12. KOKTAJL “KONIEC ŚWIATA”

Do naszej rozmowy w barze hotelu Del Prado włączył się starszy barman. Kiedy dowiedział się, że piszę książkę o dniu, w którym zrzucono bombę, opowiedział mi, co on robił tego dnia i jak ten dzień wyglądał w barze, w którym obecnie siedzimy. Mówił kwaczącym głosem przez nos, a nos miał niczym eksportowa truskawka.

— Nie nazywało się to wtedy Salą Rybacką — mówił. — Nie było tu tych wszystkich pieprzonych sieci i muszli. Wtedy był tu Wigwam Nawahów. Na ścianach wisiały indiańskie koce i krowie czaszki. Na stołach leżały małe tam-tamy. Goście mieli uderzać w te tam-tamy, żeby przywołać kelnera. Chcieli też, żebym nosił wojenny pióropusz, ale się nie zgodziłem. Któregoś dnia przyszedł prawdziwy Indianin z plemienia Nawahów; powiedział, że Nawahowie nigdy nie mieszkali w wigwamach. — Cholerna szkoda — odpowiedziałem. Jeszcze wcześniej była tu Sala Pompejańska, cała zastawiona gipsowymi biustami; ale obojętne, jak ją nazywają, nigdy nie zmienią tego pieprzonego oświetlenia. Nigdy nie zmienią pieprzonych klientów ani tego pieprzonego miasteczka. W dniu, w którym zrzucili na Japończyków pieprzoną bombę tego Hoenikkera, przyszedł jakiś obdartus i próbował wycyganić drinka. Chciał, żebym mu dał wypić z okazji zbliżającego się końca świata. Przyrządziłem mu więc koktajl “Koniec świata”. Wlałem do wydrążonego ananasa pół szklaneczki likieru miętowego, dodałem do tego bitej śmietany i wiśnię na czubek. — Masz, łajzo — powiedziałem — żebyś nie mówił, że nic dla ciebie nie zrobiłem.

Potem przyszedł inny gość i powiada, że rzuca pracę w Laboratorium Badawczym, że każda praca naukowa kończy się wynalezieniem nowej broni i że nie chce więcej pomagać politykom w ich pieprzonych wojnach. Nazywał się Breed. Spytałem go, czy ma coś wspólnego z szefem tego pieprzonego Laboratorium Badawczego. Powiedział, że ma cholernie dużo wspólnego. Powiedział, że jest jego pieprzonym synem.

Загрузка...