30

CROZIER

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 15 lutego 1848.

– Panowie, czas, byśmy się wspólnie zastanowili, co zrobimy w ciągu najbliższych miesięcy – przemówił komandor Crozier. – Muszę podjąć odpowiednie decyzje.

Na zebranie, które odbywało się w Wielkiej Kajucie Terroru, wezwani zostali wszyscy oficerowie, niektórzy podoficerowie oraz specjaliści tacy jak dwaj mechanicy, dowódcy przedniego masztu, lodomistrzowie oraz ostatni pozostały przy życiu lekarz. Crozier wybrał na miejsce spotkania Terror nie po to, by dokuczyć komandorowi Fitzjamesowi i jego ludziom – którzy musieli przejść tutaj ze swojego statku podczas krótkiego jeszcze dnia i mieli nadzieję, że uda im się wrócić, nim znów zapadną ciemności – ani po to, by podkreślić zmianę okrętu flagowego, lecz tylko dlatego, że na statku Croziera w izbie chorych leżało mniej ludzi. Łatwiej było przenieść tych kilku pacjentów do tymczasowej izby chorych na dziobie i przygotować Wielką Kajutę na zebranie; na Erebusie liczba chorych na szkorbut była dwukrotnie większa, a do tego, jak zaznaczył doktor Goodsir, niektórzy z nich byli w tak ciężkim stanie, że nie należało ruszać ich z miejsca.

Teraz piętnastu dowódców ekspedycji siedziało wokół długiego stołu, który w styczniu został nieco przycięty i zamieniony w stół operacyjny, teraz jednak dzięki staraniom cieśli Terroru, pana Honeya, wrócił do swego dawnego wyglądu. Oficerowie i cywile zostawili wierzchnie okrycia, rękawice, uszanki i szaliki przy głównych schodach, nadal jednak mieli na sobie grubą warstwę ubrań. W pokoju unosił się zapach wilgotnej wełny i niedomytych ciał.

W długiej kajucie było zimno i mroczno; przez umieszczone w suficie iluminatory nie wpadał blask słońca, na pokładzie wciąż bowiem leżała gruba warstwa śniegu przykryta na dodatek płótnem. Jedynym źródłem światła były nikłe płomienie lamp olejowych stojących na grodziach.

Zgromadzenie oficerów i cywilów przypominało letnią naradę wojenną, którą sir John zwołał niemal półtora roku wcześniej na Erebusie, teraz jednak u szczytu stołu, przy prawej burcie, siedział Francis Crozier. Po jego lewej ręce miejsca zajęło siedmiu oficerów i podoficerów, których Crozier zaprosił na zebranie. Tuż obok komandora zasiadł porucznik Edward Little, a następne miejsca zajmowali kolejno: porucznik George Hodgson, porucznik John Irving, mechanik James Thompson – jeszcze chudszy, bledszy i bardziej wymizerowany niż zwykle, lodomistrz Thomas Blanky, który poruszał się już na swej drewnianej nodze z ogromną wprawą, oraz dowódca przedniego masztu Harry Peglar, jedyny bosman z Terroru, którego zaprosił tu Crozier. W zebraniu brał także udział sierżant Tozer, który nie cieszył się łaską komandora po karnawale, kiedy jego ludzie strzelali do marynarzy, lecz wciąż był najwyższym rangą żołnierzem piechoty morskiej na obu statkach – reprezentującym znacznie uszczuplony oddział wojska uczestniczącego w ekspedycji.

Naprzeciwko Croziera, przy lewej burcie statku, siedział komandor porucznik Fitzjames. Crozier wiedział, że Fitzjames nie golił się już od kilku tygodni, w wyniku czego jego twarz obrosła rudawą brodą przetykaną zaskakująco gęstymi pasmami siwizny, jednak tego dnia zdobył się na ten wysiłek albo poprosił, by ogolił go jego steward, pan Hoar. Jego twarz wyglądała teraz bladziej i szczupłej niż zazwyczaj, w dodatku pokryta była mnóstwem drobnych skaleczeń i zadrapań. Choć ciało Fitzjamesa okrywała gruba warstwa ubrań, widać było, że jest przerażająco chude.

Po lewej ręce komandora Fitzjamesa siedziało sześciu ludzi z załogi Erebusa Tuż obok dowódcy zasiadał jedyny pozostały przy życiu oficer tego statku – sir John Franklin, porucznik Gore i porucznik James Walter Fairholme zostali zabici przez potwora z lodu – porucznik H.T.D. Le Vesconte, który od czasu do czasu pobłyskiwał w uśmiechu swym złotym zębem. Obok Le Vesconte’a zasiadał Charles Frederick Des Voeux, który przejął obowiązki pierwszego oficera Roberta Orme-’a Sergeanta, zabitego przez potwora w grudniu, podczas naprawiania kopców na lodzie.

Po lewej stronie Des Voeux zajmował miejsce jedyny pozostały przy życiu lekarz, doktor Harry D.S. Goodsir. Choć obecnie pełnił obowiązki lekarza całej ekspedycji, zarówno on sam, jak i oficerowie uznali, że powinien siedzieć obok swoich dawnych towarzyszy z Erebusa.

Obok Goodsira siedział lodomistrz James Reid, a obok lodomistrza jedyny mat z Erebusa obecny na spotkaniu, dowódca przedniego masztu Robert Sinclair. Ostatnie miejsce w tym szeregu zajmował mechanik Erebusa, John Gregory, który wyglądał znacznie zdrowiej niż jego odpowiednik z Terroru, Pan Gibson z Terroru i pan Bridgens z Erebusa, zastępujący złożonych szkorbutem stewardów obu komandorów, podali suchary z robakami i herbatę.

– Zacznijmy od najważniejszego – mówił Crozier. – Po pierwsze, czy możemy zostać na statkach aż do nadejścia letnich roztopów? I czy nasze statki dadzą radę płynąć w lipcu lub sierpniu, jeśli w ogóle nadejdzie odwilż? Komandorze Fitzjames?

Gdy Fitzjames się odezwał, w jego głosie nie było donośnego, pewnego siebie tonu, jakim niegdyś przemawiał dowódca Erebusa. Mężczyźni zasiadający po obu stronach stołu musieli się pochylić, by go usłyszeć.

– Nie sądzę, żeby Erebus dotrwał do lata. Taka jest moja opinia, i taka jest opinia pana Weekesa i pana Watsona, moich cieśli, pana Browna, mojego bosmanmata, pana Ridgena, mojego sternika, pana porucznika Le Vesconte oraz pierwszego oficera Des Voeux. Wszyscy jesteśmy przekonani, że gdy nadejdą roztopy, Erebus zatonie.

Wydawało się, że zimne powietrze w Wielkiej Kajucie zrobiło się nagle jeszcze zimniejsze. Przez całe pół minuty w kajucie panowała kompletna cisza.

– Nacisk lodu zniszczył poszycie obu burt – kontynuował Fitzjames cichym, zachrypniętym głosem. – Główny wał został wygięty i nie nadaje się do naprawy. Jak wszyscy wiecie, wał został zaprojektowany tak, by można go było wciągnąć do wnętrza, aż do poziomu najniższego pokładu, by w ten sposób uchronić go przed zniszczeniem, ale teraz nie da się już tego zrobić, a nie mamy zapasowych wałów. Śruba została zgięta przez lód, podobnie jak ster. Moglibyśmy przygotować zastępczy ster, ale lód rozdarł poszycie dna wzdłuż kilu na całej jego długości. Straciliśmy prawie połowę żelaznych osłon wzdłuż dziobu i burt. Co więcej – kontynuował Fitzjames – lód ścisnął kadłub tak mocno, że żelazne wzmocnienia, dodatkowe belki i poprzecznice przebiły poszycie co najmniej w kilkunastu miejscach. Gdyby nawet udało nam się załatać wszystkie te dziury i rozwiązać jakoś problem wału i śruby, Erebus nie miałby żadnej wewnętrznej ochrony przed lodem. Następna rzecz to drewniane wyżłobienia na burtach, które miały zapobiec wspinaniu się lodu na nadburcia. Spełniły swą funkcję, to prawda, ale ciśnienie działające na te wyżłobienia, wynikające z ułożenia statku w lodzie, sprawiło, że popękały wszystkie deski ciągnące się wzdłuż wyżłobień.

Fitzjames dopiero teraz zauważył, z jaką uwagą wszyscy przysłuchują się jego słowom. Zamilkł na moment i opuścił wzrok, jakby się zawstydził. Kiedy przemówił ponownie, jego głos brzmiał niemal przepraszająco.

– Ale najgorsze jest to, że napór lodu wykrzywił cały kadłub, stępkę i poszycie. Pokłady się łamią, wykrzywiają w górę. W całości utrzymuje je tylko ciężar śniegu i lodu… Żaden z nas nie wierzy, by pompy nadążyły z wylewaniem wody wpływającej wszystkimi pęknięciami i szczelinami, gdyby Erebus znów znalazł się na wodzie… To wszystko z mojej strony. Pan Gregory opowie wam o stanie kotła, zapasów węgla i układu napędowego.

Oczy wszystkich obecnych zwróciły się w stronę Johna Gregory’ego. Mechanik odchrząknął i oblizał blade, spierzchnięte wargi.

– HMS Erebus nie ma już żadnego układu napędowego – rzekł. – Wał jest tak powyginany, że dałoby się go naprawić tylko w suchym doku w Bristolu. Węgla nie starczyłoby nawet na jeden dzień pracy kotła pod pełną parą. Do końca kwietnia skończy nam się węgiel do ogrzewania statku, nawet jeśli będziemy przepychać wodę tylko do dolnego pokładu i tylko przez czterdzieści pięć minut na dobę.

– Panie Thompson – przerwał mu Crozier, zwracając się do mechanika z Terroru. – Jak wygląda sytuacja na naszym statku?

Żywy szkielet przez chwilę przyglądał się swemu dowódcy w milczeniu, a potem przemówił zaskakująco silnym głosem.

– Gdybyśmy spuścili teraz Terror na wodę, silnik nie mógłby pracować dłużej niż przez godzinę lub dwie. Półtora roku temu schowaliśmy wał, śruba też jest cała – mamy zresztą zapasową – ale kończy nam się węgiel. Gdybyśmy przenieśli tu węgiel z Erebusa i tylko ogrzewali nasz statek, przepychając gorącą wodę dwie godziny na dobę, wystarczyłoby go… powiedzmy… do początku maja. Ale wtedy nie mielibyśmy już na czym płynąć. Jeśli pozostaniemy tylko przy zapasach Terroru, będziemy musieli zakończyć ogrzewanie w połowie kwietnia.

– Dziękuję, panie Thompson. – Komandor przemawiał cichym, pozbawionym emocji tonem. – Poruczniku Little i panie Peglar, czy zechcielibyście nam powiedzieć, w jakim stopniu Terror zdatny jest do żeglugi?

Little skinął głową, przesunął spojrzeniem po zgromadzonych przy stole, a potem ponownie popatrzył na swego dowódcę.

– Nie jesteśmy w aż tak złej sytuacji jak Erebus, ale lód uszkodził w wielu miejscach poszycie, zewnętrzne osłony, ster i wewnętrzne wzmocnienia. Niektórzy z was wiedzą zapewne, że jeszcze przed Bożym Narodzeniem porucznik Irving odkrył, iż straciliśmy nie tylko większość żelaznej osłony na prawej burcie obok dziobu, ale że dziesięć cali dębu i wiązu w okolicach dziobu wykrzywiło deski w poszyciu na poziomie schowka na linę kotwiczną. Dzięki temu odkryliśmy także, że trzynaście cali twardego dębu wzdłuż dna statku zostało wykrzywione lub naruszone w dwudziestu lub trzydziestu miejscach. Deski na dziobie zostały wymienione i wzmocnione, nie możemy się jednak dostać do wszystkich uszkodzeń na dnie, bo pokryte są warstwą lodu i wody. Myślę, że Terror mógłby pływać i byłby sterowny – podsumował porucznik Little – ale nie mogę pana zapewnić, że pompy nadążą z wylewaniem wody wpływającej wszystkimi szczelinami. Szczególnie że lód będzie napierał jeszcze przez następne cztery lub pięć miesięcy. Myślę, że pan Peglar może powiedzieć o tym coś więcej.

Harry Peglar odchrząknął. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do przemawiania w obecności tylu oficerów.

– Jeśli Terror znów znajdzie się na wodzie, moi ludzie założą wszystkie maszty, takielunek i żagle w ciągu czterdziestu ośmiu godzin od wydania takiego rozkazu. Nie mogę zagwarantować, że dzięki samej tylko mocy żagli uda nam się przebić przez lód, który widzieliśmy na południu, ale jeśli znajdziemy się na otwartej wodzie, będziemy mogli pływać. Pozwolę sobie tutaj wtrącić słówko od siebie, panowie… Moim zdaniem lepiej założyć maszty za wcześnie niż za późno.

– Nie obawiasz się, że lód zgromadzony na masztach przewróci statek? – spytał Crozier. – Albo spadnie na nas, kiedy będziemy pracować na pokładzie? Przed nami jeszcze długie miesiące mrozu i śnieżyc, Harry.

– Tak jest, komandorze. – Peglar skinął głową. – Takie zagrożenie zawsze istnieje. Ale mimo to uważam, że na wypadek nagłej odwilży lepiej mieć już maszty i takielunek na miejscu. Być może będziemy musieli przygotować się do żeglugi w ciągu dziesięciu minut. Poza tym moi ludzie potrzebują trochę ruchu i ćwiczeń. A co do spadającego lodu… cóż, to tylko wzmocni naszą czujność. Spadający lód i bestia z lodu.

Kilku ludzi przy stole zachichotało. Optymistyczne raporty Little’a i Peglara rozładowały nieco napięcie. Świadomość, że chociaż jeden z okrętów nadal może pływać, podniosła wszystkich na duchu. Crozier miał wrażenie, że podniosła się temperatura w Wielkiej Kajucie – i być może tak było, bo wielu spośród zebranych znów zaczęło oddychać pełną piersią.

– Dziękuję panu, panie Peglar. – Crozier skinął głową. – Wygląda na to, że jeśli zechcemy stąd odpłynąć, będziemy musieli zrobić to na pokładzie Terroru, Wszyscy. Obie załogi.

Żaden z oficerów nie wspomniał głośno, choć wszyscy o tym pomyśleli, że dokładnie takie samo rozwiązanie Crozier proponował już półtora roku wcześniej.

– No właśnie, porozmawiajmy teraz przez chwilę o potworze z lodu – powiedział Crozier. – Wydaje się, że ostatnio nie pokazywał się w pobliżu żadnego ze statków.

– Od pierwszego stycznia nie musiałem opatrywać żadnych ran

– potwierdził doktor Goodsir. – Nikt też nie umarł ani nie zaginął od czasu karnawału.

– Marynarze pełniący wachtę meldowali jednak, że widzieli jakiś wielki kształt przesuwający się między serakami – wtrącił porucznik Le Vesconte. – Słyszeli też jakieś dziwne odgłosy w ciemnościach.

– Ludzie stojący na warcie zawsze słyszeli dziwne odgłosy w ciemnościach – odrzekł porucznik Little. – Poczynając od starożytnych Greków aż do dzisiaj.

– Może gdzieś sobie poszedł – zasugerował porucznik Irving.

– Przeniósł się. Na południe. Albo na północ. Wszyscy ucichli, zastanawiając się nad tą myślą.

– A może zjadł nas już dość wielu, by przekonać się, że nie jesteśmy smaczni – powiedział lodomistrz Blanky.

Niektórzy uśmiechnęli się, słysząc ten komentarz. Nikt inny nie ośmieliłby się żartować w ten sposób, ale pan Blanky przeszedł już tyle, że mógł korzystać ze szczególnych przywilejów.

– Moi żołnierze prowadzili poszukiwania zgodnie z rozkazem komandora Croziera i komandora Fitzjamesa – rzekł sierżant Tozer. – Zastrzeliliśmy kilka niedźwiedzi, ale żaden z nich nie wyglądał na to… stworzenie.

– Mam nadzieję, że pańscy ludzie strzelają już nieco lepiej niż w czasie nocy karnawałowej – powiedział Sinclair, odpowiedzialny za przedni maszt Erebusa.

Tozer odwrócił się w stronę Sinclaira i spojrzał nań spod przymrużonych powiek.

– Nie poruszajmy już tego tematu – uciął komandor Crozier. – Na razie musimy założyć, że potwór z lodu wciąż żyje i prędzej czy później wróci. Wychodząc ze statku, musimy zawsze mieć jakiś plan obrony przed tym stworzeniem. Mamy za mało żołnierzy, by eskortowali wszystkie grupy ciągnące sanie, być może powinniśmy więc uzbroić marynarzy. Każda grupa składałaby się z zaprzęgu i uzbrojonej eskorty, które co jakiś czas zamieniałyby się miejscami. Nawet jeśli tego lata lód znów nie stopnieje, łatwiej nam będzie podróżować w ciągu dnia polarnego.

– Proszę wybaczyć, że zapytam wprost, komandorze – odezwał się Goodsir – ale czy możemy czekać z decyzją opuszczenia statków aż do lata?

– No właśnie, doktorze Goodsir, możemy? – odpowiedział pytaniem Crozier.

– Nie sądzę. – Goodsir pokręcił głową. – Coraz więcej puszek jest zepsutych lub zatrutych, więcej, niż przypuszczaliśmy. Kończą nam się wszystkie inne zapasy. Ludzie nie dostają już dość pożywienia, by mieć siły do pracy na statku lub na lodzie. Wszyscy robią się coraz słabsi i chudsi. Jeśli dodamy do tego rosnącą liczbę zachorowań na szkorbut… Cóż, panowie, nie sądzę, by wielu z nas, czy to z Erebusa, czy z Tenoru – jeśli oczywiście oba statki przetrwają do tej pory – miało dość sił, by w ogóle wybrać się w jakąś podróż, jeśli poczekamy z tym do czerwca lub lipca.

W kajucie znów zapadła cisza. Po chwili Goodsir dodał:

– Może zdarzyć się też tak, że niektórzy znajdą w sobie dość sił, by ciągnąć sanie i łodzie, salwując się ucieczką ku bardziej cywilizowanym terenom, będą jednak musieli zostawić ogromną większość obu załóg na statkach.

– Ci najsilniejsi mogliby sprowadzić pomoc dla wszystkich – wtrącił porucznik Le Yesconte.

Tym razem przemówił lodomistrz Thomas Blanky.

– Każdy, kto wyruszy na południe, zaciągnie, dajmy na to, łodzie do ujścia Rzeki Backa, a potem przepłynie pod prąd kolejne osiemset pięćdziesiąt mil na południe i dotrze do Wielkiego Jeziora Niewolniczego, gdzie jest nasza placówka, dotrze tam najwcześniej późną jesienią lub zimą i sprowadzi ratunek nie wcześniej niż późnym latem tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku. Do tej pory wszyscy, którzy zostaną na statkach, umrą na szkorbut albo z głodu.

– Moglibyśmy załadować sanie i ruszyć ku Zatoce Baffina – powiedział Des Voeux. – Tam może trafimy na wielorybników. Albo nawet na ekipy ratunkowe szukające naszych statków.

– Tak. – Blanky skinął głową. – Istnieje taka możliwość. Musielibyśmy jednak przeciągnąć sanie przez setki mil lodu, wały lodowe i być może pasy otwartej wody. Albo iść wzdłuż wybrzeża, ale to byłoby ponad tysiąc dwieście mil. A potem musielibyśmy przejść cały półwysep Boothia, pokonać wszystkie góry i przeszkody, żeby dostać się do wschodniego wybrzeża, gdzie mogą być wielorybnicy. Moglibyśmy ciągnąć ze sobą łodzie, żeby przepływać w nich pasy otwartej wody, ale wtedy nasz ładunek byłby trzykrotnie cięższy. Jedno jest pewne: jeśli lód nie otwiera się tutaj, to nie otworzy się też na północnym wschodzie, przy Zatoce Baffina.

– Byłoby nam znacznie lżej, gdybyśmy zabrali tylko sanie z zapasami i namiotami – przemówił porucznik Hodgson z Terroru – Jedna szalupa musi ważyć co najmniej sześćest funtów.

– Raczej osiemset – sprostował komandor Crozier. – Bez żadnych zapasów.

– Dodajmy do tego ponad sześćset funtów sań, które mogą przewieźć taką łódź – przemówił ponownie Thomas Blanky – i okaże się, że każda grupa będzie ciągnąć około tysiąca czterystu, tysiąca pięciuset funtów, nie licząc jedzenia, namiotów, broni, ubrań i innych rzeczy, które musimy ze sobą zabrać. Nikt nie przeciągnął takiego ciężaru przez ponad tysiąc mil. A znaczna część tej trasy wiodłaby przez otwarty lód, z wałami, górami i tak dalej.

– Ale sanie z żaglem sunęłyby po lodzie łatwiej niż po ziemi, szczególnie w marcu lub kwietniu, kiedy lód nie zacznie się jeszcze topić i nie zrobi się lepki – odezwał się porucznik le Vesconte.

– Moim zdaniem powinniśmy zostawić łodzie i wyruszyć w stronę Zatoki Baffina tylko z saniami i potrzebnymi zapasami – ponownie zabrał głos Des Voeux. – Jeśli dotrzemy na wschodnie wybrzeże wyspy Somerset, zanim skończy się sezon wielorybniczy, na pewno trafimy na jakiś statek. Jestem też pewien, że będą tam już okręty ratownicze naszej marynarki.

– Jeśli zostawimy tu łodzie, zatrzyma nas pierwszy pas otwartej wody – odrzekł lodomistrz Blanky. – Umrzemy na lodzie.

– Dlaczego właściwie okręty ratownicze miałyby nas szukać po wschodniej stronie wyspy Somerset i półwyspu Boothia? – spytał porucznik Little. – Jeśli rzeczywiście będą nas szukać, popłyną raczej przez Cieśninę Lancastera, do wysp Devon, Beechey i Cornwallisa. Wiedzą, jakie rozkazy otrzymał sir John. Zapewne będą zakładać, że przepłynęliśmy przez cieśninę Lancaster, bo zazwyczaj latem ta cieśnina jest żeglowna. Żaden z nas na pewno nie dotrze aż tak daleko na północ.

– Być może w tym roku w Cieśninie Lancastera lód jest równie gruby jak tutaj – przemówił lodomistrz Reid. – Wtedy ekipy ratunkowe szukałyby nas raczej na południu, po wschodniej stronie wyspy Somerset i półwyspu Boothia.

– Może znajdą wiadomości, które zostawiliśmy w kopcach na Beechey, jeśli rzeczywiście tam dotrą – wtrącił sierżant Tozer. – I wyślą sanie albo statki tam, gdzie trzeba, na południe.

W kajucie zapadła nagle martwa cisza.

– Nie zostawiliśmy żadnych wiadomości na Beechey – oświadczył komandor Fitzjames. O tym wiedzieli wszyscy prócz sierżanta Tozera.

W pełnej zakłopotania ciszy, jaka znów zapadła w Wielkiej Kajucie po owych słowach, Francis Rawdon Moira Crozier poczuł nagle, że w jego piersiach płonie dziwny, gorący i czysty płomień. Było to uczucie podobne do pierwszego łyku whisky po długiej abstynencji, a zarazem zupełnie od niego różne.

Crozier chciał żyć. Po prostu. Zamierzał przetrwać ten trudny okres wbrew wszelkim przeciwnościom i bogom, którzy odmawiali mu prawa do życia. Ten ogień w jego piersiach płonął już w tych pełnych bólu i słabości dniach na początku stycznia, kiedy bliski śmierci zdołał jednak przetrwać ataki głodu alkoholowego i uwolnić się od nałogu. Z każdym dniem płomień przybierał na sile.

Francis Crozier lepiej niż którykolwiek z obecnych w Wielkiej Kajucie ludzi rozumiał, jak nierealne są proponowane przez nich rozwiązania. Głupotą byłaby wyprawa na południe, przez lód, w stronę Rzeki Backa. Głupotą byłaby też wędrówka w stronę wyspy Somerset, przez tysiąc dwieście mil przybrzeżnego lodu. Głupotą była wiara w to, że lód tego lata stopnieje i pozwoli Terrorowi – obciążonemu podwójną załogą i niemal zupełnie pozbawionemu zapasów – wypłynąć z beznadziejnej pułapki, w którą wprowadził ich sir John.

Mimo to Francis Crozier pragnął żyć i nie zamierzał się poddawać. Płomień płonął w jego piersiach niczym mocna irlandzka whisky.

– Czy to oznacza, że w ogóle nie bierzemy już pod uwagę drogi morskiej? Przed chwilą usłyszeliśmy, że Terror może pływać – odezwał się Robert Sinclair.

Odpowiedział mu James Reid, lodomistrz Erebusa.

– Musielibyśmy przepłynąć prawie trzysta mil na północ, przez nienazwaną jeszcze cieśninę, którą odkrył sir John, potem przez cieśniny Barrowa i Lancastera, a potem jeszcze na południe, przez Zatokę Baffina, i to wszystko przed nadejściem zimy, nim znów dopadnie nas lód. Kiedy płynęliśmy na południe, mieliśmy do dyspozycji silnik parowy i żelazne osłony. Nawet gdyby lód stopniał do takiego stopnia jak dwa lata temu, mielibyśmy wielkie problemy z przebyciem takiego dystansu tylko na żaglach. I z osłabionym kadłubem.

– Lód może być znacznie mniejszy niż w tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku – odrzekł Sinclair.

– A z mojej dupy mogą wylecieć anioły – powiedział Thomas Blanky.

Ze względu na kalectwo lodomistrza żaden z oficerów obecnych przy stole nie próbował nawet go upominać. Kilku się uśmiechnęło.

– Istnieje jeszcze inne rozwiązanie… to znaczy, jeśli chodzi o drogę morską – odezwał się porucznik Edward Little.

Oczy wszystkich obecnych zwróciły się w jego stronę. Kilku oficerów i podoficerów paliło fajki nabite tytoniem, który odkładali na taką okazję jak ta. Dym wypełniający kajutę sprawiał, że było w niej jeszcze ciemniej niż na początku zebrania.

– Podczas wyprawy do kopca sir Rossa w zeszłym roku porucznik Gore dostrzegł podobno jakiś ląd na południe od Ziemi Króla Williama – kontynuował Little. – Jeśli rzeczywiście tak było, musiał to być Półwysep Adelajdy, terytorium już nam znane, przy którym podobno często można znaleźć pas otwartej wody między lodem przybrzeżnym a pakiem. Gdyby lód popękał na tyle, byśmy mogli popłynąć na południe, zaledwie nieco ponad sto mil, a nie trzysta mil dzielące nas od Cieśniny Lancastera, moglibyśmy pożeglować wzdłuż zachodniego wybrzeża aż do Cieśniny Beringa.

– Przejście Północno-Zachodnie – skwitował porucznik John Irving. Jego słowa zabrzmiały jak jakieś ponure zaklęcie.

– Pozostaje pytanie, czy do lata będziemy mieli jeszcze dość zdrowych ludzi, by obsadzić statek załogą – przemówił cicho doktor Goodsir. – Do maja wszyscy możemy być już chorzy na szkorbut. A co będziemy jedli podczas tygodni lub miesięcy żeglugi na zachód?

– Możemy polować – odpowiedział sierżant Tozer. – Na zachodzie z pewnością będzie więcej zwierzyny. Woły piżmowe. Karibu. Morsy. Lisy polarne. Może zanim dopłyniemy do Alaski, będziemy jeść jak królowie.

Crozier spodziewał się, że Blanky dorzuci swoje: „A z mojej dupy może wylecą woły piżmowe”, ale lodomistrz milczał pogrążony w myślach.

Tozerowi odpowiedział jednak porucznik Little.

– Sierżancie, problem w tym, że nawet gdyby dzika zwierzyna powróciła jakimś cudem po dwóch latach nieobecności, żaden z marynarzy nie umiałby jej zastrzelić z muszkietu… oprócz pańskich podwładnych, oczywiście. Potrzebowalibyśmy do polowania znacznie więcej ludzi niż tych kilku żołnierzy, którzy pozostali jeszcze przy życiu. Zdaje się też, że żaden z nas nie polował na stworzenia większe niż ptaki. Czy ze strzelby śrutowej można zastrzelić te zwierzęta, o których pan mówił?

– Jeśli podejdzie się dość blisko – odparł Tozer ponuro. Crozier przerwał tę jałową dyskusję:

– Doktor Goodsir poruszył tu bardzo ważny problem… Jeśli poczekamy do lata albo nawet tylko do czerwca, by przekonać się, czy lód pęka, będziemy już być może zbyt chorzy i głodni, by obsadzić statek kompletną załogą. Z pewnością zabraknie nam zapasów, żeby wyruszyć w podróż saniami. Musimy zakładać, że podróż do ujścia Rzeki Backa zajmie nam trzy do czterech miesięcy, jeśli więc chcemy porzucić okręty i wyruszyć w drogę w nadziei, że uda nam się dotrzeć do Wielkiego Jeziora Niewolniczego albo na wschodnie wybrzeże wyspy Somerset jeszcze przed zimą, powinniśmy zrobić to przed czerwcem. Ale kiedy?

W kajucie znów zapadła pełna zakłopotania cisza.

– Myślę że nie później niż pierwszego maja – powiedział wreszcie porucznik Little.

– Moim zdaniem, jeszcze wcześniej – oparł doktor Goodsir. – Chyba że znajdziemy jakieś źródło świeżego mięsa, a choroba nie będzie się rozprzestrzeniała w takim tempie, jak teraz.

– Więc kiedy? – spytał komandor Fitzjames.

– Nie później niż w połowie kwietnia? – podsunął nieśmiało Goodsir. Ludzie spojrzeli po sobie. Do tego czasu zostały już niecałe dwa miesiące.

– Być może nawet wcześniej – dodał lekarz głosem, który wydał się Crozierowi stanowczy i niepewny zarazem. – Jeśli sytuacja nadal będzie się pogarszać.

– A może być jeszcze gorsza niż teraz? – spytał porucznik Hodgson.

Młody oficer chciał zapewne, by zabrzmiało to jak żart, który rozładuje nieco napiętą atmosferę, odpowiedziały mu jednak tylko groźne spojrzenia i złe miny.

Crozier nie chciał, by narada zakończyła się w takim nastroju. Oficerowie, podoficerowie i cywile zgromadzeni przy stole przeanalizowali swoją sytuację i przekonali się, że jest bardzo trudna, jeśli nie beznadziejna, o czym Crozier wiedział już od dawna, nie chciał jednak, by morale jeszcze się pogorszyło.

– Aha, jeszcze jedno – dodał Crozier swobodnym tonem. – Komandor Fitzjames postanowił odprawić w przyszłą niedzielę mszę na pokładzie Erebusa Wygłosi wtedy specjalne kazanie, którego bardzo chciałbym wysłuchać, choć wiem z pewnych źródeł, że nie będzie to czytanie z Księgi Lewiatana. Pomyślałem też, że skoro zgromadzą się wtedy załogi obu statków, to przy okazji wydamy wszystkim pełny obiad i pełne racje grogu.

Wszyscy rozpromienili się nagle i zaczęli rozmawiać między sobą z ożywieniem. Nikt nie spodziewał się, że przyniesie z tego zebrania jakieś dobre wieści.

Fitzjames uniósł lekko brew. Wiadomość o jego „specjalnym kazaniu” i mszy była dlań równie zaskakująca jak dla pozostałych, Crozier uznał jednak, że dobrze będzie, jeśli coraz chudszy komandor porucznik zajmie czymś myśli i znajdzie się choć przez chwilę w centrum uwagi. Fitzjames skinął lekko głową.

– No dobrze, panowie – przemówił Crozier, nieco już bardziej formalnym tonem. – Ta wymiana myśli i informacji była bardzo pomocna. Komandor Fitzjames i ja będziemy jeszcze o tym dyskutować, być może poprosimy o opinię kilku z was, i dopiero wówczas postanowimy, jak będą wyglądały nasze poczynania w najbliższej przyszłości. Na tym skończymy, bo chciałbym, żeby panowie z Erebusa wrócili do siebie jeszcze za dnia. Z Bogiem, panowie. Zobaczymy się w niedzielę.

Oficerowie i podoficerowie ruszyli do wyjścia. Ftizjames podszedł do Croziera, pochylił się i wyszeptał:

– Być może zechcę pożyczyć od ciebie tę Księgę Lewiatana, Francisie.

– To powiedziawszy, dołączył do swych towarzyszy z Erebusa, którzy stali przy schodach i wkładali zamarznięte wierzchnie okrycia.

Gdy oficerowie Terroru powrócili do swoich zajęć, komandor Crozier siedział przez chwilę w bezruchu, rozmyślając o sprawach, które przed chwilą były tematem dyskusji. Ogień życia płonął w jego piersiach mocniej niż kiedykolwiek.

– Komandorze?

Crozier podniósł wzrok. W kajucie pozostał jeszcze stary steward z Erebusa, Bridgens, który przejął obowiązki chorego stewarda komandora Fitzjamesa. Bridgens pomagał Gibsonowi sprzątać talerze i filiżanki ze stołu.

– Och, może pan już iść, panie Bridgens – powiedział Crozier.

– Proszę dołączyć do pozostałych, Gibson zajmie się tym wszystkim. Nie chciałbym, żeby wracał pan na Erebusa sam.

– Tak jest – odrzekł stary steward. – Wcześniej jednak chciałbym zamienić z panem słówko, komandorze, jeśli pan pozwoli, oczywiście.

Crozier skinął głową. Nie poprosił stewarda, by usiadł. Zawsze czuł się skrępowany w obecności tego starego marynarza – o wiele za starego na pracę w Służbie Badawczej. Gdyby to Crozier wybierał przed trzema laty członków załogi, Bridgens nigdy nie trafiłby listę – z pewnością nie po tej prymitywnej sztuczce z zamianą cyfr w rubryce opisującej wiek – ale sir Johna bawił fakt, że na pokładzie jego statku pracuje steward starszy nawet od niego, sprawa była więc przesądzona.

– Słyszałem panów dyskusję, panie komandorze, z której wynika, że mamy do wyboru trzy możliwości; albo pozostaniemy na statkach i będziemy czekać na odwilż, albo wyruszymy na południe, do Rzeki Backa, albo przejdziemy po lodzie do Somerset i Boothii. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, komandorze, chciałbym zasugerować czwartą możliwość.

Komandor miał coś przeciwko. Nawet taki egalitarysta jak Francis Crozier nie uważał za stosowne, by steward z mesy podoficerów udzielał mu rad w sprawach decydujących o życiu lub śmierci jego podwładnych. Odpowiedział jednak:

– Proszę.

Steward podszedł do biblioteki wbudowanej w grodź rufową, wyjął dwa wielkie tomy, przyniósł je do stołu i położył na blacie.

– Z pewnością wie pan, komandorze, że w tysiąc osiemset dwudziestym dziewiątym roku sir John Ross i jego krewniak James popłynęli na swoim statku Victory wzdłuż wschodniego wybrzeża Boothia Felix, półwyspu, który wówczas odkryli, i który dziś nazywamy półwyspem Boothia.

– Wiem o tym doskonale, panie Bridgens – odrzekł Crozier chłodno. – Znam dobrze zarówno sir Johna, jak i sir Jamesa. – Podczas pięciu lat wspólnego pobytu w lodach Antarktyki Crozier miał okazję poznać Jamesa Clarka Rossa lepiej niż dobrze.

– Tak jest, komandorze. – Bridgens, który wcale nie wyglądał na speszonego, skinął głową. – Jestem pewien, że zna pan szczegóły tej wyprawy. Spędzili w lodzie cztery zimy. Pierwszej zimy sir John zakotwiczył Victory przy wschodnim wybrzeżu Boothii, w Felix Harbour… niemal dokładnie na wschód od miejsca, w którym się teraz znajdujemy.

– Uczestniczył pan w tej ekspedycji, panie Bridgens? – spytał Crozier. Chciał, by stary steward jak najszybciej przeszedł do sedna.

– Nie miałem tego zaszczytu, komandorze. Przeczytałem jednak te dwie grube książki, w których sir John opisuje ze szczegółami swoją wyprawę. Zastanawiałem się, czy pan także znalazł czas, by do nich zajrzeć.

Crozier czuł, jak budzi się w nim jego irlandzki gniew. Stary steward przemawiał ze śmiałością graniczącą z bezczelnością.

– Oczywiście, że zajrzałem do tych książek – odparł lodowatym tonem. – Nie miałem jednak czasu, by przeczytać je w całości. Czy to ma jakiś związek z tym, co chce mi pan powiedzieć, panie Bridgens?

Każdy inny oficer, podoficer, marynarz lub żołnierz służący pod komendą Croziera natychmiast zrozumiałby, że nie jest tu mile widziany, i pospiesznie wycofałby się z kajuty, kłaniając się w pas, Bridgens jednak jakby nie zauważał irytacji dowódcy wyprawy.

– Tak, komandorze – powiedział steward. – Chodzi o to, że John Ross…

– Sir John – przerwał mu Crozier.

– Oczywiście. Sir John Ross miał ten sam problem co my, komandorze.

– Bzdura. Ich statek, Victory, zamarzł po wschodniej stronie Boothii, panie Bridgens, dokładnie tam, gdzie chcielibyśmy dotrzeć, gdyby pozwoliły nam na to warunki. Setki mil na wschód od tego miejsca.

– Tak jest, komandorze, ale na tej samej szerokości, choć dzięki Boothii oni nie mieli do czynienia z tym przeklętym pakiem z północnego zachodu. Spędzili tam jednak trzy zimy, uwięzieni w lodzie, jak my. Ludzie Jamesa Rossa przeszli ponad sześćset mil na zachód, ciągnąc sanie przez lód i półwysep Boothia do Ziemi Króla Williama, czyli zaledwie dwadzieścia pięć mil na południowy wschód od nas, panie komandorze. To właśnie James Ross nadał nazwę Victory Point miejscu, do którego biedny porucznik Gore dotarł zeszłego lata.

– Sądzi pan, że nie wiedziałem, kto odkrył Ziemię Króla Williama i Victory Point? – spytał Crozier, z trudem utrzymując nerwy na wodzy. – Podczas tej wyprawy James Ross odkrył też biegun magnetyczny. Sir James jest… był… najwybitniejszym odkrywcą naszych czasów, panie Bridgens.

– Tak jest, komandorze – odparł steward z uśmieszkiem, za który Crozier chętnie by go pobił. Komandor wiedział od dawna, że Bridgens jest pederastą, przynajmniej na lądzie. Po tym, jak mat uszczelniacz omal nie wywołał na pokładzie buntu, komandor Crozier miał dość pederastów. – Chodzi mi o to, panie komandorze, że po trzech zimach spędzonych w lodzie, kiedy jego ludzie byli zapewne tak chorzy na szkorbut, jak nasi będą latem, sir John uznał, że nigdy nie uwolnią się z lodu, i zatopił Victory w dziesięciu sążniach wody przy wschodnim wybrzeżu Boothii, na wschód od nas, po czym wyruszył na północ, do Fury Beach, gdzie komandor Parry zostawił zapasy i łodzie.

Crozier zrozumiał, że prędzej uda mu się powiesić tego człowieka, niż zamknąć mu usta, zmarszczył więc brwi i cierpliwie słuchał.

– Pamięta pan zapewne, komandorze, że łodzie i zapasy Parry’ego były właśnie na Fury Beach. Ross wziął łodzie i popłynął na północ, wzdłuż wybrzeża do przylądka Clarence, gdzie ze szczytu urwisk widzieli morze za cieśninami Barrowa i Lancastera. Mieli nadzieję, że dostrzegą tam statki wielorybnicze, ale… gruby lód ciągnął się po horyzont. Tamto lato było równie zimne jak dwa ostatnie, i być może następne.

Crozier czekał. Po raz pierwszy od czasu ciężkiej choroby, przez którą przeszedł w styczniu, miał ochotę napić się whisky.

– Wrócili do Fury Beach i spędzili tam czwartą zimę, komandorze. Ludzie chorowali ciężko na szkorbut, byli bliscy śmierci. Następnego lata, w czerwcu tysiąc osiemset trzydziestego trzeciego roku, popłynęli w małych łodziach na północ, a potem na wschód przez Cieśninę Lancastera, aż rankiem dwudziestego piątego sierpnia James Ross… teraz już sir James Ross… zobaczył żagiel. Machali, krzyczeli, wystrzelili race. Żagiel zniknął za wschodnim horyztonem.

– Pamiętam, że sir James wspominał coś o tym – rzekł sucho Crozier.

– Tak jest, komandorze, jestem pewien, że o tym mówił – odrzekł Bridgens ze swym irytującym uśmiechem. – Ale wiatr osłabł, a ludzie w łodziach wiosłowali jak szaleni i w końcu dogonili tę jednostkę wielorybniczą. To była Isabella, ten sam statek, którym sir John dowodził w roku tysiąc osiemset osiemnastym. Sir John, sir James i załoga Victory spędzili w lodzie cztery lata, komandorze – powtórzył po raz kolejny Bridgens. – Umarł wtedy tylko jeden człowiek, cieśla, niejaki Thomas, który cierpiał na niestrawność i miał nieprzyjemne usposobienie.

– I co z tego wszystkiego wynika? – spytał Crozier beznamiętnym tonem. Pamiętał aż za dobrze, że podczas tej wyprawy, pod jego komendą zginęło już kilkunastu ludzi.

– Na Fury Beach wciąż są zapasy i łodzie – odparł Bridgens. – Przypuszczam też, że ekipy ratownicze, które po nas wysłano – lub które dopiero zostaną wysłane tego lata – zostawią tam jeszcze więcej łodzi i zapasów. To pierwsze miejsce, w którym Admiralicja zostawi jedzenie i sprzęt dla nas oraz dla następnych ekip ratunkowych. Właśnie dzięki wyprawie sir Johna.

Crozier westchnął.

– Ma pan w zwyczaju myśleć to samo co Admiralicja, stewardzie Bridgens?

– Czasami tak. – Bridgens skinął głową. – Uczyłem się tego przez długie dziesięciolecia, komandorze. Gdy człowiek przebywa w towarzystwie głupców, po jakimś czasie zaczyna myśleć tak jak oni.

– To wszystko, stewardzie Bridgens, żegnam pana – warknął Crozier.

– Tak jest, panie komandorze. Proszę jednak przeczytać te dwa tomy. Sir John opisuje tu wszystko ze szczegółami; jak przeżyć na lodzie. Jak walczyć ze szkorbutem. Jak znaleźć Eskimosów i wykorzystać ich do pomocy przy polowaniu. Jak budować małe domy z bloków lodu i śniegu…

– Zegnam, stewardzie Bridgens!

– Tak jest, panie komandorze. – Bridgens zasalutował i ruszył w stronę zejściówki, wcześniej jednak przesunął dwa grube tomy bliżej Croziera.

Komandor siedział w lodowatej Wielkiej Kabinie jeszcze przez kolejne dziesięć minut. Słyszał, jak załoga Erebusa wychodzi na pokład na jego głową. Słyszał okrzyki oficerów z Terroru, którzy życzyli swym towarzyszom bezpiecznego powrotu na statek. Terror przycichł, z dala dobiegały jedynie odgłosy krzątaniny, kiedy marynarze podciągali po kolacji stoły pod sufit i dopijali swoje porcje grogu. Crozier słyszał kroki oficerów wracających z pokładu i zmierzających do mesy na spóźnioną kolację. Ich głosy brzmiały radośniej niż przy śniadaniu.

Wreszcie komandor wstał – zesztywniały z zimna i bólu – podniósł dwa ciężkie tomy i odstawił je na półkę przymocowaną do grodzi rufowej.

Загрузка...