.
– Ziemia jest pewnie zmarznięta. To jakbym miał kopać w granicie – narzekał Richard.
– Trzeba było pomyśleć wcześniej, kiedy warzyłeś to całe piwo. Wynoś się stąd i zabieraj do roboty. Łopata i kilof powinny być w szopie.
Richard mamrotał coś pod nosem, wkładając kurtkę. Wziął latarnię i wyszedł.
– Tereso, nie sądzisz, że posunęłaś się trochę za daleko? -zapytał Jack.
Wstała z kanapy i weszła do kuchni. Oparła się o kredens i spojrzała na Jacka.
– Nie próbuj wzbudzić we mnie litości. Ostrzegałam cię kilkanaście razy, żebyś zostawił tę sprawę. Teraz możesz winić wyłącznie siebie.
– Nie wierzę, że kariera zawodowa jest dla ciebie aż tyle warta. Umarli ludzie, a umrze jeszcze więcej, nie tylko ja.
– Nigdy nie chciałam, żeby umierali. To zawdzięczamy memu pustogłowemu bratu. Kochał się w tych mikrobach od szkoły średniej. Kolekcjonował bakterie jak filatelista znaczki. Podniecały go. Może powinnam była się spodziewać, że kiedyś popełni jakieś szaleństwo, zresztą czy ja wiem. Teraz próbuję jedynie wyciągnąć nas oboje z tego bałaganu.
– Przecież jesteś rozsądna. Doskonale wiesz, że jesteś równie winna jak on.
– Jack, coś ci powiem. W tej chwili zupełnie nie dbam o to, co myślisz.
Wróciła do kominka. Słyszał, że dorzuciła kilka polan do ognia. Złożył głowę na przedramieniu i zamknął oczy. Mizernie się czuł, był chory i przerażony. Skazaniec daremnie oczekujący ułaskawienia.
Kiedy godzinę później otworzyły się drzwi, Jack podskoczył. Znowu się zdrzemnął. Pojawił się nowy symptom choroby – gdy poruszał gałkami oczu, czuł przejmujący ból.
– Wykopanie dziury okazało się łatwiejsze, niż myślałem – stwierdził Richard. Zrzucił kurtkę. – W ogóle nie była zmarznięta. Kiedyś musiało w tym miejscu być bagno, bo nie natrafiłem na ani jeden kamyk.
– Mam nadzieję, że dół jest dostatecznie głęboki – odezwała się Teresa, odkładając książkę. – Nie chcę więcej żadnych wpadek, jak na przykład wypłukanie ciała przez wiosenne deszcze.
– Absolutnie wystarczy – zapewnił Richard i poszedł do łazienki umyć ręce.
Kiedy wrócił, Teresa włożyła płaszcz.
– Dokąd idziesz?
– Wychodzę. Przejdę się, a ty go w tym czasie zabijesz.
– Zaraz. A czemu ja?
– Jesteś mężczyzną – odpowiedziała ze złośliwym uśmiechem. – To męska robota.
– Do diabła z tym. – Nie zamierzam go zabijać. Nie mógłbym. Nie mogę zastrzelić kogoś skutego kajdankami.
– Nie wierzę ci. Gadasz bez sensu. Nie miałeś skrupułów, gdy wkładałeś śmiercionośne bakterie do nawilżaczy, które miały ratować bezbronnych ludzi, chociaż wiedziałeś, że ich mordujesz, a teraz masz wyrzuty sumienia.
– To bakterie zabijały. To była walka między bakterią a systemem immunologicznym człowieka. Ja właściwie nie zabijałem. Oni mieli szansę.
– Zaraz, chwileczkę, uspokój się! – zawołała Teresa, wznosząc oczy w górę. – Dobra, bakterie zabijały nie ty. Teraz też nie ty zabijesz, tylko kula. Może być? Uspokaja to twoje pokrętne poczucie odpowiedzialności?
– To co innego. Tego się w ogóle nie da porównać.
– Richard, nie mamy wyboru. Inaczej pójdziesz na resztę życia do więzienia.
Richard z wahaniem spoglądał na leżący na stoliku rewolwer.
– Bierz go! – rozkazała, widząc, że patrzy na broń.
Ruszył, ale zaraz się cofnął.
– No dalej! – nalegała.
Podszedł do stolika i niezdecydowanym ruchem sięgnął po rewolwer. Trzymając za rękojeść, kciukiem odciągnął kurek.
– Dobrze. Teraz idź tam i zrób to.
– Może gdybyśmy zdjęli mu kajdanki, a on zaczął uciekać… – powiedział. Nie dokończył, widząc wpatrzone w siebie płonące złością oczy siostry.
Bez ostrzeżenia spoliczkowała go. Richard cofnął się pod uderzeniem. Złość w nim zakipiała.
– Nawet nie myśl o tym, głupku. Nie mamy innego wyjścia. Rozumiesz?
Richard przyłożył dłoń do palącego policzka i spojrzał na nią, jakby spodziewał się zobaczyć krew. Nagła furia uszła z niego jak powietrze z przebitego balonu. Zrozumiał, że Teresa ma rację. Skinął wolno głową.
– Dobra. Zabieraj się do roboty. Będę na zewnątrz. – Skierowała się do drzwi. – Zrób to szybko i nie narób bałaganu – powiedziała jeszcze i wyszła.
W pokoju zapanowała cisza. Richard nie poruszył się. Obrócił tylko rewolwer w dłoni, jakby chciał mu się dokładnie przyjrzeć. W końcu odezwał się Jack:
– Nie wiem, czy słuchałbym jej. Możesz dostać wyrok za zarażonych, jeśli udowodnią, że to ty stałeś za wszystkim, ale zabicie mnie w ten sposób, z zimną krwią, oznacza w Nowym Jorku karę śmierci.
– Zamknij się! – wrzasnął Richard. Wszedł do kuchni, stanął za Jackiem i wycelował.
Minęła pełna minuta, dla Jacka trwała ona wieczność. Wstrzymał oddech. Po chwili wypuścił powietrze i gwałtownie zaczął kaszleć. Nagle zobaczył Richarda odkładającego broń na stół kuchenny. Podbiegł do drzwi, otworzył je i krzyknął w noc:
– Nie mogę tego zrobić!
– Ty cholerny skurwysynu! – odkrzyknęła siostra.
– Czemu sama tego nie zrobisz? – odszczeknął się Richard.
Już chciała odpowiedzieć, ale zamiast tego weszła do domu, podeszła do kuchennego stołu, chwyciła broń i zbliżyła się do Jacka. Trzymając rewolwer oburącz, wycelowała w twarz. Jack patrzył prosto w jej oczy.
Koniec lufy zaczął drżeć. Nagle Teresa zaklęła i rzuciła rewolwer z powrotem na stół.
– O, żelazna dama nie jest tak twarda, jak myślała -zakpił Richard.
– Zamknij się! – krzyknęła.
Usiadła na kanapie. Brat usiadł po przeciwnej stronie. Poirytowani spojrzeli na siebie.
– To się zamienia w kiepski żart – stwierdziła.
– Oboje jesteśmy zbyt zdenerwowani – dodał Richard.
– To chyba pierwsze mądre słowa, jakie ci się dziś udało powiedzieć. Jestem wyczerpana. Która godzina?
– Po północy.
– Nic dziwnego. Boli mnie głowa.
– Ja też się źle czuję.
– Prześpijmy się. Załatwimy to rano. Teraz nawet nie potrafię patrzeć prosto przed siebie.
Jack obudził się o czwartej trzydzieści nad ranem. Drżał. Ogień w kominku zgasł i temperatura szybko spadała. Chodnik dawał nieco ciepła i Jackowi udało się nim owinąć.
W pokoju panował mrok. Teresa i Richard poszli do osobnych sypialni, nie zostawiając żadnego światła. Jedynie przez okno nad zlewozmywakiem wpadało do kuchni nieco światła. Jack rozpoznawał kształty mebli.
Nie wiedział, co pogarsza jego samopoczucie – strach czy grypa. Przynajmniej nie dokuczał mu teraz kaszel. Rymantadyna być może jednak uchroniła go od pogrypowego zapalenia płuc.
Przez kilka minut pozwolił sobie na luksus nadziei, że nie wszystko stracone. Kłopot w tym, że ta nadzieja była minimalna. Jedyną osobą, która wiedziała, że próbki dżumy z National Biologicals odpowiedziały pozytywnie na testy porównawcze, był Ted Lynch, lecz on nie wiedział, co to oznaczało. Agnes by wiedziała, nie było jednak powodu, żeby Ted rozmawiał o tym z Agnes.
Jeżeli nie należało spodziewać się pomocy, pozostało mu spróbować ucieczki. Odrętwiałymi palcami zbadał rurę, do której był przykuty. Szukał jakiegoś uszkodzenia, nieszczelności. Niczego takiego nie znalazł. Przekładał kajdanki na różne pozycje i zapierając się nogami, próbował ciągnąć. Zrezygnował, gdy bransoletki poprzecinały mu skórę na nadgarstkach. Rura ani drgnęła.
Jeżeli ma uciec, będzie musiał to zrobić, kiedy pozwolą mu rano pójść do toalety. Nie miał pojęcia, jak to zrobić. Całą nadzieję pokładał w tym, że nie będą zbyt czujni.
Przeszedł go dreszcz, gdy zastanowił się, co może przynieść ranek. Dobry nocny wypoczynek może wzmocnić postanowienie Teresy. Fakt, że ani ona, ani Richard nie potrafili go zeszłego wieczoru zastrzelić z zimną krwią, był słabą pociechą. Oboje byli tak egoistyczni, że nie powinien bez końca na tym polegać.
Używając nóg, jeszcze raz udało mu się wślizgnąć pod chodnik. Usadowił się najwygodniej, jak mógł. Gdyby miała się pojawić jakaś okazja do ucieczki, chciał być fizycznie zdolny wykorzystać ją jak najlepiej.