28

PEGLAR

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 29 stycznia 1848.

Harry Peglar zaplanował wszystko tak, by pełnić dyżur posłańca do Erebusa w dni, w których miało wrócić słońce. Chciał świętować ten dzień – jeśli w tym trudnym czasie można było coś jeszcze świętować – z kimś, kogo kochał. I z kimś, w kim kiedyś był zakochany.

Starszy bosman Harry Peglar odpowiadał za przedni maszt na Terrorze, był dowódcą starannie wyselekcjonowanych ludzi zajmujących się topslami, którzy pracowali w najwyższych częściach takielunku, przy marslu i bramżaglu, w blasku dnia i w ciemności nocy, przy pięknej pogodzie i w najgorszym sztormie. Stanowisko to wymagało siły, doświadczenia, zdolności przywódczych i, przede wszystkim, odwagi, a Harry Peglar znany był ze wszystkich tych cech. Czterdziestojednoletni takielarz dowiódł, na co go stać, nie tylko przed załogą HMS Terror, ale i na kilkunastu innych statkach, na których służył w czasie swej długiej kariery.

Choć teraz sam nie mógł w to uwierzyć, Harry Peglar aż do dwudziestego piątego roku życia był analfabetą. Czytanie było teraz jego skrytą pasją i przyjemnością, podczas tej podróży pochłonął już ponad połowę z tysiąca książek zgromadzonych w Wielkiej Kajucie Terroru, Człowiekiem, który przemienił niegdyś Peglara w miłośnika literatury, był zwykły steward służący na pokładzie statku badawczego HMS Beagle. Za sprawą tego samego stewarda Harry Peglar zaczął się zastanawiać, co właściwie znaczy być mężczyzną.

Tym stewardem był John Bridgens, obecnie najstarszy uczestnik ekspedycji Franklina. Kiedy wypływali z Anglii, na dziobówkach Terroru i Erebusa żartowano sobie, że John Bridgens, zwykły steward mesy podoficerów, ma tyle samo lat co sir John Franklin, ale dwadzieścia razy więcej rozumu. Harry Peglar wiedział, że to prawda.

Na wyprawy Służby Badawczej rzadko zabierano starszych ludzi poniżej rangi komandora lub admirała, obie załogi przyjęły więc ze śmiechem wiadomość, że na oficjalnych listach wiek Johna Bridgensa uległ odwróceniu – być może w wyniku zwykłej pomyłki, a być może był to specyficzny żart intendenta – i został zapisany jako „26”. Marynarze wielokrotnie żartowali w obecności Bridgensa z jego młodego wieku, niedoświadczenia i młodzieńczej jurności. Steward uśmiechał się tylko w milczeniu.

To Harry Peglar wyszukał młodszego stewarda Bridgensa na HMS Beagle podczas pięcioletniej wyprawy badawczej, kiedy to dowodzony przez komandora FitzRoya statek w latach 1831-1836 opłynął praktycznie cały świat. Peglar przeszedł na podrzędny okręt, jakim był Beagle, za swoim bezpośrednim przełożonym, porucznikiem Johnem Lortem Stokesem, z którym służył wcześniej na prawdziwym, studwudziestoarmatnim liniowcu HMS Prince Regent Beagle był tylko dziesięcioarmatnim brygiem klasy Cherokee, który został przerobiony na statek badawczy. Nie była to z pewnością jednostka, jaką chciałby pływać ambitny człowiek pokroju Peglara, lecz nawet on interesował się wówczas pracami badawczymi i odkryciami, a podróż na małym Beagle, pod komendą FitzRoya, okazała się dlań bardzo pouczająca pod wieloma względami.

Steward Bridgens był wówczas o jakieś osiem lat starszy niż Peglar teraz – miał blisko pięćdziesiąt lat – jednak już wtedy uchodził za najmądrzejszego i najbardziej oczytanego podoficera we flocie. Znany był też jako pederasta, co jednak w owym czasie nie miało dla dwudziestopięcioletniego Peglara większego znaczenia. W królewskiej marynarce wojennej służyli pederaści dwojakiego rodzaju; jedni szukali przygód tylko na lądzie i nigdy nie przenosili swych erotycznych zainteresowań na morze, drudzy zaś nigdy z nich nie rezygnowali, uwodząc często młodych chłopców, których nie brakowało na okrętach marynarki wojennej. Wszyscy wiedzieli, że Bridgens należał do tego pierwszego rodzaju – lubił spotykać się z mężczyznami na lądzie, nigdy jednak nie ujawniał swych skłonności na morzu. Co więcej, w odróżnieniu od mata uszczelniacza ze statku, na którym obecnie służył Peglar, Bridgens nie był pedofilem. Większość jego znajomych uważała, że chłopiec pozostawiony na okręcie pod opieką Johna Bridgensa byłby bezpieczniejszy niż w towarzystwie swego pastora w domu.

Poza tym, kiedy Harry Peglar wypływał z Anglii w 1831 roku, był partnerem niejakiej Rose Murray. Choć nigdy się formalnie nie pobrali – Rose była katoliczką i kategorycznie twierdziła, że nie wyjdzie za Harry’ego, jeśli ten się nie nawróci, na co Harry nie umiał się zdobyć – byli szczęśliwą parą. Z drugiej jednak strony analfabetyzm Rose i kompletny brak zainteresowania światem odpowiadały Peglarowi sprzed podróży na Beagle, a zupełnie nie pasowały do człowieka, którym stał się później. Być może nawet poślubiłby Rose, gdyby mogła mieć dzieci, ale nie mogła – sama Rose nazywała to „karą boską”. Umarła, kiedy Peglar opływał świat na Beagle. Kochał ją, na swój sposób.

Ale kochał także Johna Bridgensa.

Nim zakończyła się pięcioletnia misja badawcza HMS Beagle, Bridgens – który początkowo nie chciał podjąć się roli mentora, w końcu jednak uległ żarliwym namowom młodego chłopca z obsługi marsla

– nauczył Harry’ego czytać i pisać nie tylko po angielsku, ale i po grecku, niemiecku i łacinie. Uczył go również filozofii, historii i przyrody. Co więcej, Bridgens nauczył tego młodego, inteligentnego człowieka myśleć.

Dwa lata po tej wyprawie, w 1838 roku, Peglar odwiedził Bridgensa w Londynie – Bridgens, podobnie jak większość członków floty, był wtedy na wydłużonym urlopie – i poprosił go o kolejne lekcje. Peglar był już w owym czasie dowódcą przedniego masztu na HMS Wanderer.

To właśnie podczas tych długich miesięcy nauki i dyskusji do późnej nocy bliska przyjaźń między dwoma mężczyznami zamieniła się w coś, co przypominało bardziej relacje między kochankami. Peglar był ogromnie zdumiony, kiedy odkrył, że jest zdolny do czegoś takiego

– odkrycie to najpierw go przeraziło, później jednak kazało mu zastanowić się ponownie nad każdym aspektem jego życia, nad zasadami moralnymi, wiarą i własnym ja. Owe rozmyślania doprowadziły go do kolejnego zdumiewającego wniosku, że tak właściwie jego pojęcie o sobie samym nie uległo zmianie. Jeszcze bardziej zdumiewające było dlań to, ze to on, a nie John Bridgens, był inicjatorem pierwszego intymnego kontaktu między nimi.

Ów intymny aspekt ich przyjaźni trwał tylko kilka miesięcy i zakończył się, gdy obaj uznali to za stosowne, również z powodu długich nieobecności Peglara, który pływał na HMS Wanderer aż do 1844 roku. Ich przyjaźń przetrwała. Peglar zaczął pisać do byłego stewarda długie filozoficzne listy, zapisując wszystkie słowa od końca, tak że ostatnia litera ostatniego słowa w każdym zdaniu stała w owym zdaniu na pierwszym miejscu i zaczynała się od wielkiej litery. Zapewne głównie ze względu na okropny charakter pisma Peglara, byłego analfabety, Bridgens odpisał mu kiedyś, że „twój dziecinny szyfr, Harry, jest niemal nie do odczytania”. Peglar pisał teraz swoje dzienniki, używając tego samego, prymitywnego kodu.

Żaden nie zdradził się przed drugim, że zamierza przyłączyć się do wyprawy sir Johna Franklina w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego. Obaj byli zdumieni, kiedy na kilka tygodni przed wypłynięciem zobaczyli swe nazwiska na oficjalnej liście załogi. Peglar, który nie kontaktował się z Bridgensem od ponad roku, przyjechał z koszar w Woolwich do mieszkania stewarda w północnym Londynie, by spytać go, czy ma zrezygnować z udziału w ekspedycji. Bridgens upierał się, że to on powinien wykreślić swoje nazwisko z listy. W końcu obaj uznali, że żaden z nich nie powinien zmarnować okazji na przeżycie takiej przygody – ze względu na wiek dla Bridgensa z pewnością była to ostatnia taka okazja (intendent Erebusa, Charles Hamilton Osmer, był wieloletnim przyjacielem Bridgensa, i by uniknąć sporów z sir Johnem i innymi oficerami, celowo nie podał prawdziwego wieku stewarda, zamieniając cyfry miejscami – bo to właśnie on przerobił 62 na 26). Ani Peglar, ani Bridgens nie mówili o tym głośno, ale obaj wiedzieli, że steward zgodnie z wieloletnim zwyczajem zrezygnuje na czas podróży ze swych seksualnych upodobań i że żaden z nich nie będzie próbował zmieniać tego postanowienia. Obaj wiedzieli dobrze, że ta część ich wspólnej historii to już zamknięty rozdział.

Jak się okazało, podczas rejsu Peglar prawie nie widywał się ze swoim przyjacielem, a podczas przymusowego pobytu w lodzie rzadko kiedy zdarzało się, by przebywali sam na sam dłużej niż minutę.


***

Oczywiście było jeszcze ciemno, kiedy w sobotni ranek, około jedenastej Peglar przybył na Erebusa, lecz, na południu widać było blask stanowiący zapowiedź pierwszego od ponad osiemdziesięciu dni świtu. Blade światło nie podniosło ani trochę temperatury sięgającej minus sześćdziesięciu pięciu stopni, Peglar nie ociągał się więc, gdy dojrzał latarnie okrętu.

Widok skróconych masztów Erebusa raniłby serce każdego, kto zajmuje się topslami, był jednak szczególnie bolesny dla Harry’ego Peglara, gdyż to właśnie on pomagał dowódcy przedniego marsla tego okrętu, Robertowi Sinclairowi, przy ściąganiu i układaniu górnych części masztów przed niekończącą się zimą. Co gorsza, okaleczone maszty wraz z całym okrętem, unoszonym powoli narastającą falą lodu, przechylały się coraz mocniej do tyłu i na bok.

Peglar został przywitany przez marynarzy pełniących wachtę i zaproszony na pokład, skąd szybko zszedł niżej, by zanieść wiadomość komandora Croziera komandorowi Fitzjamesowi, który siedział i palił fajkę w mesie oficerskiej na rufie, gdyż Wielka Kajuta nadal pełniła funkcję izby chorych.

Komandorzy zaczęli używać do przenoszenia wiadomości mosiężnych cylindrów, które sir John miał zostawiać na trasie swej podróży – kurierom nie podobała się ta zmiana, gdyż zimny metal parzył ich w palce nawet przez grube rękawice – Fitzjames musiał więc poprosić Peglara, by to on otworzył metalowe opakowanie, wciąż bowiem było zbyt zimne, by sam mógł go dotknąć. Fitzjames nie odprawił kuriera, ten stał więc w drzwiach mesy oficerskiej, podczas gdy komandor czytał wiadomość od Croziera.

– Nie będzie odpowiedzi, panie Peglar – powiedział Fitzjames.

Hary Peglar zasalutował i wyszedł ponownie na pokład. Kilkunastu ludzi z załogi Erebusa stało tam już w oczekiwaniu na wschód słońca, kilkunastu innych ubierało się na dolnym pokładzie, by do nich dołączyć. Peglar zauważył, że w izbie chorych na łóżkach leży około dziesięciu mężczyzn – mniej więcej tyle samo co na Terrorze. Szkorbut zaczynał dawać się we znaki załogom obu statków.

Peglar dostrzegł drobną znajomą postać Johna Bridgensa stojącego przy relingu na lewej burcie rufy. Podszedł do niego od tyłu i postukał go lekko w ramię.

– Oto obraz Henryka nocą, niewprawną skreślony ręką – powiedział Bridgens, nim jeszcze się odwrócił.

– Ta noc wkrótce się już skończy – odparł Peglar. – Skąd wiedziałeś, że to ja?

Bridgens nie miał na twarzy szalika, dzięki czemu Peglar widział jego uśmiech i wodniste, jasnoniebieskie oczy.

– Wieści rozchodzą się szybko na małych okrętach uwięzionych w lodzie. Musisz zaraz wracać na Terror}

– Nie. Komandor Fitzjames nie wysłał odpowiedzi.

– Miałbyś ochotę na krótki spacer?

– Oczywiście. – Peglar skinął głową.

Zeszli ze statku po lodowej pochylni i ruszyli w stronę góry lodowej i wysokiego wału na południowym wschodzie, skąd rozciągał się lepszy widok na jaśniejący południowy horyzont. Po raz pierwszy od kilku miesięcy HMS Erebus oświetlony był czymś innym niż tylko blaskiem zorzy polarnej, lamp i pochodni.

W drodze do wału lodowego minęli pogorzelisko znaczące miejsce, gdzie odbywał się karnawał. Na rozkaz komandora Croziera obszar ten został starannie posprzątany, w lodzie pozostały jednak otwory po drzewcach pełniących funkcję masztów wielkiego namiotu oraz kawałki lin i płótna, które zamarzły tam po pożarze. Na białej powierzchni widać było również wyraźnie czarny kwadrat, gdzie znajdowała się hebanowa komnata, choć marynarze wielokrotnie już próbowali go usunąć lub zasypać śniegiem.

– Czytałem tego amerykańskiego autora – powiedział Bridgens.

– Jakiego amerykańskiego autora?

– Tego, który podsunął biednemu Dickiemu Aylmore’owi pomysł na niezwykłą dekorację i przez którego Dickie zebrał potem baty. Nazywa się Poe, jeśli mnie pamięć nie myli. Pisze bardzo dziwne, melancholijne i ponure rzeczy, powiedziałbym, że miejscami wręcz makabryczne. W gruncie rzeczy niezbyt dobre, ale bardzo amerykańskie, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie czytałem jednak tego opowiadania, które sprowadziło na nas tyle nieszczęść.

Peglar skinął głową. Nagle uderzył czubkiem stopy w jakiś twardy przedmiot i schylił się, by go podnieść.

Była to czaszka niedźwiedzia, która wisiała nad zegarem sir Johna – zegar przepadł w pożarze – pozbawiona skóry i czarna od sadzy, z wyjątkiem zębów, które wciąż błyszczały niemal nieskalaną bielą.

– No proszę, jestem pewien, że pan Poe byłby tym zachwycony – rzekł Bridgens.

Peglar rzucił czaszkę na śnieg. Kiedy marynarze oczyszczali ten teren, leżała zapewne ukryta pod kawałkami lodu. Zapomniawszy o dziwnym znalezisku, Peglar wszedł wraz ze swym towarzyszem na szczyt pobliskiego wału. Kilkakrotnie podawał dłoń stewardowi i pomagał mu we wspinaczce.

Kiedy stanęli wreszcie na wierzchołku wału, Bridgens dyszał ciężko. Nawet Peglar, zazwyczaj równie silny i sprawny jak jeden ze starożytnych olimpijskich atletów, o których czytał w książkach opisujących dawną Grecję, oddychał ciężej niż zazwyczaj. Pomyślał, że zbyt długo nie wykonywał ciężkiej fizycznej pracy.

Południowy horyzont płonął przytłumionym żółtym blaskiem, w którym niknęła niemal połowa gwiazd po tej stronie nieba.

– Aż trudno uwierzyć, że w końcu wraca – powiedział Peglar. Bridgens skinął głową.

Nagle zza chmur, które wyglądały z tej odległości jak pasmo niskich, poszarpanych wzgórz, wychynął skrawek czerwonożółtej tarczy słońca. Peglar słyszał, jak czterdziestu marynarzy zgromadzonych na pokładzie Erebusa wznosi trzykrotny okrzyk radości, któremu odpowiedział podobny wiwat dochodzący z odległego niemal o milę Terroru.

– Oto wschodzi różanopalca Jutrzenka – powiedział Bridgens po grecku.

Peglar uśmiechnął się, rozbawiony nieco faktem, że nadal pamięta tę frazę. Minęło już kilkanaście lat, odkąd czytał Iliadę czy jakikolwiek inny grecki utwór w oryginale. Pamiętał, jakie podniecenie budziło w nim pierwsze spotkanie z tym językiem, z Troją i jej bohaterami, kiedy Beagle stał na kotwicy w pobliżu Sao Tiago, wulkanicznej wyspy w archipelagu Wysp Zielonego Przylądka, niemal siedemnaście lat wcześniej.

Jakby czytając w jego myślach, Bridgens spytał:

– Pamiętasz pana Darwina?

– Tego młodego przyrodnika? – odpowiedział pytaniem Peglar.

– Ulubionego rozmówcę komandora FitzRoya? Oczywiście, że pamiętam. Trudno nie pamiętać kogoś, z kim spędziło się pięć lat na małym statku, nawet jeśli ten ktoś był dżentelmenem, a ja nie.

– I jakie zrobił na tobie wrażenie, Harry? – Blade oczy Bridgensa łzawiły mocniej niż przed chwilą, być może z radości na widok słońca albo w reakcji na niewidziane dawno światło o takiej mocy. Czerwony dysk słońca nie wzniósł się jeszcze całkiem nad horyzont, nim znów zaczął się za niego chować.

– Pan Darwin? – Peglar także zmrużył oczy, był to jednak raczej grymas wyrażający głęboki namysł niż reakcja na cudowny blask słońca.

– Wydał mi się bardzo miły, jak większość dżentelmenów jego pokroju. Pamiętam, że bez ustanku kazał ludziom przenosić i pakować do skrzyń wszystkie te martwe zwierzęta, w pewnej chwili myślałem nawet, że same ptaki zajmą całą ładownię, ale muszę przyznać, że i on nie bał się ubrudzić sobie rąk. Pamiętasz, jak wiosłował ze wszystkimi, kiedy musieliśmy holować Beagle w górę rzeki? Innym razem uratował łódkę przed falą pływową. A pewnego razu, kiedy płynęły obok nas wieloryby, zdaje się, że to było gdzieś u wybrzeży Chile, sam wspiął się na saling, żeby lepiej im się przyjrzeć. Potem musiałem co prawda pomóc mu zejść, ale najpierw przez ponad godzinę przyglądał się tym wielorybom przez lunetę.

Bridgens uśmiechnął się lekko.

– Byłem niemal zazdrosny, kiedy pożyczył ci tę książkę. Co to było? Lyell?

– Zasady geologii – odparł Peglar. – Właściwie nie całkiem ją zrozumiałem. Albo raczej zrozumiałem na tyle, by domyślić się, jak jest niebezpieczna.

– Ze względu na twierdzenia Lyella dotyczące wieku naszego świata.

– Bridgens pokiwał głową. – I ze względu na bardzo niechrześcijańską teorię, że wszystko zmienia się powoli w ciągu długiego czasu, a nie szybko i gwałtownie, w wyniku jakichś niecodziennych wydarzeń.

– Zgadza się – przytaknął Peglar. – Ale pan Darwin był wielkim zwolennikiem tej teorii. Mówił jak człowiek, który doświadczył właśnie religijnego nawrócenia.

– Myślę, że w pewnym sensie doświadczył czegoś takiego – odrzekł Bridgens. Nad horyzontem widać już było tylko trzecią część słońca.

– Wspominam o tym, bo nim jeszcze wyruszyliśmy w tę podróż, nasz wspólny przyjaciel powiedział mi, że Darwin pisze książkę.

– Wydał już kilka. – Peglar pokiwał głową. – Pamiętasz, rozmawialiśmy o jego Dzienniku badań nad geologią i historią naturalną różnych krajów odwiedzonych przez HMS Beagle, kiedy przyjechałem do ciebie po naukę… w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym roku. Nie było mnie na nią stać, ale ty mówiłeś, że ją przeczytałeś. Zdaje się, że wydał też kilka książek opisujących rośliny i zwierzęta, jakie widział podczas tamtej podróży.

– Zoologia podróży HMS Beagle. Tak, to też kupiłem. Ale teraz Darwin pracuje nad znacznie ważniejszym dziełem, przynajmniej tak wynika z tego, co mówił mi mój drogi przyjaciel pan Babbage.

– Charles Babbage? Ten sam, który buduje jakieś dziwne urządzenia, w tym maszynę liczącą?

– Zgadza się. Charles mówił mi, że pan Darwin od wielu lat pracuje nad bardzo interesującą książką opisującą mechanizmy ewolucji naturalnej. Podobno wspiera się przy tym mnóstwem danych z anatomii porównawczej, embriologii, paleontologii… jak zapewne pamiętasz, tym właśnie interesował się w głównej mierze nasz były towarzysz podroży. Jednak z jakichś bliżej nieokreślonych względów pan Darwin ociąga się z wydaniem tego dzieła, być może więc nie ujrzy ono światła dziennego za jego życia.

– Ewolucja naturalna? – powtórzył Peglar.

– Tak, Harry. To teoria, według której – wbrew temu, co twierdzą wszystkie Kościoły chrześcijańskie – gatunki zwierząt i roślin nie są zawsze takie same, lecz mogą ulegać przemianom i adaptować się do różnych środowisk na przestrzeni czasu… bardzo długiego czasu. Czasu rozumianego w kategoriach pana Lyella.

– Wiem, czym jest ewolucja naturalna – odparł Peglar, starając się nie okazywać, jak bardzo zirytował go pouczający ton przyjaciela. Nie po raz pierwszy uświadomił sobie, że bez względu na upływ czasu i zmieniające się okoliczności relacja uczeń-nauczyciel zawsze pozostaje taka sama. – Czytałem o tym u Lamarcka. I Diderota. I Buffona, zdaje się…

– Tak, to stara teoria – odparł Bridgens lekko rozbawionym i zarazem przepraszającym tonem. – Pisał o tym Monteskiusz, podobnie jak Maupertuis i inni, których już wymieniłeś. Podobne hipotezy wysuwał nawet Erasmus Darwin, ojciec naszego wspólnego znajomego.

– Więc dlaczego książka pana Charlesa Darwina miałaby być taka ważna? – spytał Peglar. – Ewolucja naturalna to pomysł znany od wieków… i od wieków odrzucany przez Kościół i kolejne pokolenia przyrodników.

– Jeśli wierzyć Charlesowi Babbage’owi i innym znajomym pana Darwina, których i ja mam szczęście znać, ta książka – jeśli w ogóle zostanie wydana – opisuje dokładnie mechanizm ewolucji i wspiera to mnóstwem dowodów. Podobno pan Darwin podaje w niej tysiące konkretnych przykładów działania tego mechanizmu.

– i jak wygląda ów mechanizm? – spytał Peglar. Słońce zniknęło już za horyzontem. Różowe cienie rozmyły się w bladożółtym mroku, który zapowiadał także wschód słońca. Peglar nie mógł teraz uwierzyć, że przed chwilą je widział.

– To dobór naturalny wynikający z rywalizacji między niezliczonymi gatunkami – odrzekł steward. – Dobór, która wybiera cechy pozytywne, a odrzuca negatywne – to jest takie, które nie zwiększają w żaden sposób szans na przeżycie ani na przedłużenie gatunku… na przestrzeni czasu. Bardzo długiego czasu.

Peglar zastanawiał się nad tym przez chwilę.

– Dlaczego o tym wspominasz, John? – spytał wreszcie.

– Ze względu na naszego drapieżnego przyjaciela z lodu, Harry. Ze względu na osmaloną czaszkę, którą zostawiłeś w zgliszczach czarnej komnaty.

– Chyba nie do końca rozumiem – odparł Peglar. Używał tego zwrotu bardzo często, będąc uczniem Bridgensa podczas pięcioletniej podroży na pokładzie HMS Beagle. Podróż ta zaplanowana była pierwotnie na dwa lata, Peglar obiecał więc Rose, że wróci do domu najpóźniej po dwóch latach, a może i wcześniej. Umarła na suchoty, gdy Harry był już czwarty rok na morzu. – Uważasz, że to monstrum z lodu to wytwór doboru naturalnego przewyższający zwykłe niedźwiedzie, z którymi spotykaliśmy się do tej pory?

– Wręcz przeciwnie – odrzekł Bridgens. – Zastanawiam się, czy nie spotkaliśmy jednego z ostatnich przedstawicieli jakiegoś bardzo starego gatunku, czegoś większego, sprytniejszego, szybszego i o wiele groźniejszego od jego potomków, czyli zwykłych niedźwiedzi polarnych.

Peglar zamyślił się na moment.

– Czegoś z ery przedpotopowej – rzekł wreszcie. Bridgens zachichotał.

– Tak, przynajmniej w metaforycznym sensie, Harry. Pamiętasz, że zawsze twierdziłem, iż nie należy traktować historii o potopie dosłownie.

Peglar uśmiechnął się.

– Czasami niebezpiecznie było przebywać w twoim towarzystwie, John. – Znów zamyślił się na kilka chwil. Blask słońca słabł. Na południowym niebie znów pojawiały się gwiazdy. – Myślisz, że to… coś… ten ostatni z gatunku… chodził po ziemi, kiedy były tu wielkie jaszczury? Skoro tak, to dlaczego nie znaleźliśmy jego kości?

Bridgens ponownie zachichotał.

– Nie, nie wydaje mi się, żeby nasz lodowy drapieżnik konkurował z olbrzymimi jaszczurami. Być może ssaki takie jak Ursus mańtimus nigdy nie koegzystowały z wielkimi gadami. Jak wykazał Lyell, i co zrozumiał nasz pan Darwin, Czas… pisany wielką literą, Harry… może być czymś znacznie większym, niż potrafimy zrozumieć.

Obaj mężczyźni milczeli przez chwilę. Zerwał się lekki wiatr, a Peglar zrozumiał, że jest już zbyt zimno, by stali dłużej w bezruchu. Widział, że jego przyjaciel drży.

– John – powiedział po chwili. – Myślisz, że jeśli zrozumiemy, czym jest owo zwierzę… owo stworzenie, bo czasami wydaje się zbyt inteligentne na zwykłe zwierzę… będzie nam je łatwiej zabić?

Tym razem Bridgens roześmiał się głośno.

– Ani trochę, Harry. Między nam mówiąc, drogi przyjacielu, uważam, że to stworzenie już z nami wygrało. Myślę, że śnieg przykryje nasze kości wcześniej niż jego… choć, jak się nad tym zastanowić, ogromne stworzenie, które żyje niemal wyłącznie na lodzie, nie rozmnaża się ani nie poluje na lądzie stałym, jak zwykłe niedźwiedzie, być może za to poluje na te niedźwiedzie i traktuje je jako główne źródło pożywienia, nie zostawia po sobie żadnych kości, żadnych śladów, żadnych skamieniałości… a przynajmniej nie w takich miejscach, w których moglibyśmy je znaleźć przy naszym obecnym stanie nauki.

Ruszyli w drogę powrotną do Erebusa.

– Powiedz mi, Harry, co się dzieje na Terrorze?

– Słyszałeś o tym, co zaszło trzy dni temu? O tej próbie buntu?

– Naprawdę było aż tak źle? Peglar wzruszył ramionami.

– Było paskudnie. Koszmar każdego oficera. Mat uszczelniacz Hickey i dwóch czy trzech innych agitatorów podjudziło całą załogę. Wiesz, jak łatwo manipulować takimi ludźmi. Crozier doskonale sobie z tym poradził. Nie widziałem jeszcze nigdy, by dowódca uspokoił motłoch z taką finezją i pewnością siebie, jak zrobił to w środę Crozier.

– A wszystko z powodu tej Eskimoski?

Peglar skinął głową, a potem naciągnął mocniej uszankę i szalik. Wiatr robił się coraz bardziej przenikliwy.

– Hickey i większość marynarzy dowiedzieli się, że ta wiedźma jeszcze przed Bożym Narodzeniem wydrążyła otwór w kadłubie i przekopała tunel w śniegu. Aż do karnawału wychodziła ze statku i wracała do swojej kryjówki w schowku, kiedy tylko chciała. Dzień po pożarze pan Honey i jego pomocnicy zatkali dziurę w poszyciu, a pan Irving zasypał tunel, ale marynarze jakoś się o tym wszystkim dowiedzieli.

– Hickey i pozostali myśleli, że Eskimoska ma coś wspólnego z pożarem?

Peglar ponownie wzruszył ramionami.

– Żeby tylko. Wszyscy myśleli, że to ona jest tym potworem. Albo przynajmniej jego małżonką. Większość od miesięcy uważa, że to pogańska czarownica.

– Podobnie jak większość marynarzy z Erebusa – odparł Bridgens, szczękając zębami. Obaj mężczyźni jak na komendę przyspieszyli kroku.

– Hickey i jego motłoch zamierzali napaść dziewczynę, kiedy wyjdzie po wieczornego dorsza i suchara – mówił dalej Peglar. – I poderżnąć jej gardło. Być może odprawiwszy przy tym jakiś oficjalny obrzęd.

– Dlaczego do tego nie doszło, Harry?

– Zawsze znajdzie się ktoś, kto powie o wszystkim zwierzchności

– odrzekł Peglar. – Kiedy komandor Crozier dowiedział się o tym

– prawdopodobnie zaledwie kilka godzin przed planowanym morderstwem – wyciągnął dziewczynę na dolny pokład i zwołał tam wszystkich marynarzy i oficerów. Ściągnął nawet ludzi z wachty, co jest rzeczą niespotykaną.

Nie zwalniając kroku, Bridgens zwrócił swą bladą twarz ku Peglarowi. Robiło się coraz ciemniej, a północno-zachodni wiatr przybierał na sile.

– Zbliżała się właśnie pora kolacji – kontynuował Peglar – ale komandor kazał z powrotem podciągnąć stoły pod sufit i usiąść wszystkim na pokładzie. Nie na skrzyniach czy beczkach, ale na pokładzie. Kazał też, by stanęli za nim uzbrojeni oficerowie. Trzymał Eskimoskę za rękę, jakby była ofiarą, którą zamierza rzucić marynarzom. Jak kawałek mięsa szakalom na pożarcie. W pewnym sensie to właśnie zrobił.

– Co masz na myśli?

– Powiedział załodze, że jeśli chcą ją zamordować, muszą to zrobić natychmiast… w tej chwili. Swoimi nożami. Na dolnym pokładzie, dokładnie tam, gdzie jedzą i śpią. Powiedział też, że będą musieli zrobić to wszyscy razem, marynarze i oficerowie, bo morderstwo na statku jest jak choroba, która nie rozprzestrzenia się tylko wtedy, kiedy wszyscy są już nią dotknięci.

– Dziwne… – mruknął Bridgens. – Dziwię się tylko, że to powstrzymało tych ludzi. Tłum to bezrozumny stwór.

Peglar ponownie skinął głową.

– Potem Crozier przywołał do siebie pana Diggle’a, kucharza.

– Kucharza? – zdziwił się po raz kolejny Bridgens.

– Tak jest. Crozier spytał go, co jest na kolację tego wieczora… i każdego wieczora przez następny miesiąc. „Biedny Jaś – odpowiedział Diggle – plus jedzenie z puszek, które się jeszcze nie zepsuło”.

– Interesujące…

– Potem Crozier spytał Goodsira, który akurat tego dnia był na Terrorze, ilu ludzi z objawami choroby zgłosiło się do niego w ciągu ostatnich trzech dni. „Dwudziestu jeden – odpowiedział Goodsir. – Czternastu spało w izbie chorych, dopóki nie wezwał ich pan na to zebranie, komandorze”.

Tym razem to Bridgens skinął głową, jakby domyślał się już, do czego zmierzał Crozier.

– I wtedy komandor powiedział: „To szkorbut, chłopcy”. Od trzech lat nikt nie wypowiedział głośno tego słowa, żaden oficer, lekarz ani marynarz. „Dopada nas szkorbut – mówił dalej komandor. – Znacie objawy tej choroby. A jeśli nie znacie… albo jeśli nie macie odwagi, żeby o nich myśleć… musicie posłuchać”. I wtedy komandor przywołał do siebie Goodsira, kazał mu stanąć obok dziewczyny i wymienić wszystkie objawy szkorbutu.

– „Wrzody – kontynuował Peglar, przytaczając słowa Goodsira.

– Wrzody i krwotoki na całym ciele. Krew wylewająca się pod skórą. Krew wypływająca ze skóry. Wypływająca ze wszystkich otworów w ciele, nim jeszcze choroba rozpocznie się na dobre – z ust, uszu, oczu, tyłka. Sztywnienie kończyn, co oznacza, że najpierw ręce i nogi okropnie was bolą, a potem robią się sztywne. Nie chcą się ruszać. Będziecie niezdarni jak ślepy wół. Potem zaczną wam wypadać zęby”. W tym miejscu Goodsir zrobił pauzę. Było tak cicho, John, że nie usłyszałbyś nawet oddechów tych pięćdziesięciu ludzi, tylko stękanie i jęczenie lodu. „A kiedy będą wam wypadać zęby – mówił dalej lekarz – sczernieją wam też wargi. Sczernieją i odsuną się na górę i na dół, jak wargi trupa. Spuchną wam też dziąsła. I będą śmierdzieć. To jest właśnie źródło straszliwego smrodu, który wszyscy kojarzą ze szkorbutem. Dziąsła, które gniją i ropieją od wewnątrz. Ale to nie wszystko – mówił Peglar, powtarzając dokładnie słowa lekarza. – Będziecie mieli kłopoty ze wzrokiem i słuchem… zaczniecie tracić kontakt z rzeczywistością. Wybierzecie się na spacer przy minus pięćdziesięciu stopniach bez rękawic i czapki i wcale wam to nie będzie przeszkadzało. Zapomnicie, gdzie jest północ i jak się wbija gwoździe. Zmysły nie tylko was zdradzą; one obrócą się przeciwko wam. Gdybyśmy jakimś cudem zdobyli sok pomarańczowy i chcieli go wam podać, zapach pomarańczy przyprawiłby was o paroksyzmy bólu albo dosłownie doprowadził do szaleństwa. Zgrzyt płóz sunących po lodzie mógłby być dla was równie bolesny jak przypalanie żywym ogniem; huk wystrzału z muszkietu mógłby was zabić”. – Peglar przerwał na moment, by zaczerpnąć oddechu. – „Ejże – krzyknął wtedy któryś z kompanów Hickeya – mamy przecież sok cytrynowy”. Goodsir pokręcił tylko głową ze smutkiem. „Mamy już tylko resztki tego soku – odparł. – I do tego niewiele warte. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje, ale proste substancje zapobiegające szkorbutowi, takie jak sok cytrynowy, tracą swoją moc już po kilku miesiącach. Nasz sok ma przecież ponad trzy lata”. Wówczas znowu na pokładzie zapadła całkowita cisza. Tyle że wtedy słychać już było oddechy, nierówne, przerażone oddechy. Nad tłumem unosił się zapach strachu… i czegoś jeszcze gorszego. Większość marynarzy, którzy tam siedzieli, i większość oficerów zauważyła ostatnio u Goodsira pierwsze objawy szkorbutu. Nagle jeden z kamratów Hickeya krzyknął: „A co to wszystko ma wspólnego z tą dziewuchą, z tym Jonaszem?”. Crozier wyszedł wtedy o krok do przodu, wciąż trzymając przy sobie dziewczynę, jakby nadal chciał ją oddać motłochowi. „Różni dowódcy i lekarze próbują na różne sposoby bronić się przed szkorbutem – powiedział.

– Ciężkie ćwiczenia fizyczne. Modlitwa. Jedzenie z puszek. Ale na dłuższą metę nie sprawdza się żaden z tych środków. Doktorze Goodsir, co jedynie może nas uchronić przed szkorbutem?”. Wszystkie głowy zwróciły się wtedy w stronę lekarza. Nawet Eskimoska patrzyła na niego. „Świeże jedzenie – odpowiedział Goodsir. – Szczególnie świeże mięso. Nie wiemy, jaki niedobór powoduje szkorbut, ale wiemy, że świeże mięso uzupełnia ten niedobór”. Wszyscy spojrzeli wtedy ponownie na Croziera – opowiadał bez wytchnienia Peglar. – Komandor omal nie pchnął wtedy dziewczyny prosto w ich ręce, a potem powiedział: „Na pokładzie obu naszych statków jest tylko jeden człowiek, który podczas tej jesieni i zimy umiał zdobyć świeże mięso. Ten człowiek stoi właśnie przed wami. Ta właśnie eskimoska dziewczyna… Tak, choć to tylko dziewczyna, wie, jak znaleźć i zabić foki, morsy i lisy, podczas gdy my nie potrafimy nawet odkryć ich tropów na lodzie. Co się z nami stanie, kiedy będziemy musieli opuścić statek… kiedy znajdziemy się na lodzie bez żadnych zapasów? Pośród pozostałych przy życiu stu dziewięciu ludzi jest tylko jedna osoba, która wie, jak zdobyć świeże mięso i przeżyć… a wy chcecie ją zabić”.

Bridgens odsłonił w uśmiechu własne krwawiące dziąsła. Przystanęli właśnie u podnóża lodowej pochylni prowadzącej na pokład Erebusa.

– Następca sir Johna jest być może człowiekiem z gminu – rzekł cicho – może nie ma najlepszego wykształcenia, ale nikt, przynajmniej w mojej obecności, nigdy nie nazwał go głupcem. Wydaje mi się, że bardzo się też zmienił po tej ciężkiej chorobie sprzed kilku tygodni.

– Tak, nazwałbym to wręcz całkowitą przemianą. – Peglar uśmiechnął się, nawiązując do własnej przemiany sprzed szesnastu lat.

– Jak to?

Peglar podrapał się po zarośniętym policzku.

– Trudno to opisać. Osobiście przypuszczam, że komandor Crozier po raz pierwszy co najmniej od trzydziestu lat jest całkowicie trzeźwy. Whisky nigdy nie pomniejszała jego umiejętności ani kompetencji – to doskonały żeglarz i oficer – ale tworzyła jakąś barierę… ścianę… pomiędzy nim i światem. Teraz jest tutaj bardziej obecny. Nic nie uchodzi jego uwagi. Nie wiem, jak to inaczej opisać.

Bridgens skinął głową.

– Rozumiem, że nikt już nie wspominał o zabijaniu wiedźmy.

– Zgadza się. Marynarze dali jej więcej sucharów, ale ona zniknęła zaraz po kolacji. Poszła gdzieś na lód.

Bridgens ruszył w górę pochylni, zatrzymał się jednak po kilku krokach i odwrócił ponownie do Peglara.

– Co myślisz o Corneliusie Hickeyu, Harry? – spytał przyciszonym głosem, by nie usłyszał go żaden z marynarzy stojących na wachcie.

– Myślę, że to podstępna gnida – odparł Peglar, nie dbając o to, czy ktoś go słyszy.

Bridgens ponownie skinął głową.

– Tak właśnie jest. Znam go od lat, sporo też o nim słyszałem na długo przedtem, nim spotkaliśmy się podczas tej wyprawy. Podczas długich podróży polował na młodych chłopaków, zamieniał ich w niewolników, którzy spełniali jego zachcianki. Słyszałem też, że ostatnio zaczął podporządkowywać sobie starszych marynarzy, takich jak ten idiota…

– Magnus Manson – dokończył Peglar.

– Jak Manson. Gdyby Hickeyowi chodziło jedynie o zaspokajanie własnej chuci, nie mielibyśmy powodów do obaw. Ale ten gnom na tym nie poprzestanie, Harry… to ktoś gorszy niż niedoszły buntownik albo typowy morski adwokat. Uważaj na niego. Miej na niego oko, Harry. Obawiam się, że może nam wszystkim wyrządzić wielką krzywdę. – Bridgens roześmiał się nagle. – „Wyrządzić wielką krzywdę”; mówię tak, jakby nasz los i tak nie był już przesądzony. Być może zobaczymy się ponownie, kiedy będziemy opuszczali statki i wyruszali na nasz ostatni długi i mroźny spacer. Uważaj na siebie, Harry.

Peglar nie odpowiedział. Zdjął grubą rękawicę i cieńszą rękawiczkę, podniósł rękę i dotknął przemarzniętymi palcami policzka i czoła stewarda Johna Bridgensa. Dotyk ów był bardzo delikatny i żaden z mężczyzn nawet go nie poczuł, ale to musiało im wystarczyć.

Bridgens ruszył ponownie w górę pochylni. Nie oglądając się za siebie, Peglar włożył rękawicę i rozpoczął długi marsz przez ciemność w stronę ukrytego za wałami lodowymi Terroru.

Загрузка...