59. PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY

Byłem w barze z Newtem, H. Lowem Crosbym i kilkoma innymi pasażerami, kiedy pokazało się San Lorenzo. Crosby wypowiadał się właśnie na temat szczyli.

— Rozumiecie, co mam na myśli, kiedy mówię o kimś, że jest szczylem?

— Zetknąłem się z tym określeniem — powiedziałem — ale prawdopodobnie nie ma ono dla mnie tej głębi znaczenia, co dla pana.

Crosby był pod muchą i wydawało mu się, że wolno mu mówić wszystko, pod warunkiem, że będzie to powiedziane serdecznie. Mówił więc serdecznie na temat wzrostu Newta, o czym jak dotychczas nikt z obecnych w barze taktownie nie wspomniał.

— Nie chodzi mi o małych facetów jak ten. — Crosby położył swoją dłoń wielkości szynki na ramieniu Newta. — Wzrost nie ma nic wspólnego z tym, czy ktoś jest szczylem. Wszystko zależy od sposobu myślenia. Widziałem mężczyzn ze cztery razy większych od tego małego gościa tutaj, którzy mimo to byli szczylami. I widziałem małych facetów, nie tak małych jak on, ale też cholernie małych, którzy byli prawdziwymi mężczyznami.

— Dziękuję — powiedział Newt uprzejmie, nie patrząc nawet w stronę ogromnej łapy spoczywającej na jego ramieniu. Nigdy nie widziałem człowieka, który by tak potrafił znosić swoje kalectwo. Nie mogłem wyjść z podziwu.

— Mówił pan o szczylach — zwróciłem się do Crosby’ego, mając nadzieję, że w ten sposób uwolnię Newta od ciężaru jego łapy.

— Tak, do diabła. — Crosby wyprostował się.

— Nie wyjaśnił nam pan jeszcze, kogo pan nazywa szczylem.

— Szczyl to jest taki facet, któremu się wydaje, że zjadł wszystkie rozumy, i jadaczka nie zamyka mu się ani na chwilę. Jak tylko ktoś coś powie, on musi wtrącić swoje trzy grosze. Powie mu pan, że coś się panu podoba, a on zaraz zacznie udowadniać, że nie ma pan racji. Szczyl robi wszystko, żeby udowodnić, że wszyscy wkoło niego są durniami.

— Niezbyt przyjemna postać — zauważyłem.

— Moja córka chciała kiedyś wyjść za mąż za takiego — powiedział Crosby ponuro.

— No i co?

— Zmiażdżyłem go jak pluskwę.

Crosby walnął pięścią w bar, przypomniawszy sobie widocznie zachowanie tamtego szczyla.

— Jak Boga kocham! — mówił dalej. — Ostatecznie wszyscy kończyliśmy studia!

Tu znowu spojrzał na Newta.

— Pan jest studentem?

— W Cornell — powiedział Newt.

— Cornell! — wykrzyknął ucieszony Crosby. — Do diabła, ja też studiowałem w Cornell.

— Ten pan także — skinął Newt w moją stronę.

— Trzech facetów z Cornell w jednym samolocie! — zawołał Crosby i mieliśmy gotowy powód do jeszcze jednej granfaloniarskiej uroczystości.

Kiedy uspokoiło się nieco, Crosby spytał Newta, co on robi.

— Maluję — odpowiedział Newt.

— Domy?

— Nie, obrazy.

— Niech mnie diabli.

— Proszę wrócić na swoje miejsca i zapiąć pasy — ostrzegła nas stewardesa. — Jesteśmy nad lotniskiem Monzano w stolicy San Lorenzo, Bolivarze.

— O rany! Niech no pan chwilkę zaczeka — powiedział Crosby, patrząc z góry na Newta. — W tej chwili zdałem sobie sprawę, że gdzieś już słyszałem pańskie nazwisko.

— Mój ojciec był ojcem bomby atomowej. Newt nie powiedział, że Feliks Hoenikker był jednym z ojców. Powiedział, że był ojcem.

— Naprawdę?

— Naprawdę.

— To było co innego. — Crosby z wysiłkiem usiłował sobie przypomnieć. — Coś związanego z tańcem.

— Myślę, że musimy już wracać na miejsca — powiedział Newt sztywniejąc.

— Wiem, chodziło o jakąś tancerkę. — Crosby był na tyle podpity, że nie widział nic złego w tym, co mówi. — Pamiętam, jak pisali w gazecie, że ona była szpiegiem.

— Panowie — przypomniała stewardesa — proszę zająć swoje miejsca i zapiąć pasy. Newt z niewinną miną spojrzał na Crosby’ego.

— Czy jest pan pewien, że to chodziło o kogoś nazwiskiem Hoenikker? — I żeby wyeliminować wszelką szansę pomyłki przeliterował swoje nazwisko.

— Może mi się zdawało — powiedział H. Lowe Crosby.

Загрузка...