8.

Oficjalnie KGB podlegał zawsze Radzie Ministrów. W praktyce jest on agendą Biura Politycznego. Codzienna praca KGB, każda nominacja oficerska, każdy awans, a także systematyczna indoktrynacja wszystkich pracowników – kontrolowane są przez Biuro za pośrednictwem Wydziału Organizacyjnego KC. Każdy funkcjonariusz KGB, na każdym szczeblu kariery, jest nieustannie śledzony: o każdym zbiera się informacje i sporządza raporty; w Związku Radzieckim nawet zawodowi szpicle nie są wyłączeni spod powszechnej inwigilacji. Ale właśnie dzięki temu ta najpotężniejsza ze znanych machin nadzoru sama nigdy nie może wymknąć się spod kontroli.

W następstwie śmierci Iwanienki kierownictwo nad akcją śledczą, jaką zarządził Rudin, objął Wasyl Pietrow. Kukuszkinowi wydał Rudin polecenie natychmiastowego powrotu do Moskwy. Obie limuzyny miały tu dotrzeć jak najszybciej i najkrótszą drogą, nie zatrzymując się ani na posiłki, ani dla odpoczynku. ZIŁ wiozący ciało Iwanienki miał uzupełniać paliwo wyłącznie z kanistrów, dostarczanych przez towarzyszącą mu czajkę, poza zasięgiem wzroku pracowników stacji benzynowych i przygodnych obserwatorów.

Na przedmieściach Moskwy oba samochody skierowano do kliniki Biura Politycznego w Kuncewie; tutaj ciało z roztrzaskaną głową pogrzebano cichcem w sosnowym lasku na terenie kliniki, w bezimiennej mogile. W orszaku żałobnym znaleźli się jedynie agenci ochrony osobistej Iwanienki – następnie wszyscy oni zostali zatrzymani w areszcie domowym, w jednym z rządowych ośrodków wypoczynkowych gdzieś w lesie. Do pilnowania tych ludzi wyznaczono strażników nie z KGB, ale z kremlowskiej gwardii pałacowej. Ta przymusowa izolacja nie objęła pułkownika Kukuszkina. On jeden został wezwany do gabinetu Piętrowa w budynku Komitetu Centralnego.

Wchodząc tam pułkownik był ciężko przestraszony, a rozmowa z Pietrowem bynajmniej nie uśmierzyła jego obaw. Pietrow dał mu tylko jedną szansę uratowania kariery i życia – powierzył mu kierowanie śledztwem.

Kukuszkin zaczął od tego, że odizolował cały oddział w klinice w Kuncewie i obstawił go ludźmi z KGB z placu Dzierżyńskiego. Do Kuncewa sprowadzono też dwóch lekarzy KGB, którzy mieli się opiekować pacjentem tego zamkniętego oddziału – pacjentem, który w rzeczywistości był pustym łóżkiem. Nikt nie miał tu wstępu, z wyjątkiem owych dwu lekarzy, oni zaś, choć wiedzieli tylko tyle, by mieć tęgiego stracha, zgromadzili w zamkniętym oddziale wszelkie wyposażenie i medykamenty niezbędne w leczeniu zawałów serca. Już następnego dnia poza tajnym oddziałem tajnego szpitala przy szosie Moskwa – Mińsk o Juriju Twanience w ogóle przestało się mówić.

W tej wstępnej fazie śledztwa do sekretu dopuszczono tylko jednego nowego człowieka. Pośród sześciu zastępców Iwanienki – wszyscy mieli gabinety na trzecim piętrze centrali KGB, w sąsiedztwie gabinetu szefa – jeden był oficjalnym pierwszym zastępcą. Generał Konstantin Obrazcow (bo on właśnie zajmował to stanowisko) został wezwany do Piętrowa i poinformowany o tym, co się zdarzyło. Ta informacja wstrząsnęła generałem bardziej, niż cokolwiek w całej jego trzydziestoletniej już karierze w tajnej policji. Oczywiście i on nie miał wątpliwości, że trzeba kontynuować maskaradę.

Toteż w szpitalu imienia Rewolucji Październikowej w Kijowie matka zamordowanego, otoczona staranną opieką miejscowego KGB, nadal dostawała codziennie listy od syna ze słowami pociechy i życzeniami rychłego powrotu do zdrowia. Z kolei trzej robotnicy z budowy naprzeciwko szpitala, którzy nazajutrz po zamachu znaleźli sztucer i noktowizor, zostali natychmiast wywiezieni wraz z rodzinami do obozu pracy przymusowej w Mordowii. Z Moskwy przysłano tymczasem dwóch inspektorów z wydziału kryminalnego milicji, którzy mieli przeprowadzić w Kijowie śledztwo w sprawie aktu bandytyzmu. Był z nimi pułkownik Kukuszkin, który przekazał im następującą historyjkę: strzelano do jadącego samochodu miejscowego działacza partyjnego; kula przebiła szybę przednią i utkwiła w tapicerce. Inspektorom pokazano nawet prawdziwą kulę wyjętą z ramienia goryla z KGB i bardzo starannie umytą. Powiedziano im też, że mają wyśledzić i zidentyfikować bandytów, działając jednak w absolutnej dyskrecji. Nieco zdezorientowani i bardzo niezadowoleni z tych warunków – przystąpili do poszukiwań. Przerwano budowę nowej części szpitala, nie ukończony pawilon opieczętowano, zapewniono inspektorom najlepsze wyposażenie badawcze. I tylko jednego im nie powiedziano – prawdy o zamachu.

Kiedy już ostatni kawałek tej oszukańczej układanki znalazł się na swoim miejscu, Pietrow zgłosił się osobiście z raportem do Rudina. Staremu przywódcy przypadło najtrudniejsze zadanie: poinformować Biuro o tym, co się rzeczywiście zdarzyło.


Złożony dwa dni później osobisty raport dr. Myrona Fletchera z Departamentu Rolnictwa dla prezydenta Matthewsa potwierdził najbardziej optymistyczne oczekiwania doraźnego komitetu prezydenckiego. Dzięki pomyślnej pogodzie zbiory wszystkich rodzajów zbóż w całej Ameryce Północnej okazały się nie tylko duże, ale wręcz rekordowe. Nawet przy pełnym zaspokojeniu własnych potrzeb i przy zachowaniu dotychczasowego poziomu pomocy żywnościowej dla krajów ubogich – łączna nadwyżka USA i Kanady będzie sięgać 60 milionów ton ziarna.

– No to jesteśmy w domu, panie prezydencie! – zawołał triumfalnie Poklewski. – Może pan teraz w dowolnym momencie kupić całą tę nadwyżkę po cenach lipcowych. Ze względu na dobro rozmów w Castletown Komisja Budżetowa nie będzie stawiać w tym względzie żadnych przeszkód.

– Mam nadzieję – odparł prezydent. – Jeśli wygramy w Castletown, redukcje wydatków na zbrojenia zrekompensują z nadwyżką straty wynikłe z transakcji zbożowej. A jak wyglądają ich zbiory?

– Pracujemy nad tym – odezwał się Bob Benson. – Kondory przeczesują cały ten kraj, a nasi specjaliści analizują przebieg żniw we wszystkich regionach. Raport na ten temat dostarczymy panu za tydzień. Możemy go skonfrontować z raportami od naszych ludzi pracujących w Rosji. Błąd oceny będzie niewielki, najwyżej pięć procent.

– Muszę także znać możliwie najszybciej i najdokładniej stanowisko Moskwy w poszczególnych kwestiach – dodał prezydent. – W tym także reakcję Politbiura na raporty z tegorocznych zbiorów. Muszę znać wszystkie ich atuty i wszystkie słabości. Niech pan się tym zajmie, Bob.


Cała Ukraina długo będzie pamiętać nagonkę KGB i milicji z owego roku, która objęła wszystkich w najmniejszym choćby stopniu podejrzanych o uczucia patriotyczne.

Kiedy dwaj inspektorzy pułkownika Kukuszkina sumiennie przesłuchiwali przechodniów z ulicy Swierdłowa, świadków zamachu na matkę Iwanienki, kiedy na drobne kawałki rozbierali skradziony samochód, który potrącił staruszkę, kiedy badali sztucer, noktowizor i wszystko, co znaleźli w nie dokończonym pawilonie szpitala, generał Obrazcow dobrał się do ukraińskich nacjonalistów.

Aresztowano setki ludzi – w Kijowie, Tarnopolu, Lwowie, Kaniowie, Równem i Winnicy. Przesłuchania prowadzili miejscowi funkcjonariusze KGB z pomocą ekip przysłanych z Moskwy. Szczególnie interesowali się sporadycznymi “wybrykami chuligańskimi”, takimi jak pobicie tajniaka KGB w sierpniu w Tarnopolu. Niektórym bardziej zaufanym oficerom śledczym powiedziano, że to dochodzenie ma też pewien związek ze strzelaniną w Kijowie pod koniec października – ale ani słowa więcej.

W Lewandówce, nędznej robotniczej dzielnicy Lwowa, pewnego listopadowego dnia (padał już śnieg) spotkali się na ulicy Dawid Łazariew i Lew Miszkin. Ponieważ ich ojcowie już wcześniej trafili do łagrów, obaj młodzieńcy wiedzieli, że niedługo przyjdzie także czas na nich. Obaj mieli w dowodach osobistych pieczątkę “Jewriej”. Prędzej czy później reflektory KGB przesuną się z nacjonalistów ukraińskich na nich właśnie, na Żydów.

– Wysłałem wczoraj kartkę do Andrija z wiadomością, że nasze pierwsze zadanie wykonane – powiedział Miszkin. – A jak twoje sprawy?

– Na razie dobrze. Może w ogóle już niedługo będzie łatwiej.

– Chyba jeszcze nie tym razem. Musimy szybko wiać… jeśli w ogóle chcemy uciec. Porty nie wchodzą w rachubę. A więc samolot. Spotkamy się w tym samym miejscu za tydzień, a ja tymczasem obejrzę sobie lotnisko.

Daleko na północ od nich jumbo-jet Skandynawskich Linii Lotniczych grzmiał nad biegunem, w drodze ze Sztokholmu do Tokio. Na jego pokładzie, w kabinie pierwszej klasy, był kapitan Thor Larsen. Leciał, by objąć wreszcie dowództwo nad nowym statkiem.


Raport Maksyma Rudina dla Biura Politycznego wygłoszony był tonem poważnym i urzędowym, bez ozdobników. Ale nawet najlepszy aktor świata nie zdołałby tak zaabsorbować swoich widzów ani wprawić ich w takie osłupienie. Odkąd dziesięć lat temu w Bramie Borowickiej Kremla pewien oficer armii wpakował cały magazynek swego rewolweru w limuzynę Leonida Breżniewa, widmo samotnego strzelca przenikającego mury krążyło nad nomenklaturą. Dziś zmaterializowało się, patrzyło strasznym wzrokiem z zielonego rypsu okrywającego stół.

Tym razem w sali obrad nie było stenografów. Nie kręciły się szpule magnetofonów. Żadnych asystentów, żadnych sekretarek. Skończywszy, Rudin oddał głos Pietrowowi, który wyjaśnił, jakie podjęto środki, by zamaskować to kompromitujące wydarzenie, i jakie kroki poczyniono w celu identyfikacji zabójców i ich likwidacji – gdy tylko ujawnią wszystkich swoich wspólników.

– Ale jeszcze ich nie znaleźliście? – wyrwał się Stiepanow.

– Minęło dopiero pięć dni od zamachu – odparł spokojnie Pietrow. – Nie mamy ich jeszcze, to prawda. Ale oczywiście zostaną ujęci. Nie zdołają uciec, bez względu na to, kim są. A kiedy już zostaną ujęci, wydadzą absolutnie wszystkich, którzy im pomagali. Generał Obrazcow zadba o to. Następnie wszyscy, którzy wiedzą, co zdarzyło się tamtej nocy na ulicy Róży Luxemburg, będą wyeliminowani! Nie pozostanie żaden ślad.

– A na razie? – spytał Komarów.

– Na razie – rzekł Rudin – musimy zgodnie utrzymywać, że towarzysz Jurij Iwanienko doznał ciężkiego ataku serca i został poddany intensywnej kuracji. Jedna rzecz musi być jasna: nie możemy sobie pozwolić na publiczną kompromitację, do jakiej doszłoby, gdyby świat kiedykolwiek dowiedział się, co się naprawdę zdarzyło. Otóż w Rosji nigdy nie będzie Lee Harvey Oswaldów!

Rozległ się pomruk aprobaty. Nikt nie zamierzał sprzeciwiać się temu twierdzeniu Rudina, nikt nie miał zamiaru z nim dyskutować.

– Za pozwoleniem, towarzyszu sekretarzu generalny – wtrącił się Pietrow. – Jakkolwiek przeniknięcie tej wiadomości za granicę byłoby niewątpliwie katastrofą, sprawa ma też inny, równie ważny aspekt. Jeśli nastąpi jakiś przeciek informacyjny, pojawią się niezdrowe pogłoski i komentarze na ten temat wśród naszego społeczeństwa. Te pogłoski mogą przerodzić się w coś poważniejszego. A jaki może mieć to wpływ na sytuację wewnętrzną, to pozostawiam, towarzysze, waszej wyobraźni.

Wszyscy obecni wiedzieli oczywiście, jak bardzo utrzymanie porządku wewnętrznego związane jest z powszechnym przekonaniem o nieprzenikalności i nietykalności KGB.

– Jeśli sprawa wyjdzie na jaw – sformułował te obawy Gruzin Czawadze – a tym bardziej, jeśli sprawcy uciekną, efekt będzie równie fatalny jak następstwa ewentualnej klęski głodu.

– Nie mogą uciec – uciął ostro Pietrow. – W żadnym razie nie mogą. I nie uciekną.

– A kim oni właściwie mogą być? – spytał Kierenski.

– Nie wiemy tego jeszcze, towarzyszu marszałku – odparł Pietrow – ale będziemy wiedzieć.

– Ale broń była produkcji zachodniej? – nalegał Szuszkin. – Czy możliwe, że stoi za tym Zachód?

– Ja sądzę, że to prawie zupełnie niemożliwe – odparł minister spraw zagranicznych Ryków. – Żaden rząd zachodni, podobnie jak żaden rząd Trzeciego Świata, nie poparłby podobnego szaleństwa… tak samo jak my nie mieliśmy nic wspólnego z zabójstwem Kennedy'ego. Co innego środowiska emigracyjne. Albo może lokalni fanatycy. Ale na pewno nie rządy.

– Badamy również środowiska emigracyjne, ale dyskretnie – przyznał Pietrow. – W większości z nich mamy swoich ludzi. Jak dotychczas, nic stamtąd nie przyszło. Istotnie: karabin, amunicja i noktowizor są produkcji zachodniej. Ale wszystko to jest dostępne na Zachodzie w sklepach. Nie ulega wątpliwości, że broń została przeszmuglowana. A to oznacza, że albo przywieźli ją sami sprawcy, albo pomagał im ktoś z zagranicy. Generał Obrazcow zgadza się ze mną, że sprawą podstawową jest znaleźć zabójców, a już oni ujawnią swoich pomocników. Wtedy zajmie się nimi Departament V.

Jefrem Wiszniajew obserwował dyskusję z żywym zainteresowaniem, ale nie angażował się zbytnio. Niezadowolenie całej frakcji opozycyjnej wyraził zamiast niego Kierenski. Żaden z nich nie domagał się tym razem ponownego głosowania w sprawie: rozmowy w Castletown – czy wojna w 1983. Obaj wiedzieli, że w razie remisu decydować będzie głos genseka. Rudin znalazł się co prawda o krok bliżej przepaści, ale bynajmniej nie był jeszcze skończony.

Na razie zebrani zgodzili się, że należy ogłosić – tylko w KGB i w wyższych sferach hierarchii partyjnej – że Jurij Iwanienko doznał zawaha serca i znajduje się w szpitalu. Po schwytaniu zabójców i likwidacji ich samych oraz ich wspólników – pacjent Iwanienko wyzionie spokojnie ducha.

Rudin zamierzał już wezwać do sali obrad protokolantów, by rozpocząć zwykłe zebranie Politbiura, kiedy podniósł rękę Stiepanow, człowiek, który głosował dotychczas na Rudina i opowiadał się za negocjacjami z USA.

– Towarzysze, uważam, że ewentualna ucieczka morderców Jurija Iwanienki i ujawnienie ich czynu przed światem byłyby wielką katastrofą dla naszego kraju. Jeśli do tego dojdzie, nie będę mógł dalej popierać polityki negocjacji i ustępstw. Będę głosował za propozycją głównego teoretyka Partii, towarzysza Wiszniajewa.

Zapadło grobowe milczenie.

– Ja także – odezwał się niespodziewanie Szuszkin.

Osiem przeciwko czterem – pomyślał Rudin, wpatrując się beznamiętnie w stół. Ośmiu przeciwko czterem, jeśli ci dwaj gówniarze zmienią front.

– Przyjmujemy to do wiadomości, towarzysze – odezwał się bez śladu emocji w głosie. – Ale zapewniam, że nie będzie żadnych przecieków na temat tego zdarzenia. W ogóle żadnych.

Po dziesięciu minutach obrady wznowiono; zebrani jednomyślnie wyrazili żal z powodu nagłej choroby towarzysza Iwanienki. Następnie zajęli się najnowszymi informacjami statystycznymi na temat tegorocznych zbiorów pszenicy i innych zbóż.


Ził Jefrema Wiszniajewa wystrzelił z czeluści Bramy Borowickiej w południowo-zachodnim narożniku muru kremlowskiego wprost na ulicę Manieżną. Już wcześniej dyżurny milicjant, ostrzeżony przez radiotelefon, że kawalkada wozów Biura Politycznego opuszcza Kreml, zatrzymał cały ruch na tej ulicy. W ciągu paru sekund sznur długich, robionych na zamówienie limuzyn przemknął ulicą Frunzego przed Ministerstwem Obrony w kierunku dygnitarskiego osiedla przy Prospekcie Kutuzowa.

Marszałek Kierenski, który przyjął tym razem zaproszenie do samochodu Wiszniajewa, siedział teraz obok niego w przestronnej tylnej części kabiny. Dźwiękoszczelna szyba oddzielająca ich od kierowcy była zamknięta, żaluzje chroniły pasażerów przed wzrokiem przechodniów.

– On już długo nie pociągnie – mruknął Kierenski.

– Nie jestem pewien – powiedział Wiszniajew. – Oczywiście, bez Iwanienki jest znacznie słabszy i bliższy upadku, ale jeszcze się nie przewraca. Nie doceniasz Maksyma Rudina. Zanim odejdzie, będzie walczył jak niedźwiedź osaczony w tajdze. Ale w końcu odejdzie… bo musi odejść.

– Nie mamy zbyt wiele czasu do stracenia.

– Nawet mniej niż myślisz. W zeszłym tygodniu doszło do marszów głodowych w Wilnie. Nasz przyjaciel Yitautas, który w lipcu głosował za naszym projektem, mocno się zdenerwował. Był już nawet bliski zmiany frontu, mimo że zaproponowałem mu bardzo atrakcyjną rezydencję w Soczi, tuż obok mojej. Teraz oczywiście ta zbłąkana owieczka wróciła, a w dodatku Szuszkin i Stiepanow mogą przejść na naszą stronę.

– Tak, ale tylko wtedy, gdy zabójcy uciekną albo gdy Zachód dowie się prawdy.

– Oczywiście. I właśnie o to chodzi.

Kierenski obrócił się gwałtownie, a jego i tak już rumiana twarz stała się ceglasta.

– Ujawnić prawdę? Wobec całego świata? Nie możemy tego zrobić! – wykrzyknął.

– Istotnie, my nie możemy. Krąg ludzi znających prawdę jest za mały, byśmy sami mogli rozpuszczać pogłoski. Zresztą pogłoski nie wystarczą. Łatwo je zdementować. Można znaleźć aktora, ucharakteryzowanego na Iwanienkę, i pokazać go publicznie. A więc musi to za nas zrobić ktoś inny. W sposób absolutnie pewny. Ochrona Iwanienki z tamtej nocy jest już w komplecie w łapach grupy Rudina. Zostają więc tylko sami mordercy.

– Ale przecież ich nie mamy i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie będziemy mieli. Wcześniej dostanie ich KGB.

– Być może, mimo to musimy próbować. Powiedzmy sobie szczerze, Nikołaj. Walczymy już nie tylko o władzę. Walczymy o życie, tak samo jak Rudin i Pietrow. Najpierw to zboże, teraz Iwanienko. Jeszcze jeden taki skandal… nieważne, kto go wywoła… a Rudin poleci. I ten skandal musi nastąpić. My musimy to zagwarantować.


Thor Larsen, w kombinezonie roboczym i kasku, stał na suwnicy nad suchym dokiem w stoczni Isikawadżima-Harima i spoglądał w dół, na ogromny kadłub, który już niedługo będzie “Freyą”.

Choć minęły trzy dni, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, jej rozmiary nadal zapierały mu oddech. W latach, kiedy uczył się zawodu, tankowce nie przekraczały 30 000 ton wyporności. Dopiero w 1956 roku wyszły w morze większe statki. Stworzono dla nich nową kategorię rejestrową i nazwano “supertankowcami”. Kiedy jednak któryś z kolei przekroczył 50 000, trzeba było stworzyć następną klasę, “VLCC”, czyli “bardzo duży tankowiec”. A po przekroczeniu, w latach sześćdziesiątych, bariery 200 000 ton, powstała kolejna kategoria, “ULCC” – “ultratankowiec”.

Kiedyś na morzu Larsen widział jeden z tych francuskich kolosów; miał 550 tysięcy ton wyporności. Kiedy przepływał obok nich, cała załoga Norwega wyległa na pokład, by podziwiać molocha. To, nad czym stał teraz Larsen, było dwa razy większe. Dobrze powiedział Wennerstrom: świat nigdy nie widział niczego podobnego i nigdy więcej nie zobaczy.

Statek miał 1689 stóp długości, 295 stóp szerokości, a nad pokładem na rufie wznosiła się pięciopiętrowa nadbudówka. Kil, masywny kręgosłup całej konstrukcji, leżał 118 stóp pod głównym pokładem. We wnętrznościach statku, dokładnie pod mostkiem kapitańskim, zainstalowano już cztery turbiny parowe o łącznej mocy 90 000 koni mechanicznych, które będą obracać dwie czterdziestostopowe śruby z brązu – lśniące nowością, choć teraz ledwie widoczne z punktu obserwacyjnego Larsena, bo zasłonięte rufą.

Po całym pokładzie krzątały się jeszcze grupki postaci podobnych z tej wysokości do mrówek. Teraz robotnicy mieli na krótko – na czas napełniania doku wodą – opuścić pokład. Już cały rok cięli, spawali, nitowali, szlifowali, walili, kuli i klepali ten ogromny kadłub. Wielkie moduły wysoce elastycznej stali spływały z dźwigów i suwnic wprost na przewidziane planem miejsca, coraz wyraźniej układając się w kształt statku. Kiedy wreszcie robotnicy usunęli wszystkie liny i łańcuchy, węże i kable, ukazały się burty pokryte dwudziestoma warstwami antykorozyjnej farby, gotowe do kontaktu z wodą.

Na koniec w doku, oprócz samego kadłuba, pozostały już tylko bloki, na których był ułożony. Jego budowniczowie, pracownicy największej stoczni świata w Czita koło Nagoi, nad zatoką Ise, nigdy zapewne nie sądzili, że przyjdzie im dokonać aż takiego wyczynu. Był to jedyny w świecie dok zdolny pomieścić “milionera”. Ale nawet tutaj “Freya” była pierwszym – i ostatnim – statkiem tego formatu. Nic dziwnego, że na uroczystość wodowania przyszło popatrzeć wielu weteranów mórz.

Pierwsze pół godziny zajęła ceremonia religijna: kapłan shinto prosił bogów o błogosławieństwo dla ludzi, którzy zbudowali statek, dla tych, którzy będą jeszcze przy nim pracować, i tych, którzy kiedyś nim popłyną; aby pracowali i żeglowali bezpiecznie! W ceremonii uczestniczyli też – boso – Thor Larsen, jego pierwszy oficer i główny mechanik, naczelny konstruktor Nordia Linę (przebywał w Nagoi od samego początku budowy) oraz naczelny inżynier stoczni. Ci dwaj byli właściwymi projektantami i twórcami statku. Tuż przed dwunastą otwarto śluzy; z ogłuszającym rykiem wdarły się do doku wody zachodniego Pacyfiku.

Potem odbył się oficjalny obiad w biurze dyrektora stoczni, ale zaraz po nim Larsen wrócił na brzeg doku. Byli z nim pierwszy oficer, Stig Lundquist, i główny mechanik statku, Bjórn Erikson – obaj Szwedzi.

– To całkiem coś nowego – powiedział Lundquist, obserwując, jak podnosi się woda przy burtach statku.

Na krótko przed zmierzchem “Freya” jęknęła głucho, jak budzący się z głębokiego snu olbrzym, poruszyła się o pół cala, jęknęła jeszcze raz, a wreszcie oderwała się od podtrzymujących ją podwodnych bloków i uniosła na fali. Wokół doku cztery tysiące japońskich robotników przerwało dotychczasowe skupione milczenie i wybuchło okrzykami radości. Poleciały w górę setki białych kasków. Do powszechnego entuzjazmu przyłączyli się nieliczni Europejczycy, ściskając wszystkim wokół dłonie i poklepując po plecach. Gigant u ich stóp czekał cierpliwie, jakby świadomy, że i na niego przyjdzie kolej.

Nazajutrz statek odholowano z doku do nabrzeża wyposażeniowego. Przez następne trzy miesiące znów będą się przy nim krzątać tysiące mrówek. Będą pracować z diabelską energią, by przygotować “Freyę” do wyjścia na pełne morze.


Sir Nigel przeczytał ostatnie zdanie kolejnego raportu “Słowika”, zamknął teczkę i odchylił się w krześle. – No, Barry, co o tym myślisz?

Ferndale, który większość swego dorosłego życia poświęcił studiom nad Związkiem Radzieckim, nad strukturą i funkcjonowaniem jego władzy, chuchnął jeszcze raz na swoje okulary i nadał im ostateczny szlif chusteczką.

– To jeszcze jeden cios, który będzie musiał znieść Rudin. Iwanienko należał do jego najwierniejszych sojuszników. A w dodatku sojuszników mądrych. Iwanienko ciężko chory w szpitalu… to strata jednego z najzdolniejszych doradców.

– Czy Iwanienko zachowa swój głos w Biurze?

– Być może będzie mógł głosować per procura, gdyby doszło do następnego głosowania. Ale to nie jest najważniejsze. Nawet przy remisie w Politbiurze decyduje głos genseka. Istnieje natomiast niebezpieczeństwo, że któryś z dotychczas niezdecydowanych może teraz przejść do opozycji. Iwanienko zdrowy budził wielki respekt, nawet wśród ludzi stojących tak wysoko. Iwanienko pod namiotem tlenowym nie wydaje się już tak groźny.

Sir Nigel wziął teczkę z biurka i podał ją Ferndale'owi.

– Chciałbym, żebyś pojechał z tym do Waszyngtonu, Barry. Oczywiście tylko na rozmowy towarzyskie… na przykład prywatny wieczór z Benem Kahnem. Wymienicie swoje spostrzeżenia na ten temat. Ta cholerna zabawa zaczyna się robić zbyt niebezpieczna, żeby grać w pojedynkę.


– Naszym zdaniem – mówił Ferndale dwa dni później, po kolacji w domu Kahna w Georgetown – Maksym Rudin spaceruje po linie, mając połowę członków Biura przeciwko sobie, i ta lina robi się coraz cieńsza.

Wicedyrektor CIA wyciągnął stopy w stronę kominka z czerwonej cegły, w którym paliła się gruba kłoda, i patrzył na ogień przez złocisty koniak w kieliszku.

– Trudno nie zgodzić się z tą opinią, Barry – powiedział z zatroskaniem.

– Uważamy też – ciągnął Ferndale – że jeśli Rudin nie przekona Politbiura o konieczności dalszych ustępstw w Castletown, może upaść. Gdyby tak się stało, walka o sukcesję przeniesie się na forum całego Komitetu Centralnego. A tutaj, niestety, Jefrem Wiszniajew ma wielu przyjaciół i ogromne wpływy…

– To prawda, ale w podobnej sytuacji jest Wasyl Pietrow, może nawet w lepszej niż Wiszniajew.

– Niewątpliwie – zgodził się Ferndale – i zapewne właśnie Pietrow zapewniłby sobie sukcesję, głównie dzięki poparciu Rudina. Ale Rudina abdykującego z własnej woli, na własnych warunkach i w dogodnym dla siebie terminie, a także dzięki poparciu Iwanienki. KGB równoważyłoby wtedy wpływy armii i Kierenskiego.

– Posunął pan naprzód dużo pionków, Barry. Jak się nazywa ten gambit? – zażartował Kahn.

– Och, to tylko wymiana spostrzeżeń.

– No dobrze, niech będzie: wymiana spostrzeżeń. W istocie nasze opinie, tu w Langley, w dużej mierze pokrywają się z waszymi. Zgadza. się z nimi także Lawrence z Departamentu Stanu. Natomiast Poklewski wolałby mocniej przycisnąć Sowietów w Castletown. A prezydent stoi, jak zwykle, pośrodku.

– Ale przecież zależy mu na Castletown?

– Nawet bardzo. To ostatni rok jego urzędowania. Już za trzynaście miesięcy będzie nowy prezydent elekt. Bili Matthews chciałby odejść w wielkim stylu, pozostawiając po sobie wszechstronny traktat rozbrojeniowy.

– Doszliśmy do wniosku, że rozmowy w Castletown niewątpliwie się załamią, jeśli Rudin straci kontrolę nad sytuacją. Gdyby dostał pewne wsparcie z naszej strony, łatwiej przekonałby niepewnych ludzi z własnej frakcji, że ma szansę na sukces w Castletown, a więc warto na niego stawiać.

– Ma pan na myśli jakieś ustępstwa? Ostateczna analiza radzieckich zbiorów, a mamy ją od tygodnia, dowodzi, że to oni są w sytuacji zmuszającej do ustępstw. Tak przynajmniej ocenia to Poklewski.

– I ma rację. Ich sytuacja jest bardzo trudna, tak trudna, że grozi nie kontrolowanym wybuchem. A na to właśnie czeka kochany towarzysz Wiszniajew ze swoim planem wojny. Obaj wiemy, co to by oznaczało.

– Ma pan rację – zgodził się po namyśle Kahn. – Zresztą moja własna interpretacja raportów “Słowika” idzie w podobnym kierunku. Przygotowujemy właśnie dokument na ten temat dla prezydenta. Będzie miał te dane już za tydzień, na najbliższym spotkaniu z Bensonem, Lawrence'em i Poklewskim.


– Czy te liczby – spytał Matthews – obejmują rzeczywiście wszystko, co Rosjanie zgromadzili w spichrzach w tym roku?

Rozejrzał się po twarzach ludzi siedzących po drugiej stronie biurka. W odległym kącie pokoju wesoło trzaskał ogień w marmurowym kominku, dodając optycznie wrażenie ciepła do, i tak już wysokiej, temperatury utrzymywanej przez grzejniki. Rozpościerający się za kuloodpornymi szybami trawnik pokrył się pierwszym w tym roku porannym szronem. Pochodzący z Południa William Matthews cenił sobie ciepło.

Beason i dr Fletcher przytaknęli unisono. Lawrence i Poklewski w milczeniu studiowali kolumny liczb.

– Zaangażowaliśmy wszystkie nasze środki, aby uzyskać te liczby, i nadzwyczaj starannie konfrontowaliśmy wszystkie informacje – rzekł Benson. – Mogliśmy się pomylić o pięć procent, ale nie więcej.

– A według “Słowika” nawet Politbiuro zgadza się z naszą oceną -wtrącił sekretarz stanu.

– A więc tylko sto milionów ton, nic więcej… – zamyślił się prezydent. – To im wystarczy zaledwie do końca marca, a i to pod warunkiem, że będą mocno zaciskać pasa.

– Już w styczniu będą wyrzynać bydło – odezwał się Poklewski. – Dlatego muszą za miesiąc pójść na duże ustępstwa w Castletown, jeśli w ogóle chcą przeżyć.

Prezydent odłożył na bok raport o zbożu i sięgnął po specjalny dokument przygotowany przez Bena Kahna, a przedstawiony w tym gronie przez dyrektora CIA. Wszyscy obecni zdążyli się już z nim zapoznać. Benson i Lawrence akceptowali go w całości; wojowniczy jak zwykle Poklewski nie zgadzał się; doktora Fletchera nie pytano o opinię w tej kwestii.

– Wiemy równie dobrze jak oni, że znaleźli się w sytuacji rozpaczliwej – przerwał milczenie Matthews. – Pytanie tylko, jak mocno możemy ich przycisnąć.

– Jak sam pan zauważył parę tygodni temu – odezwał się Lawrence – jeśli nie naciśniemy dostatecznie mocno, nie uzyskamy rozwiązania najkorzystniejszego dla Ameryki i dla całego wolnego świata. Jeśli naciśniemy zbyt mocno, Rudin zerwie rozmowy, by obronić się przed atakami swoich własnych jastrzębi. Jest to więc kwestia znalezienia punktu równowagi. Myślę, że w tej chwili moglibyśmy zrobić jakiś gest dobrej woli pod ich adresem.

– Jaki? – spytał prezydent.

– Trochę paszy dla zwierząt, aby mogli zachować przy życiu choć część stada podstawowego – zaproponował Benson.

– Doktorze Fletcher… – zwrócił się Matthews do przedstawiciela Departamentu Rolnictwa.

Ten wzruszył ramionami.

– Możemy sobie oczywiście na to pozwolić – powiedział. – A i Rosjanie są chyba na taki gest przygotowani: trzymają w portach znaczną część swojej floty handlowej. Przy swoich dumpingowych cenach frachtu mogliby pracować teraz pełną parą… a nie pracują”. Ich statki stoją w ciepłych portach Morza Czarnego i Pacyfiku. Na pierwszy znak z Moskwy ruszą w stronę naszych brzegów.

– Kiedy najpóźniej musielibyśmy podjąć taką decyzję? – spytał Matthews.

– Przed Nowym Rokiem – odparł Benson. – Powstrzymają się od wyrzynania stad, jeśli w porę dowiedzą się, że nadchodzi pomoc.

– Na litość boską, nie ułatwiajmy im życia – złościł się Poklewski. – W marcu moglibyśmy mieć ich w garści.

– Tak, ale czy w rezultacie poczynią ustępstwa w dziedzinie zbrojeń, gwarantujące światu dziesięć lat pokoju, czy raczej w beznadziejnej sytuacji zdecydują się na wojnę? – rozważał głośno prezydent. – Panowie, decyzję w tej sprawie podejmę przed Bożym Narodzeniem. W odróżnieniu od was muszę jeszcze omówić tę sprawę z przewodniczącymi pięciu podkomisji senackich: obrony, rolnictwa, spraw zagranicznych, handlu i budżetu. A przecież nie mogę im powiedzieć o “Słowiku”, prawda, Bob?

Szef CIA pokręcił z uśmiechem głową.

– Z pewnością nie, panie prezydencie. Nie można robić nawet najmniejszych aluzji. Zbyt wielu różnych ludzi pracuje w Senacie, zbyt wiele jest przecieków. A jakikolwiek przeciek na temat “Słowika” mógłby mieć katastrofalne następstwa… i dla niego, i dla nas wszystkich.


15 grudnia profesor Iwan Sokołów wstał ze swego miejsca przy stole obrad w Castletown i zaczął czytać przygotowany wcześniej dokument. Związek Radziecki, oświadczył, zawsze wierny swojej tradycji kraju miłującego pokój i nie ustającego w wysiłkach na rzecz pokojowego współistnienia…

Edwin Campbell siedział po drugiej stronie stołu i patrzył na swego adwersarza z czymś w rodzaju koleżeńskiej sympatii. W ciągu tych dwóch miesięcy pracy, bardzo męczącej dla nich obu, zdołał nawiązać dość serdeczne stosunki z tym człowiekiem Moskwy, na tyle serdeczne w każdym razie, na ile pozwalały na to ich stanowiska i sprawowane funkcje.

Podczas przerw w oficjalnych rozmowach odwiedzali się nawzajem. W salonie delegacji radzieckiej, w obecności innych moskiewskich oficjeli i nieodłącznych agentów KGB, konwersacja była grzeczna, ale dość sztywna. Za to w pokoju recepcyjnym Amerykanów, gdzie Sokołów przychodził zwykle sam, rozluźniał się do tego stopnia, że pokazywał Campbellowi fotografie swoich wnuków na wakacjach nad Morzem Czarnym. Jako czołowa postać tamtejszej Akademii Nauk profesor był sowicie wynagradzany za lojalność wobec Partii i wierność sprawie: miał limuzynę z szoferem, duże mieszkanie w Moskwie, podmiejską daczę i willę nad morzem, a także prawo korzystania ze specjalnych sklepów dla akademików. Campbell nie miał wątpliwości, że Sokołów jest opłacany za lojalność, za gotowość poświęcenia całego talentu w służbie reżimu.

Należał do grona grubych ryb, do “naczalstwa”. Ale i naczalstwo miewa wnuki.

Campbell słuchał Rosjanina z coraz większym zdziwieniem. Nieszczęsny starcze – myślał – ile też musi cię kosztować całe to gadanie! Kiedy wreszcie przemowa Sokołowa dobiegła końca, Amerykanin wstał i najpoważniej podziękował w imieniu Stanów Zjednoczonych za propozycje zawarte w oświadczeniu, “którego wysłuchał z największą uwagą i zainteresowaniem”. Prosił o przerwę w obradach, aby dać rządowi USA czas na zajęcie stanowiska. Już po godzinie z dublińskiej ambasady przekazywał Lawrence'owi nadzwyczajne oświadczenie Sokołowa. Parę godzin później w waszyngtońskim Departamencie Stanu David Lawrence sięgnął po słuchawkę i połączył się linią specjalną z prezydentem Matthewsem.

– Muszę pana powiadomić, że sześć godzin temu w Irlandii ich delegacja poczyniła znaczne ustępstwa w sześciu najważniejszych kwestiach. Chodzi między innymi o ogólną liczbę międzykontynentalnych rakiet balistycznych z głowicami wodorowymi, a także o broń konwencjonalną oraz redukcję sił zbrojnych na linii Łaby.

– Dziękuję, David. To wielka nowina. I miałeś rację. Myślę, że możemy teraz dać im coś w zamian.


W rozległych modrzewiowych i brzozowych lasach na południowy zachód od Moskwy tereny zajęte pod dacze tamtejszej elity obejmują niewiele ponad dwieście kilometrów kwadratowych. Ci ludzie lubią trzymać się blisko siebie. Wzdłuż szosy na tym obszarze całymi kilometrami ciągną się pomalowane na zielono ogrodzenia, otaczające prywatne rezydencje ludzi ze szczytu nomenklatury. Te płoty i bramy, prowadzące do poszczególnych posesji, wydają się na pierwszy rzut oka całkiem opuszczone, ale każdy, kto próbowałby przejść przez taki płot lub wjechać samochodem na wewnętrzną alejkę, zostanie natychmiast zatrzymany przez strażników, którzy wyłaniają się nieoczekiwanie spoza drzew.

Cały ten teren, rozciągający się za mostem Uspienskim, ma swoje centrum w niewielkiej miejscowości Żukowka, określanej zwykle jako Żukowka-Wieś. W pobliżu znajdują się bowiem dwie inne, nowsze osady: Sowmin-Żukowka, w której mają swoje podmiejskie wille niżsi dygnitarze partyjni i państwowi, i Akadem-Żukowka, gdzie tłoczą się pisarze, plastycy, muzycy i uczeni cieszący się łaskawym spojrzeniem Partii.

Dopiero jednak za następnym zakolem rzeki leży osiedle najbardziej ekskluzywne: Usowo. Tutaj, we wspaniałych rezydencjach zajmujących setki hektarów, zwykł wypoczywać sekretarz generalny KPZR, przewodniczący Rady Najwyższej oraz członkowie Biura Politycznego. Tutaj właśnie w wieczór wigilijny Maksym Rudin (dla którego zresztą nazwa “Boże Narodzenie” już od pół wieku nic nie znaczyła) zagłębił się w ulubionym skórzanym pikowanym fotelu, wyciągając nogi w stronę wielkiego kominka z surowego, łupanego granitu, na którym trzaskały sosnowe szczapy metrowej długości. Był to ten sam kominek, przy którym grzali się przedtem Nikita Chruszczow i Leonid Breżniew.

Jaskrawożółty blask płomieni igrał na ścianach pokrytych boazerią i na twarzy Wasyla Piętrowa, który też siedział przy kominku. Przy fotelu Rudina, na niskim stoliku, stała popielniczka i szklanka wypełniona do połowy ormiańskim koniakiem, na który Pietrow spoglądał wciąż z przyganą: wiedział, że jego starzejący się protektor absolutnie nie powinien pić. A przy tym między kciukiem i palcem wskazującym Rudina tkwił nieustannie zapalony papieros.

– Co nowego w śledztwie? – spytał Rudin.

– Musiała być jakaś pomoc z zagranicy. To nie ulega wątpliwości. Wiemy już, że noktowizor kupiono w sklepie w Nowym Jorku. Ten fiński karabin pochodzi z partii wyeksportowanej do Wielkiej Brytanii. Nie wiemy jeszcze, z którego sklepu. W każdym razie to zamówienie eksportowe dotyczyło broni myśliwskiej, a więc miało charakter prywatny, a nie rządowy. Ślady stóp na budowie porównano z obuwiem wszystkich zatrudnionych tam robotników; są dwa rodzaje śladów, których nie zidentyfikowano. Tamtej nocy było wilgotno, a na budowie pełno pyłu cementowego – więc ślady są wyraźne. Mamy więc niemal pewność, że było ich dwóch.

– Dysydenci?

– To prawie pewne. A z pewnością szaleńcy.

– No, Wasyl, takie komentarze zostaw sobie na zebrania partyjne. Szaleńcy strzelają na chybił trafił albo poświęcają własne życie. Ten zamach musiał ktoś starannie planować, i to przez wiele miesięcy. Ktoś stąd albo z zagranicy. I tego kogoś trzeba uciszyć raz na zawsze… zanim rozgłosi swoją tajemnicę. Kogo podejrzewasz najbardziej?

– Ukraińców. Mamy swoich ludzi we wszystkich ugrupowaniach ukraińskich w Niemczech, w Anglii i w Ameryce. Nikt tam nie słyszał nawet o takich planach. Dlatego uważam, że zrobili to tutejsi Ukraińcy. Niewątpliwie posłużyli się matką Iwanienki jako przynętą. A kto mógł wiedzieć, że to jest matka Iwanienki? Przecież nie jakiś krzykacz z Nowego Jorku. Nie kawiarniany nacjonalista z Frankfurtu. Nie felietonista z Londynu. To musiał być ktoś stąd, kto jednak miał kontakty z zagranicą. Szukamy zwłaszcza w Kijowie. Objęliśmy śledztwem kilkuset byłych więźniów, którzy po uwolnieniu wrócili do Kijowa.

– Znajdź ich koniecznie, Wasyl, znajdź ich i skończ z nimi. – Tu Maksym Rudin zmienił nagle temat, a uczynił to, jak zwykle, nie zmieniając nawet intonacji: – Co nowego w Irlandii?

– Amerykanie wznowili rozmowy, ale nie zareagowali na naszą inicjatywę.

Rudin parsknął ze złością.

– Ten Matthews to dureń. Czy on nie widzi, że posuwając się jeszcze dalej ryzykujemy utratę wszystkiego?

– Musi wciąż walczyć z antyradzieckimi senatorami, a zwłaszcza z tym katolikiem-faszystą Poklewskim. I oczywiście nie wie, jak bardzo mamy związane ręce w Biurze Politycznym.

Rudin mruknął coś niezrozumiale, potem całkiem już wyraźnie powiedział:

– Jeśli ten baran nie zaproponuje nam czegoś konkretnego przed Nowym Rokiem, w styczniu nie damy już sobie rady z Biurem…

Sięgnął po szklankę, wypił spory łyk koniaku i chuchnął z wyraźnym zadowoleniem.

– Chyba nie powinniście pić – zareagował natychmiast Pietrow. – Lekarze zabronili wam tego już pięć lat temu.

– Pieprzyć lekarzy! Chociaż… prawdę mówiąc, to jest główny powód, dla którego cię tutaj wezwałem. Chcę ci powiedzieć, że z całą pewnością nie umrę z przepicia ani na marskość wątroby.

– Oby! – skomentował sceptycznie Pietrow.

– To nie wszystko. Trzydziestego kwietnia odchodzę na emeryturę. To dla ciebie niespodzianka?

Pietrow zastygł w skupieniu. Już dwa razy widział z bliska odejście “numeru l”. Odejście Chruszczowa – w ogniu walki, ale w końcu wyrzuconego na śmietnik, poniżonego, zdegradowanego do wymiaru “byłego człowieka”. I odejście Breżniewa – na warunkach, które on sam dyktował. W obu przypadkach Pietrow był wystarczająco blisko, by słyszeć gromy towarzyszące ustąpieniu najpotężniejszego tyrana tego świata. Nigdy jednak aż tak blisko, jak teraz. Teraz w dodatku on sam miał przejąć togę tyrana – jeśli oczywiście nie wydrą mu jej inni.

– Tak – powiedział ostrożnie – to rzeczywiście niespodzianka.

– W kwietniu zwołam plenum Komitetu Centralnego i zapowiem swoją dymisję na trzydziestego. Pierwszego maja defiladę na placu Czerwonym będzie przyjmował nowy przywódca. Chcę, żebyś to był ty, Wasyl. W czerwcu ma się odbyć zjazd Partii. Nowy przywódca nakreśli tam swoją linię. Chce, żeby to była twoja linia. Tak jak powiedziałem ci parę tygodni temu.

Pietrow od dawna już wiedział, że wybór Rudina padł właśnie na niego. Ale pewność miał dopiero od owej wizyty w prywatnym apartamencie starego genseka na Kremlu, kiedy był jeszcze z nimi Iwanienko – jak zawsze cyniczny i czujny. Pietrow nie przypuszczał jednak wówczas, że pójdzie to aż tak szybko.

– Rzecz w tym, że Komitet Centralny nie zatwierdzi twojej nominacji, jeśli nie dam im szybko tego, na co czekają: zboża. Od dawna już dobrze znają sytuację. Jeśli Castletown splajtuje, górą będzie Wiszniajew.

– Ale… dlaczego tak szybko? – Pietrow zdołał wreszcie wyrazić nurtującą go wątpliwość.

Rudin podniósł szklankę. Z mroku wyłonił się niemy Misza i napełnił ją koniakiem.

– Dostałem wczoraj wyniki badań z Kuncewa. Robili te badania od miesięcy. Teraz mają już pewność. To nie papierosy ani koniak. To białaczka. Sześć do dwunastu miesięcy. To dla mnie chyba ostatni Nowy Rok. A i dla ciebie także… jeśli dopuścimy do wojny nuklearnej. Dlatego w ciągu najbliższych stu dni musimy mieć porozumienie zbożowe z Amerykanami… i raz na zawsze zamknąć sprawę Iwanienki. Grunt usuwa nam się spod nóg cholernie szybko. Wszystkie karty leżą wyłożone na stole i nie mamy już żadnego rezerwowego asa do rozgrywki.


28 grudnia Stany Zjednoczone formalnie zaproponowały Związkowi Radzieckiemu dziesięć milionów ton ziarna pastewnego – po aktualnych cenach rynkowych i z natychmiastową dostawą – całkiem niezależnie od tego, co zostanie wynegocjowane w Castletown.


W ostatnim dniu starego roku Tupolew-134, dwusilnikowy odrzutowiec Aerofłotu, wystartował z lotniska we Lwowie do krajowego rejsu pasażerskiego do Mińska. Już nad Białorusią, kiedy samolot leciał wysoko nad bagnami Prypeci, jakiś najwyraźniej zdenerwowany młody człowiek wstał z fotela i ruszył w stronę stewardesy, która, pochylona, rozmawiała z pasażerem siedzącym blisko stalowych drzwi kabiny pilota.

Ponieważ toalety znajdują się w drugim końcu samolotu, stewardesa wyprostowała się i zastąpiła mężczyźnie drogę. Wtedy on obrócił ją gwałtownym ruchem. Lewą rękę zacisnął wokół jej szyi. Prawą wyciągnął z kieszeni rewolwer i przystawił lufę do boku dziewczyny. Krzyknęła głośno. Odpowiedział jej chór okrzyków przestraszonych pasażerów. Napastnik pociągnął dziewczynę w stronę zamkniętych drzwi przedziału pilotów. Na ścianie obok drzwi wisiała słuchawka wewnętrznego telefonu, pozwalającego stewardesie porozumieć się z pilotami, którzy mieli wyraźny rozkaz, by nie otwierać tych drzwi w czasie lotu – właśnie na wypadek porwania.

Jeden z pasażerów, mniej więcej pośrodku kabiny, wstał nagle z fotela z pistoletem w ręku. Przyklęknął w przejściu i trzymając pistolet oburącz skierował lufę wprost na stewardesę i kryjącego się za nią porywacza.

– Rzuć to! – krzyknął. – KGB. Rzuć to natychmiast.

– Powiedz im, żeby otworzyli drzwi! – wrzasnął porywacz w ucho stewardesy.

– Nie masz żadnych szans – zawołał uzbrojony agent KGB.

– Jeśli nie otworzą, zabiję dziewczynę – odpowiedział napastnik. Dziewczyna okazała się bardzo dzielna. Rzuciła się nagle w tył, schwyciła porywacza za łydkę, a gdy stracił równowagę, wyrwała się z jego uchwytu i zaczęła biec w stronę tajniaka. Porywacz rzucił się za nią, minął trzy rzędy pasażerów – i to był błąd. Z fotela przy przejściu zerwał się jakiś facet i kantem dłoni uderzył porywacza w kark. Ten zwalił się twarzą na podłogę. Zanim zdążył się poruszyć, jego pogromca schwycił upuszczony rewolwer i wycelował w porywacza. Chłopak odwrócił się na podłodze, usiadł, dostrzegł wymierzony weń rewolwer, ukrył twarz w dłoniach i zaczął cicho szlochać.

Funkcjonariusz KGB ominął stojącą przed nim stewardesę i z bronią gotową wciąż do strzału zbliżył się do niespodziewanego wybawcy.

– Kim pan jest? – zapytał groźnie. Zamiast odpowiedzi tamten sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął stamtąd jakiś dokument i zamigotał nim przed oczami agenta. Tajniak łatwo rozpoznał legitymację KGB.

– Nie jesteście ze Lwowa – zauważył.

– Z Tarnopola. Jadę na urlop do rodziny w Mińsku, więc nie mam ze sobą broni. Ale mam dobrą prawą – wyszczerzył się w fałszywym uśmiechu.

Agent ze Lwowa skinął głową.

– Dziękuję za pomoc, towarzyszu. Miejcie tego drania na oku – powiedział i ruszył w stronę telefonu wiszącego przy kabinie pilota. Przez chwilę z ożywieniem relacjonował, co wydarzyło się w kabinie pasażerskiej, i zażądał obstawy policyjnej w Mińsku.

– Czy możemy tam do was zajrzeć? – spytał głos w słuchawce.

– Oczywiście. Już nie jest groźny.

Szczęknął zamek, drzwi uchyliły się i ukazała się w nich głowa mechanika pokładowego, z wyrazem lekkiego przestrachu i niepohamowanej ciekawości na twarzy. I wtedy agent z Tarnopola zachował się bardzo dziwnie. Opuścił człowieka siedzącego na podłodze, kolbą rewolweru walnął w potylicę swego kolegę z KGB, odsunął go na bok i wcisnął stopę w otwarte drzwi, zanim mechanik zdążył je zatrzasnąć.

Sekundę później był już w przedziale pilotów, pchając przed sobą posłusznego mechanika. Tymczasem chłopak z podłogi zerwał się, chwycił pistolet strażnika samolotu – typowy Tokariew 9 mm, używany w KGB – przeskoczył próg stalowych drzwi i zatrzasnął je za sobą. Zamek zablokował się automatycznie.

Dwie minuty później, pod lufami pistoletów Lwa Miszkina i Dawida Lazariewa, piloci skierowali samolot na zachód, w stronę Warszawy i Berlina. Berlin był najdalszym lotniskiem, jakie można było osiągnąć z tym zapasem paliwa. Siedzący za sterem kapitan Rudenko był blady z wściekłości; tymczasem drugi pilot, Watutin, opieszale odpowiadał na gorączkowe pytania z wieży kontrolnej w Mińsku, dotyczące tej nagłej zmiany kursu.

Zanim odrzutowiec przekroczył granicę Polski, wieża kontrolna i kontaktujące się z nią na tej samej fali cztery inne samoloty wiedziały już, że Tupolew jest w rękach porywaczy. Kiedy przecinał strefę kontroli lotniska warszawskiego, dowiedziała się o tym również Moskwa. Jakieś 150 kilometrów na zachód od Warszawy z prawej strony samolotu pojawiła się radziecka (choć stacjonująca w Polsce) eskadra złożona z sześciu myśliwców MIG-23 i otoczyła Tupolewa. Dowódca eskadry meldował coś pospiesznie przez laryngofon wbudowany w jego kask.

Alarmująca wiadomość szybko dotarła do marszałka Kierenskiego; w jego gabinecie w Ministerstwie Obrony przy ulicy Frunzego zadzwonił telefon łączący bezpośrednio ze sztabem generalnym sił powietrznych.

– Gdzie? – warknął Kierenski.

– Teraz jest nad Poznaniem – brzmiała odpowiedź. – Najwyżej pięćdziesiąt minut lotu do Berlina.

Marszałek zastanowił się głęboko. To właśnie mógł być skandal, jakiego potrzebował Wiszniajew. Kierenski nie miał żadnych wątpliwości, co należało normalnie zrobić. Tupolew winien być zestrzelony, wraz z załogą i wszystkimi pasażerami. Potem puściłoby się w świat wiadomość, że porywacze strzelali na pokładzie i trafili w główny zbiornik paliwa. W ciągu ostatnich dziesięciu lat postąpiono tak już dwukrotnie.

Wydał rozkazy. Pięć minut później słuchał ich dowódca eskadry migów, zawieszony w powietrzu zaledwie sto metrów od samolotu pasażerskiego.

– Według rozkazu, towarzyszu pułkowniku – zakończył rozmowę z dowódcą swojej bazy. Po dalszych dwudziestu minutach Tupolew przeleciał nad Odrą i zaczai schodzić do lądowania w Berlinie. Migi wykonały efektowny zwrot i pomknęły po niebie w stronę swojego lotniska.

– Muszę zawiadomić Berlin o naszym przylocie! – krzyknął kapitan Rudenko przez ramię do Miszkina. – Jeśli jest jakiś samolot na pasie startowym, skończymy wszyscy w wielkiej kuli ognia.

Miszkin popatrzył przez okienka kabiny na postrzępione krawędzie ołowianych, zimowych chmur. Nigdy przedtem nie leciał samolotem, ale to, co powiedział kapitan, wydawało mu się rozsądne.

– Dobrze, włączcie radio i zawiadomcie Tempelhof, że lądujemy. Tylko tyle, żadnych dodatkowych rozmów, zrozumiano?

Kapitan Rudenko zagrał swoją ostatnią kartę. Pochylił się nad pulpitem, nastroił nadajnik na właściwą falę i zaczai mówić.

– Tempelhof West Berlin. Tempelhof West Berlin. This is Aeroflot flight three five one…

Mówił po angielsku, międzynarodowym językiem kontroli ruchu lotniczego. Miszkin i Łazariew prawie nie znali angielskiego, jeśli nie liczyć tego, czego nauczyli się słuchając ukraińskich rozgłośni z Zachodu. Miszkin trącił Rudenkę lufą pistoletu w kark.

– Tylko bez numerów – powiedział po ukraińsku.

W wieży kontrolnej wschodnioberlińskiego lotniska Schónefeld dwaj operatorzy patrzyli na siebie w osłupieniu. Ktoś wzywał ich na ich własnej częstotliwości, ale zwracał się do nich per “Tempelhof”. Żadna załoga Aeroftotu nie odważyłaby się lądować na Tempelhof nie tylko dlatego, że już od dziesięciu lat nie był to port lotniczy Berlina Zachodniego; odkąd rolę tę przejęło lotnisko Tegel, Tempelhof stało się bazą amerykańskich sił powietrznych. Jeden z operatorów pojął wreszcie, co się stało, i chwycił mikrofon.

– Tempelhof to Aeroflot 351, you are clear to land. Straight run in! – zgodził się na natychmiastowe lądowanie.

W samolocie kapitan Rudenko przełknął z trudem ślinę i przeszedł do rutynowych czynności: otworzył hamulce aerodynamiczne i opuścił podwozie. Tupolew opadał szybko ku centralnemu portowi lotniczemu komunistycznych Niemiec. Na wysokości trzystu metrów wyszli z chmur i zobaczyli przed sobą światła lotniska. Miszkin patrzył nieufnie przez mokry plexiglas. Słyszał co nieco o Berlinie Zachodnim – o jego jaskrawych neonach, o ulicach zatłoczonych pojazdami, o tłumie przechodniów na Kurfurstendam i o porcie lotniczym Tempelhof położonym w samym środku tego wszystkiego. A to lotnisko znajdowało się najwyraźniej w szczerym polu.

– Kiwają nas – krzyknął do Łazariewa – to nie jest Zachód. Przystawił ponownie pistolet do karku kapitana Rudenki.

– W górę! – ryczał. – W górę, bo zastrzelę!

Ukraiński kapitan ani drgnął; z zaciśniętymi zębami pokonywał ostatnie sto metrów dzielące ich od płyty lotniska. Miszkin przechylił się ponad jego ramieniem i próbował dosięgnąć steru. Dwa donośne odgłosy rozległy się niemal jednocześnie; niepodobna stwierdzić, który nastąpił pierwszy. Miszkin obstawał potem przy wersji, że to gwałtowne uderzenie kół o asfalt spowodowało wystrzał pistoletu; natomiast Watutin, drugi pilot, utrzymywał, że Miszkin strzelił wcześniej. Wszystko to jednak działo się zbyt szybko, byśmy zdołali kiedykolwiek ustalić, jak było naprawdę.

Pocisk wyrwał wielką dziurę w karku kapitana Rudenki i natychmiast pozbawił go życia. Błękitny dym wypełnił kabinę pilota. Watutin pociągnął ster do siebie, krzycząc jednocześnie na mechanika, żeby zwiększył moc. Silniki odrzutowca zawyły głośniej, nie na tyle jednak, by zagłuszyć krzyk przerażenia pasażerów. Tupolew, który wydawał się teraz pilotowi ciężki jak z ołowiu, jeszcze dwa razy uderzył oponami o asfalt, zanim z trudem, chwiejąc się i wibrując, znów oderwał się od ziemi. Watutin trzymał dziób maszyny wysoko, modląc się wciąż o jakiś cudowny przyrost mocy. Pod brzuchem samolotu rozmazywały się w pędzie niskie zabudowania wschodnioberlińskiego przedmieścia. Tak przeskoczyli sławny Mur, a także przed lotniskiem Tempelhof niemal otarli się o dachy domów.

Blady z emocji młody pilot, czując w dodatku lufę rewolweru Łazariewa na karku, walnął potężnie oponami o główny pas startowy. Miszkin podtrzymywał broczące krwią ciało kapitana Rudenki, żeby nie upadło na ster i nie zablokowało go. Hamując Tupolew przejechał jakieś trzy czwarte pasa i znieruchomiał. Wszystkie koła były jeszcze całe.

Tu jednak okazał swoją patriotyczną żarliwość sierżant sztabowy Leroy Coker. Kulił się właśnie z zimna za kierownicą jeepa żandarmerii lotniczej Stanów Zjednoczonych, szczelnie owijając sobie twarz futrzanym kapturem skafandra i oddając się tęsknym marzeniom o cieple ojczystej Alabamy. Ale pamiętał, że pełni służbę wartowniczą, i traktował to bardzo poważnie. Kiedy lądujący Tupolew wychylił się spoza budynków na skraju lotniska, sierżant wycedził przez zęby: “Co za cholera…?” i wyprostował się, jakby kij połknął. Nigdy nie był w Rosji ani w ogóle na Wschodzie, ale z upodobaniem czytał wszystko na ten temat. Może niewiele słyszał o zimnej wojnie, ale dobrze wiedział, że komuniści mogą zaatakować w każdej chwili – jeśli ludzie tacy jak on, Leroy Coker, nie okażą czujności. Okazywał więc najwyższą czujność, ilekroć widział czerwoną gwiazdę albo sierp i młot. Kiedy samolot się w końcu zatrzymał, Coker zdjął z ramienia karabinek, złożył się i krótką serią rozwalił opony przedniego podwozia.

Miszkin i Łazariew poddali się trzy godziny później. Ich plan przewidywał uwolnienie pasażerów, zatrzymanie załogi, wzięcie na pokład trzech zachodnioberlińskich notabli i lot najprostszą drogą do Tel Awiwu. Ale pokrzyżowała te plany konieczność wymiany przednich kół w Tu-134; Rosjanie na pewno by ich nie dostarczyli. A kiedy dowódca bazy US Air Force dowiedział się o śmierci Rudenki, odmówił także porywaczom własnego samolotu. Strzelcy wyborowi otoczyli Tupolewa; dwaj porywacze nie mieli już szans, nawet pod groźbą użycia broni, przeprowadzić swoich zakładników do innej maszyny. Snajperzy poradziliby sobie z nimi. Po trwających godzinę negocjacjach z dowódcą bazy opuścili więc samolot z rękami nad głową.

Tego samego wieczoru zostali formalnie przekazani władzom Berlina Zachodniego, aresztowani i postawieni w stan oskarżenia.

Загрузка...