7.

Podczas gdy w Waszyngtonie i Moskwie notable i tajniacy rzucili się w wir gorączkowych działań, stara “Sanadria” wlokła się leniwie po morzu w stronę Dardaneli i Stambułu. Drugiego dnia rejsu Drake patrzył na przesuwające się za lewą burtą nagie, brunatne wzgórza Gallipoli; potem cieśnina oddzielająca europejską od azjatyckiej części Turcji rozszerzyła się w morze Marmara. Kapitan Thanos, który znał te wody jak własne podwórko na Chios, sam pełnił funkcję pilota. Minęły ich dwa radzieckie krążowniki, płynące z Sewastopola na Morze Śródziemne, by śledzić tam manewry VI Floty USA. Pod wieczór zamigotały przed statkiem światła Stambułu i mostu Galatea, spinającego brzegi Bosforu. “Sanadria” rzuciła na noc kotwicę, a nazajutrz weszła do portu w Stambule.

W czasie, gdy wyładowywano podnośniki, Drake wziął od kapitana Thanosa swój paszport i wymknął się na ląd. W umówionym miejscu w centrum Stambułu spotkał się z Kamynskim i wziął od niego spory tobół zawierający kożuchy i skórzane kurtki. Kiedy wracał na statek, kapitan Thanos figlarnie przymrużył oko.

– Dba pan, żeby dziewczynie było ciepło? Drake zaśmiał się i pokręcił głową.

– Marynarze powiedzieli mi, że zwykle biorą to ze sobą na brzeg w Odessie. Pomyślałem, że to najlepszy sposób, żeby przemycić mój własny towar.

Grek nie był tym zaskoczony. Wiedział, że co najmniej kilku spośród jego własnych marynarzy ma ze sobą na pokładzie podobny bagaż; w Odessie sprzedadzą modne kurtki i dżinsy paserom za cenę pięciokrotnie wyższą od ceny kupna.

Trzydzieści godzin później “Sanadria” opuściła Bosfor, zostawiając za rufą Złoty Róg, i sapiąc powlokła się na północ, z traktorami dla Bułgarii.

Na zachód od Dublina rozciąga się hrabstwo Kildare, sławne z wyścigów konnych w Curragh i starego targowego miasta Celbridge. W pobliżu Celbridge stoi największy i najpiękniejszy z palladiańskich pałaców Irlandii, Castletown House. W porozumieniu z ambasadorami USA i ZSRR rząd irlandzki wybrał właśnie Castletown na miejsce obrad konferencji rozbrojeniowej. Przez cały tydzień ekipy malarzy, tynkarzy, elektryków i ogrodników pracowały dzień i noc, doprowadzając do połysku pałac, który miał pomieścić uczestników dwu konferencji – choć nikt nie wiedział, po co właściwie aż dwu.

Fasada głównego budynku ma ponad sto czterdzieści dwie stopy szerokości; z obu jej narożników wybiegają w stronę budynków bocznych kryte galerie. Jedno z tych skrzydeł, mieszczące kuchnię i pokoje dla służby, miało stać się kwaterą służby bezpieczeństwa Amerykanów; drugie, mieszczące stajnię, a nad nią szereg apartamentów, miała zająć ochrona rosyjska. Budynek centralny miał być zarówno miejscem obrad obydwu konferencji, jak też chwilową rezydencją dla dyplomatów niższej rangi: mieli oni zamieszkać w licznych pokojach gościnnych na ostatnim piętrze. Tylko dwaj główni negocjatorzy i ich najbliżsi współpracownicy mieli wracać co wieczór do swoich ambasad w Dublinie, gdzie znajdowały się niezbędne urządzenia do szybkiej szyfrowej komunikacji z Waszyngtonem i Moskwą.

Tym razem nie czyniono w przygotowaniach żadnych tajemnic – z wyjątkiem spraw dotyczących drugiej konferencji. Przybyciu obu ministrów spraw zagranicznych do Dublina nadano wielki rozgłos. W blasku reflektorów zostali powitani oficjalnie przez prezydenta i premiera Irlandii. Po konwencjonalnym uścisku rąk i toastach przed kamerami TV dwa długie sznury pojazdów odjechały z Dublina do Castletown.

W południe 8 października obaj mężowie stanu i dwudziestu ich doradców weszli do obszernej Długiej Galerii – istotnie długiej, bo mierzącej sto czterdzieści stóp – ozdobionej błękitną porcelaną Wedgwooda w stylu pompejańskim. Niemal cały środek sali zajmował lśniący georgiański stół; delegacje zasiadły po obu jego stronach. Każdemu ministrowi spraw zagranicznych towarzyszyli eksperci w dziedzinie obrony: logistyki, technologii nuklearnej, łodzi podwodnych i broni pancernej.

Ministrowie mieli jedynie formalnie otworzyć konferencję. Po uzgodnieniu porządku obrad każdy z nich wróci do swego kraju, pozostawiając cały trud i odpowiedzialność za ich przebieg przewodniczącym delegacji. Byli nimi profesor Iwan I. Sokołów ze strony radzieckiej i były wiceminister obrony Edwin J. Campbell ze strony amerykańskiej.

Pozostałe pomieszczenia na tym piętrze oddano do dyspozycji stenografów, maszynistek i dziennikarzy. Piętro niżej, na parterze, wielką salę jadalną Castletown, z zaciągniętymi kotarami, chroniącymi przed nadmiarem jesiennego słońca, które zalewało południowo-wschodnią fasadę pałacu, zapełnili uczestnicy drugiej konferencji. Byli to głównie eksperci techniczni – od zboża, nafty, komputerów i budowy fabryk.

Na górze Dymitr Ryków i David Lawrence wygłosili krótkie przemówienia powitalne, wyrażając nadzieję i ufność, że ta konferencja zdoła złagodzić problemy “naszego udręczonego i pełnego obaw świata” Następnie ogłoszono przerwę na lunch.

Po obiedzie profesor Sokołów miał jeszcze prywatną rozmowę z Rykowem, zanim ten ostatni odleciał do Moskwy.

– Znacie naszą sytuację, towarzyszu profesorze – powiedział Ryków. – Mówiąc szczerze, nie jest ona dobra. Amerykanie sięgną tutaj po wszystko, po co mogą sięgnąć. Waszym zadaniem jest minimalizować na każdym kroku ustępstwa. Ale… musimy mieć zboże. Jednakże każde ustępstwo w dziedzinie ilości i rozmieszczenia broni w Europie Wschodniej musi być najpierw konsultowane z Moskwą. To szczególnie ważny teren, i dlatego nasze kierownictwo zastrzega tu sobie prawo decyzji.

Powstrzymał się, by nie powiedzieć, jaki to “szczególnie ważny teren”, który może powstrzymać w przyszłości uderzenie na Europę Zachodnią, i o tym, że kariera polityczna Rudina wisi na włosku.

W przeciwległym krańcu Castletown House, w podobnym saloniku (tak samo jak salonik Rykowa przeszukanym przez własnych łowców elektronicznych “pluskiew”) Lawrence naradzał się z Campbellem.

– Wszystko w twoich rękach, Ed. To nie Genewa: tutaj oni nie będą zwlekać, odkładać posiedzenia, wyjeżdżać na całe tygodnie na konsultacje do Moskwy… zbyt poważne i pilne mają problemy. Moim zdaniem najdalej za pół roku muszą mieć to porozumienie… zredagowane do ostatniej litery i podpisane. Inaczej zostaną bez zboża. Ale Sokołów będzie walczył o każdą piędź ziemi. Wiemy już, że każde ustępstwo w dziedzinie zbrojeń musi uzgadniać z Moskwą, ale i Moskwa będzie musiała decydować szybko. Inaczej nie zmieszczą się w czasie. I ostatnia sprawa: wiemy, że nie można Rudina naciskać zbyt mocno. Jeśli przesadzimy, Rudin może upaść. Ale jeśli nie dostanie tego zboża… też padnie. Cała sztuka polega na znalezieniu złotego środka: uzyskać maksymalne koncesje bez wywołania rebelii w Politbiurze.

Campbell zdjął okulary i potarł grzbiet nosa. Cztery lata spędził już na podróżach między Waszyngtonem i Genewą, prowadząc bezowocne jak dotąd negocjacje SALT. Nie był więc nowicjuszem w rozmowach z Rosjanami.

– No cóż, David, to brzmi zachęcająco. Ale wiesz przecież, że oni nigdy nie ujawnią niczego ze swoich wewnętrznych sporów. Będzie cholernie trudno zorientować się, jak daleko możemy się posunąć i gdzie jest granica bezpieczeństwa.

Lawrence otworzył aktówkę, wyjął z niej plik papierów i podał go Campbellowi.

– Co to jest? – spytał tamten. Lawrence starannie dobierał słowa.

– Jedenaście dni temu w Moskwie Biuro Polityczne upoważniło Rudina i Rykowa do podjęcia rozmów. Ale tylko siedmioma głosami przeciwko sześciu. Jest tam silna frakcja opozycyjna, która chce zerwać rozmowy i utrącić Rudina. W wyniku chwilowego zawieszenia broni Politbiuro wyznaczyło ścisłe granice ustępstw dla profesora Sokołowa, a tym samym dla Rudina. Jeśli posuniemy się poza te granice, Rudin upadnie. A to postawiłoby przed nami poważne, bardzo poważne problemy.

– Więc co jest w tych papierach? – niecierpliwił się już Campbell.

– Przyszły wczoraj z Londynu. To dokładny protokół z tego właśnie zebrania Biura Politycznego.

Campbell popatrzył z niedowierzaniem.

– O Boże! – jęknął. – Czyli możemy dyktować im warunki?

– Niezupełnie – ostudził go Lawrence. – Możemy żądać tylko tego, na co może sobie pozwolić ich frakcja umiarkowana. Krok dalej… i wszystko diabli wezmą.


Wizyta brytyjskiego premiera i ministra spraw zagranicznych w Waszyngtonie, do której doszło dwa dni później, określana była przez prasę jako nieoficjalna. Pierwsza kobieta sprawująca urząd premiera Wielkiej Brytanii przyjechała tu rzekomo głównie po to, by wygłosić przemówienie do uczestników zgromadzenia Unii Języka Angielskiego, i skorzystała z okazji, by złożyć kurtuazyjną wizytę prezydentowi Stanów Zjednoczonych.

Dziwne było tylko to, że w czasie tej “kurtuazyjnej wizyty” w Białym Domu prezydent Matthews, któremu towarzyszyli specjalny doradca do spraw bezpieczeństwa Poklewski i sekretarz stanu Lawrence, przekazał brytyjskim gościom szczegółową informację o pomyślnym rozpoczęciu konferencji w Castletown. Porządek obrad – mówił prezydent – został przyjęty z niezwykłym pośpiechem. Co najmniej trzy najważniejsze obszary dyskusji uzgodniono niemal bez mnożących się zwykle zastrzeżeń co do każdej kropki i każdego przecinka. Prezydent wyraził w związku z tym nadzieję, że po latach niepowodzeń uda się wreszcie w Castletown doprowadzić do poważnej redukcji broni i wojsk wzdłuż Żelaznej Kurtyny, od Bałtyku aż po Morze Egejskie.

Niestety, pod koniec spotkania dwojga szefów rządów doszło do zgrzytu.

– Za rzecz pierwszorzędnej wagi uważamy, madame, by informacje z Politbiura, jakie docierały do nas dotychczas, napływały nadal… bez tego konferencja może się załamać.

– Ma pan na myśli raporty “Słowika”? – spytała lakonicznie pani premier.

– Tak. Uważamy za niezbędne, by “Słowik” kontynuował swoją działalność.

– Rozumiem pańskie racje, panie prezydencie – odpowiedziała spokojnie – ale, o ile wiem, ryzyko tej działalności jest ogromne. Nie mogę podejmować za Sir Nigela Irvine'a decyzji dotyczących jego pracowników. Zbyt wiele mam szacunku dla jego własnych kompetencji w tej sprawie. Oczywiście zrobię wszystko, co będę mogła.

Dopiero po tradycyjnej ceremonii przed frontem Białego Domu, kiedy brytyjscy goście wsiedli już do swych limuzyn uśmiechając się konwencjonalnie do kamer, Stanisław Poklewski mógł dać upust swoim uczuciom.

– Przecież żaden agent świata nie jest wart tyle, co sukces rozmów w Castletown!

– To prawda – odparł Matthews – ale trzeba także brać pod uwagę to, co powiedział Bob Benson. Osobiste ryzyko “Słowika” wiąże się z innymi jeszcze niebezpieczeństwami. Jeśli zostanie zdemaskowany i schwytany, całe Pohtbiuro dowie się, jakie przekazał informacje. A wtedy mogą natychmiast zerwać rozmowy w Castletown. A zatem “Słowika” trzeba albo przyciszyć, albo wywieźć… ale nie wcześniej, nim traktat będzie dopięty na ostatni guzik i podpisany. A to może potrwać jeszcze pół roku.


Tego samego wieczoru, podczas gdy w Waszyngtonie słońce stało jeszcze wysoko, “Sanadria” rzuciła kotwicę na redzie Odessy. Kiedy ucichł szczęk kotwicznego łańcucha, na frachtowcu zapadła cisza, zakłócana jedynie cichym buczeniem generatorów w maszynowni i sykiem pary wydostającej się spod pokładu. Drake, oparty o reling na dziobie, patrzył, jak zapalają się światła w porcie i w mieście.

Na zachód od statku, na północnym krańcu portu, znajdowały się pirsy naftowe i rafineria, otoczone wysokim żelaznym ogrodzeniem. Ku południowi ciągnęło się opiekuńcze ramię falochronu, opasujące port. Dziesięć mil dalej wpada do morza rzeka Dniestr – przez bagniste tereny, na których pięć miesięcy temu Myroslaw Kamynski skradł łódkę i podjął desperacką ucieczkę ku wolności. Dzięki niemu dzisiaj Andrew Drake – nie, Andrij Dracz! – przybywał na ziemię swych przodków; przybywał uzbrojony.

Kapitan Thanos dostał wiadomość, że statek zostanie wprowadzony do portu i zacumowany przy nabrzeżu dopiero jutro. Na razie zjawili się na pokładzie kontrolerzy sanitarni i celnicy, ale spędzili tu zaledwie godzinę: zamknięci z kapitanem w jego kajucie degustowali szkocką whisky najwyższego gatunku, trzymaną specjalnie na tę okazję; żadnego szperania po statku nie było. Obserwując, jak łódź celników odpływa od burty, Drake zastanawiał się, czy Thanos mógłby go zdradzić. Byłoby to całkiem łatwe: Drake, aresztowany, pozostałby na brzegu, a kapitan pożeglowałby w siną dal ze swoimi pięcioma tysiącami dolarów.

Wszystko zależy – pomyślał – od tego, czy Thanos uwierzył w historię o pieniądzach wiezionych dla narzeczonej. Jeśli tak, to nie miał żadnego powodu, by traktować go jako persona non grata, przestępstwo bowiem było nieznaczne. Marynarze Thanosa wozili kontrabandę do Odessy dosłownie w każdym rejsie, a w końcu banknoty dolarowe to tylko pewien rodzaj małego szmuglu. Gdyby zaś kapitan odkrył obecność sztucera i rewolwerów, prościej i bezpieczniej niż denuncjować Drake'a w Odessie byłoby wyrzucić cały ten towar do morza, a bohaterowi afery dać tęgiego kopniaka po powrocie do Pireusu. Mimo tych optymistycznych kalkulacji Drake nie mógł ani jeść, ani zasnąć tego wieczora.

Tuż po wschodzie słońca na pokład wszedł pilot. “Sanadria” podniosła kotwicę, przyjęła hol i popłynęła wolno między falochronami w stronę nabrzeża. Mieli szczęście; Drake słyszał bowiem, że w Odessie, najbardziej zatłoczonym porcie ZSRR, zdarza się bardzo długo czekać na miejsce przy nabrzeżu. Nic dziwnego – pomyślał – że potrzebują tych “Vacuvatorów”. Nawet nie domyślał się, jak bardzo potrzebują. Kiedy dźwigi portowe zaczęły rozładowywać statek, marynarzom pozwolono zejść na ląd.

W trakcie rejsu Drake zaprzyjaźnił się ze stolarzem “Sanadrii”, Grekiem w średnim wieku, który kiedyś odwiedził Liverpool i odtąd biegle używał dwudziestu znanych mu angielskich słów. Powtarzał je w kółko z wyraźną satysfakcją, ilekroć spotkał Drake'a, a ten za każdym razem szaleńczym potakiwaniem wyrażał swoją radość i aprobatę. Wyjaśnił Constantinowi – trochę po angielsku, trochę na migi – że ma dziewczynę w Odessie i wiezie dla niej prezenty. Grekowi bardzo się to spodobało. Teraz, z tuzinem innych marynarzy, zeszli po trapie i pomaszerowali w stronę bramy portu. Drake włożył najlepszy ze swych kożuchów, choć dzień był raczej ciepły. Constantin dźwigał na ramieniu płócienną torbę, a w niej parę butelek eksportowej szkockiej.

Cały port w Odessie odgrodzony jest od miasta i jego mieszkańców wysokim żelaznym płotem, zwieńczonym drutem kolczastym i oświetlonym jupiterami. Główna brama portowa jest zwykle w ciągu dnia otwarta: opuszczony jest tylko ciężki biało-czerwony szlaban. Tędy przejeżdżają ciężarówki z towarami, pod czujnym okiem dwóch uzbrojonych milicjantów i całego tłumu celników. Wyjście dla pieszych blokuje długi, wąski barak; jedne jego drzwi wychodzą na teren portu, drugie – do miasta. Do tego właśnie baraku weszła pod wodzą Constantina cała grupa z “Sanadrii”. Był tu długi kontuar, obsługiwany przez jednego celnika, i kiosk kontroli paszportowej z wopistą i milicjantem. Wszyscy trzej wyglądali nędznie i mieli nadzwyczaj znudzone miny. Constantin podszedł wprost do celnika i rzucił na ladę swoją torbę. Urzędnik otworzył ją i wyciągnął butelkę whisky. Constantin pokazał na migi, że to prezent; celnik zdobył się na przyjazny uśmiech i schował butelkę pod ladę. Teraz Constantin objął muskularnym ramieniem Drake'a i pociągnął go w stronę kontuaru.

– Drug – powiedział i uśmiechnął się promiennie. Celnik skinął głową na znak, że zrozumiał: przyjaciel stolarza powinien być odpowiednio potraktowany. Teraz i Drake uśmiechnął się szeroko. Cofnął się nieco i popatrzył na celnika takim wzrokiem, jakim dobry sprzedawca odzieży patrzy na klienta. Potem zrobił krok do przodu, zdjął z siebie kożuch i uniósł go wysoko, dając do zrozumienia, że on i celnik są niemal tego samego wzrostu. Urzędnik nie trudził się jednał przymiarkami, to był świetny kożuch, wart więcej niż cała jego miesięczna pensja. Uśmiechem wyraził swoje uznanie, wsunął kozach pod kontuar i przepuścił całą grupę dalej.

Wopista i milicjant nie okazali najmniejszego zdziwienia. Dla nich była druga butelka whisky. Marynarze z “Sanadrii” oddali wopiście swoje książeczki morskie lub – jak Drake – paszporty i dostali w zamian przepustki portowe, które oficer wyciągał z przewieszonej przez ramię raportówki. Parę minut później towarzystwo z “Sanadrii” wynurzyło się na światło dzienne po drugiej stronie baraku.

Drake miał umówione spotkanie w kawiarence w dzielnicy portowej – w gąszczu starych brukowanych uliczek, niedaleko pomnika Puszkina, gdzie teren zaczyna, wznosić się stromo ku centrum miasta. Znalazł kawiarnię po trzydziestu minutach wędrówki, rozstawszy się z kolegami marynarzami pod pozorem spotkania z mityczną narzeczoną. Constantin zresztą nie protestował. Musiał przecież odwiedzić swoich przyjaciół z tutejszego półświatka i sprzedać cały worek dżinsów.

W południe w kawiarni pojawił się Lew Miszkin. Był czujny, skupiony, usiadł w odległym kącie i niczym nie zdradził, że zna Drake'a. Wypiwszy swoją kawę wstał i opuścił kawiarnię. Drake poszedł za nim. Dogonił go jednak dopiero wtedy, gdy wyszli na szeroki nadbrzeżny Bulwar Primorski. Rozmawiali półgłosem, przechadzając się.

Drake zgodził się, by pierwszą partię towaru dostarczyć jeszcze tego samego wieczora: rewolwery zatknie za pasek, a wzmacniacz obrazu umieści w torbie, pod dwiema butelkami whisky. Jego wizyta w mieście nie powinna wzbudzić podejrzeń: wielu zachodnich marynarzy wybierze się wieczorem do knajp w dzielnicy portowej. Aby lepiej zamaskować rewolwery, włoży na siebie następny kożuch, a zapięte guziki będą czymś całkiem naturalnym w wieczornym chłodzie. Miszkin i Łazariew spotkają się z nim pod pomnikiem Puszkina i tam odbiorą towar.

Tuż po ósmej Drake wszedł ponownie do baraku kontroli celnej z pierwszą częścią swego ładunku. Wesoło pozdrowił celnika, który natychmiast odesłał go do kolegi zajmującego się paszportami. Ten bez słowa wydał Drake'owi przepustkę i ruchem brody wskazał na otwarte drzwi do miasta. Wkrótce Andrew znalazł się u stóp pomnika Puszkina i podziwiał szlachetną głowę poety na tle gwiazd. Z ciemności, spoza pobliskich platanów, wyłoniły się dwie postaci.

– Były jakieś kłopoty? – spytał Łazariew.

– Żadnych.

– No to do roboty – rzekł Miszkin. Obaj mieli ze sobą duże aktówki, jakie w ZSRR nosi co dzień każdy niemal mężczyzna. W tych milionach teczek nie ma jednak na ogół żadnych papierów: jest to męska wersja siatki na zakupy, z jaką nie rozstają się tutejsze kobiety, a którą wszyscy nazywają “torbą być-może”. Nazwa bierze się z niejasnej nadziei, jaką żywi każdy przechodzień, że być może “rzucą” jakiś interesujący towar do nabycia – a on zdąży go kupić przed wyczerpaniem całej dostawy albo nawet (szczyt sukcesu) zanim ustawi się tasiemcowa kolejka. Miszkin schował wzmacniacz obrazu do swojej teczki, która była większa. Łazariew zapakował do swojej oba rewolwery, zapasowe magazynki i pudełko z nabojami do sztucera.

– Odpływamy jutro wieczorem – powiedział Drake. – Dlatego sztucer będę musiał wam dostarczyć już rano.

– Cholera! – zaklął Miszkin. – Przy świetle dziennym to nie będzie łatwe. Słuchaj, Dawid, ty lepiej znasz port. Gdzie można by to zrobić?

Łazariew zastanawiał się przez chwilę.

– Jest tam taka uliczka między dwoma warsztatami naprawy dźwigów.

Opisał te warsztaty, pomalowane na brudnoszary kolor, niezbyt odległe od bramy portu.

– Uliczka jest krótka i wąska. Z jednej strony dochodzi prawie do morza, z drugiej kończy się na starym dziurawym murze. Wejdziesz tam od strony morza punktualnie o jedenastej. Ja podejdę pod mur od drugiej strony. Jeśli w uliczce ktoś będzie, idź spokojnie dalej, obejdź dokoła warsztat i próbuj jeszcze raz. Jeśli uliczka będzie pusta, przerzuć towar przez mur, a my go już zabierzemy.

– W czym to przyniesiesz? – spytał Miszkin.

– W torbie podróżnej… mam taką, długą prawie metr, a owinę kożuchem.

Łazariew nagle przerwał rozmowę.

– Ktoś idzie, zmywamy się!

Kiedy Drake wracał na “Sanadrię”', w baraku celników pracowała już inna zmiana; zrewidowali go, ale był zupełnie czysty. Nazajutrz poprosił kapitana Thanosa o jeszcze jedno zwolnienie na brzeg, tłumacząc, że chce jak najdłużej przebywać ze swą narzeczoną. Thanos zwolnił go od zajęć na pokładzie i pozwolił odejść. W baraku celnym Drake przeżył nieprzyjemną chwilę. Kazano mu wywrócić kieszenie; położył na podłodze swoją długą torbę i posłusznie zrobił, co kazali. Z kieszeni wypadły cztery banknoty dziesięciodolarowe. Celnik, który wyglądał, jakby był w złym humorze, pogroził ostrzegawczo palcem i skonfiskował Drake'owi dolary. Na torbę nie zwrócił uwagi. Zapewne kożuchy uważał za dopuszczalną kontrabandę – dolarów nie.

Uliczka przy warsztatach była całkiem pusta – tylko Drake na jednym jej końcu, a Łazariew i Miszkin na drugim. Miszkin od razu dostrzegł Drake'a, wchodzącego w uliczkę od strony morza, a kiedy tamten zbliżył się do muru, powiedział tylko:

– Dawaj!

Drake przerzucił torbę wprost na plecy Łazariewa.

– Powodzenia – powiedział na pożegnanie. – I do zobaczenia w Izraelu.


Sir Nigel Irvine był wprawdzie członkiem trzech innych klubów na West Endzie, ale na kolację z Barrym Ferndalem i Adamem Munro wybrał klub Brooksa. Przy jedzeniu, jak zwykle, nie było mowy o sprawach poważnych; zajęli się nimi dopiero po przejściu do palarni, gdzie podaje się kawę, porto i cygara. Sir Nigel specjalnie poprosił sekretarza klubu, by zarezerwował dlań narożnik salonu, przy oknie wychodzącym na St. James's Street; tu czekały już na nich cztery głębokie skórzane fotele. Munro zamówił brandy z wodą, a przed Ferndalem i Sir Nigelem stanęła na stoliku karafka porto z najlepszego rocznika, jakim dysponował klub. Przez jakiś czas milczeli, wdychając dym z cygar i sącząc kawę. Ze ścian patrzyli na nich Dyletanci – dżentelmeni z osiemnastowiecznej londyńskiej socjety.

– A więc, drogi panie Adamie, na czym polega problem? – spytał w końcu Sir Nigel. Munro spojrzał znacząco na dwóch wysokich urzędników państwowych, siedzących przy sąsiednim stoliku; człowiek obdarzony dobrym uchem mógł z tej odległości wiele usłyszeć. Sir Nigel zrozumiał to spojrzenie.

– Jeśli tylko nie będziemy krzyczeć – zauważył spokojnie nikt nas nie usłyszy. Dżentelmeni nie podsłuchują innych dżentelmenów.

Munro zastanawiał się przez chwilę nad sensem tych słów.

– My to robimy – rzekł przekornie.

– To co innego – odezwał się Ferndale – taka nasza praca.

– No więc – zdecydował się wreszcie Munro – chcę zabrać stamtąd “Słowika”.

Irvine wpatrzył się w spopielony koniec swego cygara.

– Ach tak? – rzekł. – Czy jest jakiś szczególny powód?

– Przemęczenie nerwowe. W lipcu musiał ukraść oryginalne nagranie i zastąpić je czystą taśmą. To się może wydać, choćby przez przypadek. “Słowik” wciąż o tym myśli i wykańcza się nerwowo. A prawdopodobieństwo wpadki rzeczywiście rośnie po każdym nowym wyniesionym protokole. Rudin toczy śmiertelną walkę o swoją egzystencję i o właściwego sukcesora. Jeśli “Słowik” popełni jakąś nieostrożność albo po prostu noga mu się powinie, może paść ofiarą tej walki.

– To jest ryzyko każdego informatora – rzekł Ferndale. – Zdarzają się wypadki przy pracy. Takiego Pienkowskiego też złapali.

– No właśnie – podchwycił Munro. – A przecież Pienkowski przekazał nam już niemal wszystko, co mógł. Było już po kryzysie kubańskim i Rosjanie nie mogli w żaden sposób odwrócić szkód, jakie Pienkowski im wyrządził.

– Ja opowiadałbym się raczej za pozostawieniem “Słowika” na miejscu – powiedział Sir Nigel. – Może tam jeszcze bardzo dużo dla nas zrobić.

– Ale może nam też zaszkodzić – odparł Munro. – Jeśli “Słowik” wyjedzie teraz, Kreml nigdy nie dowie się, jakie informacje wyszły na Zachód. Jeśli go złapią, zmuszą go do mówienia. A to, co wyśpiewa, z pewnością wystarczy, by obalić Rudina. O ile się orientuję, Zachód nie jest w tej chwili zainteresowany upadkiem Rudina.

– Istotnie – przyznał Sir Nigel – tu ma pan rację. Zastanówmy się jednak nad różnymi możliwościami. Jeśli wywieziemy “Słowika” już teraz, KGB przeprowadzi gruntowne śledztwo dotyczące minionych miesięcy. Przypuszczalnie odkryją przy tym brak jednej taśmy i uznają, że na Zachód przekazano znacznie więcej. Sprawa wygląda jeszcze gorzej, jeśli “Słowika” złapią. Wycisną z niego dokładną i pełną informację o tym, co przekazał. Bardzo prawdopodobne, że poleci przy tym Rudin. I jeśli nawet przy okazji także Wiszniajew popadnie w niełaskę, rozmowy w Castletown załamią się. Trzecia możliwość to pozostawić “Słowika” w Moskwie do czasu zakończenia konferencji w Castletown i podpisania układu rozbrojeniowego. Wtedy wojownicza frakcja w Politbiurze nic już nie będzie mogła zdziałać…

– Ja wolałbym go stamtąd zabrać od razu – przerwał Munro. – A jeśli to się nie uda, to przynajmniej uśpić go, wstrzymać raporty.

– A ja uważam, że powinien kontynuować pracę – powiedział Ferndale – w każdym razie do końca rozmów w Castletown.

Sir Nigel ważył w milczeniu różne racje.

– Byłem dzisiaj u premiera – rzekł w końcu. – Pani Carpenter wyraziła przy tej okazji życzenie, bardzo poważne życzenie, zarówno w imieniu swoim, jak prezydenta USA. Nie mogę na razie temu życzeniu odmówić, chyba że uzyskam przekonujące dowody, że “Słowik” jest rzeczywiście bliski dekonspiracji. Otóż Amerykanie także uważają za niezbędne, by “Słowik” nadal informował ich o wewnętrznych decyzjach, przynajmniej do Nowego Roku. Bez tych informacji nie ma co marzyć o jakimś sensownym, korzystnym dla nas układzie w Castletown.

Zrobimy więc tak – kontynuował Sir Nigel. – Ty, Barry, przygotujesz plan wywiezienia “Słowika”. Taki, który można by w razie czego szybko uruchomić i zrealizować. Wywieziemy “Słowika”… i to natychmiast… jeśli ziemia zacznie mu się palić pod stopami. Na razie jednak ważniejsze jest Castletown i udaremnienie planów kliki Wiszniajewa. Trzy, cztery dalsze raporty powinny wystarczyć, by rozmowy w Castletown weszły w stadium finałowe. Sowieci nie mogą zbyt długo czekać z porozumieniem zbożowym… najwyżej do lutego lub marca. Potem, panie Adamie, zabierzemy “Słowika” na Zachód, a jestem pewien, że Amerykanie potrafią okazać mu swoją wdzięczność… jak zwykle w takich przypadkach.


Kolacja w mieszkaniu Maksyma Rudina na Kremlu była o wiele bardziej poufna, niż tamta w Brooks's Club w Londynie. Zaostrzonej czujności ludzi z Kremla nie osłabiają żadne dygresje na temat uczciwości dżentelmenów w stosunku do innych dżentelmenów. Toteż nie było tu nikogo, kto mógłby podsłuchać uczestników spotkania, z wyjątkiem niemego Miszy. Rudin usiadł w swym ulubionym fotelu i wskazał miejsca Iwanience i Piętrowowi.

– Co sądzisz o dzisiejszym zebraniu? – zwrócił się do Piętrowa bez żadnych wstępów.

Szef wydziału organizacyjnego KPZR wzruszył ramionami.

– Chyba jesteśmy górą. Raport Rykowa był prawdziwym majstersztykiem. Musimy jednak niestety pójść jeszcze na parę ustępstw, aby dostać to zboże. A Wiszniajew ma ciągle ochotę na wojnę.

– Wiszniajew ma ochotę na moje stanowisko – brutalnie sprostował Rudin. – O to mu chodzi. Wojny chce Kierenski. Chce choć raz użyć swojej ukochanej armii, zanim całkiem się zestarzeje.

– Ale w sumie wychodzi na jedno – powiedział Iwanienko. – Jeśli Wiszniajew zajmie wasze miejsce, będzie miał już taki dług wobec Kierenskiego, że ani nie będzie potrafił, ani nie zechce przeciwstawić się jego “receptom na wszelkie dolegliwości”. I pozwoli Kierenskiemu rozpętać wojnę, jak nie wiosną, to latem. Ten tandem zniszczy wszystko, co zbudowały dwa pokolenia.

– Jakie są wnioski z twojej wczorajszej odprawy? – spytał Rudin. Wiedział, że Iwanienko naradzał się poprzedniego dnia z dwoma wysokimi funkcjonariuszami KGB, kierującymi robotą w Trzecim Świecie. Jeden nadzorował wszystkie operacje dywersyjne w Afryce, drugi na Bliskim Wschodzie.

– Optymistyczne – odparł Iwanienko. – Kapitaliści od lat tak zredukowali działalność polityczną w Afryce, że nie zdołają już odzyskać dawnych pozycji. W Waszyngtonie i Londynie rządzą wciąż liberałowie, przynajmniej w dziedzinie stosunków zagranicznych. Są tak zajęci Afryką Południową, że prawie w ogóle nie dostrzegają Nigerii i Kenii. Oba te kraje lada dzień wpadną w nasze ręce. Trudniej będzie z Francuzami w Senegalu. Za to na Bliskim Wschodzie możemy przewidywać, że Arabia Saudyjska załamie się najdalej za trzy lata. Jest już prawie otoczona.

– A dalsze perspektywy? – spytał Rudin.

– Za kilka lat, najdalej w 1990, będziemy w pełni panować nad światowym wydobyciem ropy i nad szlakami żeglugowymi. Systematycznie prowadzimy kampanię usypiającą w Waszyngtonie i w Londynie, i to przynosi efekty.

Rudin wypuścił kłąb dymu i strząsnął popiół z papierosa w popielniczkę podsuniętą w porę przez Misze.

– Niestety, ja już tego nie zobaczę – westchnął – ale wy zobaczycie. Za dziesięć lat Zachód będzie zdychał z głodu, a my zwyciężymy bez jednego wystrzału. To jeszcze jeden powód, żeby teraz powstrzymać Wiszniajewa.


Cztery kilometry na południe od Kremla, w ciasnym zakolu rzeki, nie opodal wielkiego stadionu imienia Lenina, stoi stary klasztor Nowo-dziewiczy. Jego główne wejście znajduje się dokładnie naprzeciwko największego sklepu “Bieriozki” – przedsiębiorstwa, w którym bogaci i uprzywilejowani, a także cudzoziemcy, mogą za twarde waluty kupować luksusowe artykuły, niedostępne dla zwykłych ludzi.

Tereny klasztoru obejmują trzy małe stawy i cmentarz; ten ostatni jest dostępny dla pieszych. Stróż przy bramie raczej rzadko zatrzymuje ludzi wchodzących tu z wiązankami kwiatów. Munro zostawił samochód na parkingu przed sklepem “Bieriozki” – pośród wielu innych, których tabliczki zdradzały przynależność ich właścicieli do sfery uprzywilejowanych. “Gdzie możesz ukryć drzewo?” – pytał zwykle jego instruktor w szkole wywiadu. – “W lesie. A kamyk? Na plaży. Zawsze trzymaj się tego, co naturalne”.

Munro przeszedł przez jezdnię i powędrował przez cmentarz z bukietem goździków; Walentyna czekała już na niego nad stawem. Październik niósł pierwsze ostre wiatry od wschodnich stepów i pędził po niebie szare, ciężkie chmury. Powierzchnia wody marszczyła się i falowała pod uderzeniami wiatru.

– Rozmawiałem z Londynem – rzekł Munro cicho. – Powiedzieli, że na razie to zbyt ryzykowne. Po twojej ucieczce na pewno ujawni się brak tamtej taśmy. Kreml dowie się, co zostało przekazane. Ci w Londynie uważają, że w takiej sytuacji Biuro mogłoby wycofać się z rozmów w Irlandii i przyjąć plan Wiszniajewa.

Zadrżała; nie wiedział, czy od chłodu, czy z lęku przed swymi przełożonymi. Objął ją i przytulił do siebie.

– Chyba mają rację – powiedział. – W końcu Politbiuro prowadzi rozmowy w sprawie żywności i pokoju. Nie szykują wojny. Wydaje się, że przynajmniej Rudin i jego grupa są w tej sprawie uczciwi.

– Tacy sami dranie, jak tamci – parsknęła ze złością. – Gdyby nie musieli, nie prowadziliby żadnych rozmów.

– To prawda, działają pod przymusem. Muszą dostać to zboże i wiedzą, że innej możliwości nie ma. Ale właśnie dlatego można mieć wreszcie nadzieję na światowy układ pokojowy.

– Jeśli do tego dojdzie, nie będę żałować tego, co zrobiłam. Nie chcę, żeby Sasza wychowywał się na gruzach, tak jak ja. Ani żeby musiał spędzić całe życie z karabinem w ręku.

– Nie będzie musiał. Możesz być pewna, że będzie dorastał jako człowiek wolny, na Zachodzie, pod twoją i moją opieką. Moi szefowie zgodzili się już zabrać cię stąd wiosną.

– Wiosną? To znaczy kiedy?

– Te rozmowy nie mogą trwać zbyt długo. Kreml musi mieć zboże najpóźniej w kwietniu. Skończą się stare dostawy, wyczerpią się wszystkie rezerwy. Kiedy tylko układ zostanie parafowany, może nawet przed ostatecznym podpisaniem, zabierzemy stąd ciebie i Saszę. A na razie wolałbym, żebyś ograniczyła ryzyko. Zbieraj tylko najważniejsze materiały, bezpośrednio związane z rozmowami pokojowymi w Castletown.

– Mam tu właśnie coś takiego – odpowiedziała trącając łokciem torbę. – To materiał sprzed dziesięciu dni. W większości tak specjalistyczny, że nic nie rozumiem. Dotyczy dopuszczalnych redukcji SS-20.

Munro pokiwał ponuro głową. Dużo już wiedział o tych rakietach z głowicami nuklearnymi, bardzo precyzyjnych i łatwych do transportu dzięki ruchomym wyrzutniom na samobieżnych podwoziach. Już setki takich wyrzutni krążyły po duktach leśnych całej Europy Wschodniej.

Dwadzieścia cztery godziny później kolejny ściśle tajny pakiet powędrował do Londynu.


Trzy dni przed końcem miesiąca, w centrum Kijowa, pewna starsza kobieta szła ulicą Swierdłowa w stronę swojego domu. Choć miała prawo do służbowego samochodu z kierowcą, ta stara wieśniaczka z twardymi, chłopskimi zasadami nawet przy swoich siedemdziesięciu paru latach wolała krótkie trasy pokonywać pieszo. A jej dzisiejsza wyprawa istotnie nie była daleka: ot, wizyta u przyjaciółki dwie ulice dalej. Odprawiła wiec na ten wieczór kierowcę. Minęła właśnie dziesiąta, kiedy kobieta przechodziła przez jezdnię na wprost bramy swego domu.

Nie zauważyła czającego się w mroku ulicy samochodu. Kiedy znalazła się na środku jezdni, samochód ruszył na nią z piskiem opon, oślepiając ją reflektorami. Zastygła w przerażeniu. Pojazd pędził wprost na nią, w ostatniej chwili lekko skręcił. Błotnik uderzył ją w biodro i odrzucił aż do krawędzi jezdni. Jak przez mgłę słyszała kroki przechodniów biegnących jej na pomoc. Samochód nie zatrzymał się: pomknął z rykiem ulicą Swierdłowa w stronę Kreszczatiku.


Tegoż wieczora Edwin J. Campbell, szef delegacji amerykańskiej na rozmowy w Castletown, wracał zmęczony i niezadowolony do rezydencji ambasadora w Phoenix Park. Ameryka zafundowała swemu przedstawicielowi w Dublinie elegancki pałacyk, a po niedawnej modernizacji znalazło się w nim kilka apartamentów gościnnych. Najlepszy z nich zajmował teraz Edwin Campbell. Z przyjemnością pomyślał o czekającej go gorącej kąpieli i wypoczynku. Kiedy zdejmował płaszcz i witał się z gospodarzem, podszedł doń jeden z kurierów ambasady i wręczył mu brązową kopertę. Skróciła ona o parę godzin jego sen tej nocy – ale warta była tego.

Następnego dnia, zajmując swoje miejsce w Długiej Galerii w Castletown, z kamienną twarzą spoglądał na siedzącego po drugiej strome stołu profesora Sokołowa. Doskonale, profesorku – pomyślał. – Już dobrze wiem, na co możesz się zgodzić, a na co nie. No, zaczynajmy.

Zaledwie po czterdziestu ośmiu godzinach delegat ZSRR zgodził się, że Układ Warszawski zmniejszy o połowę liczbę taktycznych rakiet nuklearnych na ruchomych wyrzutniach, rozlokowanych w Europie Wschodniej. Sześć godzin później w sali jadalnej Castletown parafowano protokół, przewidujący sprzedaż z USA do ZSRR – po okazyjnych cenach – technologii wydobycia i rafinacji nafty, wartej 200 milionów dolarów.


Stara kobieta była nieprzytomna, gdy karetka przywiozła ją do szpitala im. Rewolucji Październikowej przy ulicy Karola Liebknechta 39. Odzyskała przytomność dopiero rano. Wtedy powiedziała, kim jest; władze szpitala wpadły w panikę – natychmiast przewieziono ją z sali zbiorowej do izolatki, która wkrótce wypełniła się kwiatami. Tego samego dnia najlepszy chirurg ortopeda Kijowa osobiście zestawił jej złamaną kość udową.

W Moskwie Iwanienko z największą uwagą wysłuchał telefonicznego raportu swego adiutanta. Natychmiast podjął decyzję.

– Zawiadom dyrekcję szpitala, że przyjadę. Jak tylko obudzi się z narkozy. Kiedy? Jutro wieczorem? Dobrze, załatw to.


31 października wieczorem panował w Kijowie przenikliwy chłód. Nie było żywej duszy na ulicy Róży Luxemburg, na tyłach szpitala im. Rewolucji Październikowej, gdy podjechały tu dwie długie czarne limuzyny. Szef KGB wolał skorzystać z tego właśnie tylnego wejścia, niż wchodzić przez wielką, jasno oświetloną bramę frontową.

Cały szpital stoi na niewielkim podwyższeniu terenu, pośród wysokich drzew. Niżej, po drugiej stronie ulicy Róży Luxemburg, wznoszono właśnie nowy pawilon szpitala; jego nie ukończone jeszcze wyższe kondygnacje wyrastały ponad okoliczną zieleń. Czuwający tu między workami skawalonego cementu dwaj ludzie zacierali wciąż ręce, by pobudzić obieg krwi, i wpatrywali się w oświetlone tylko jedną słabą żarówką znad bramy limuzyny zaparkowane przed drzwiami.

Mężczyzna zbliżający się do drzwi wewnętrznymi schodami miał przed sobą jeszcze siedem sekund życia. Ubrany był w długi płaszcz z futrzanym kołnierzem i grube rękawiczki, choć od czekającego nań ciepłego wnętrza samochodu dzieliło go zaledwie parę płyt chodnika. Ostatnie dwie godziny człowiek ów spędził w towarzystwie matki, pocieszając ją i upewniając, że winowajcy zostaną złapani, gdyż znaleziono już porzucony przez nich samochód.

Idący przed nim adiutant podbiegł do drzwi i wyłączył zewnętrzne oświetlenie. Brama i chodnik przed nią pogrążyły się w mroku. Dopiero wtedy Iwanienko ukazał się w drzwiach, otwartych przez jednego z sześciu towarzyszących mu goryli. Na ten widok zerwali się z miejsc czterej inni, czekający nań na zewnątrz. Szedł pośród nich jak cień pośród cieni.

Szybko przemierzył chodnik, zbliżając się do samochodu, którego silnik już pracował. Zatrzymał się na sekundę, zanim otwarto przed nim tylne drzwi, i wtedy właśnie umarł: pocisk z myśliwskiego sztucera przebił mu czoło, rozłupał kość ciemieniową, wyszedł przez tył czaszki i utkwił w ramieniu jednego z adiutantów.

Wystrzał, odgłos trafienia pocisku w cel i pierwszy krzyk alarmu pułkownika Kukuszkina – szefa ochrony osobistej Iwanienki – rozległy się niemal równocześnie. Zanim padający człowiek dosięgną! chodnika, pułkownik Jewgienij Kukuszkin chwycił go pod ramiona i wciągnął brutalnie na tylne siedzenie wozu. Drzwi nie były jeszcze zatrzaśnięte, kiedy pułkownik krzyczał na przerażonego kierowcę: – Jechać, szybko!

Kiedy ZIŁ zeskakiwał z piskiem opon z krawężnika, Kukuszkin trzymał broczącą krwią głowę na kolanach i gorączkowo myślał, co robić dalej; który szpital będzie odpowiedni dla człowieka tej rangi? Ale gdy dojechali do końca ulicy Róży Luxemburg, pułkownik włączył światło w kabinie. To, co zobaczył – a widział już wiele w swej karierze -wystarczyło, by stwierdzić, że jego boss nie potrzebuje już żadnego szpitala. Następna myśl przyszła całkiem automatycznie (ludzie tego zawodu mają ją zaprogramowaną w mózgu): nikt nie może się dowiedzieć. Zdarzyło się coś, o czym nawet myśleć nie wolno i o czym nie może wiedzieć nikt z wyjątkiem garstki uprawnionych. Kukuszkin zawdzięczał swój szybki awans nadzwyczajnej przytomności umysłu. Teraz, upewniwszy się, że druga limuzyna, wioząca ochronę czajka, jedzie za nim, kazał kierowcy zatrzymać się w jakiejś ciemnej i spokojnej uliczce, co najmniej trzy kilometry od szpitala im. Rewolucji Październikowej. Opuszczając nieruchomy i zaciemniony samochód, wokół którego rozstawili się agenci ochrony, Kukuszkin zdjął przesiąknięty krwią płaszcz i ruszył na piechotę. Po chwili telefonował już z pobliskich koszar milicji: jego legitymacja i ranga natychmiast udostępniły mu wejście do gabinetu komendanta i do specjalnej bezpośredniej linii. Przez piętnaście minut nie odrywał słuchawki od ucha.

– Muszę natychmiast rozmawiać z towarzyszem sekretarzem generalnym Rudinem – powiedział telefonistce w kremlowskiej centrali. Telefonistka wiedziała, że to nie dowcip ani bezczelność – dowodziła tego jednoznacznie linia, którą przyszedł sygnał. Połączyła Kukuszkina z adiutantem dyżurującym w budynku Arsenału, ten z kolei zawiadomił Maksyma Rudina interfonem. Rudin natychmiast zgodził się przyjąć telefon.

– Tak – powiedział – Rudin przy aparacie.

Pułkownik Kukuszkin nigdy przedtem z nim nie rozmawiał, ale wiele razy widział go i słyszał z bliska. Poznał głos Rudina. Przełknął z trudem ślinę, wziął głęboki oddech i wreszcie przemówił. Po drugiej stronie linii Rudin słuchał z uwagą, potem zadał parę krótkich pytań, rzucił szereg poleceń i odłożył słuchawkę. Spojrzał na Piętrowa, który pochylił się ku niemu całym ciałem, zaintrygowany i zaniepokojony.

– Jurij Iwanienko nie żyje – odezwał się Rudin, wciąż jeszcze z niedowierzaniem w głosie. – To nie atak serca. Został zastrzelony. Ktoś przed chwilą zamordował szefa KGB.

Za oknem zegar nad Bramą Spasską wybił północ; pogrążony we śnie świat zrobił jeden krok w kierunku wojny.

Загрузка...