10.

– To najlepszy rezultat, jaki mogliśmy osiągnąć, panie prezydencie – powiedział sekretarz stanu. – Osobiście uważam, że Edwin Campbell zrobił dla nas wspaniałą robotę w Castletown.

Wokół biurka prezydenta w Owalnym Gabinecie zasiedli tym razem sekretarze stanu, obrony i skarbu, a także Robert Benson z CIA i Stanisław Poklewski. Za wysokimi oknami gabinetu przenikliwy wiatr smagał róże w ogrodzie. Śnieg już stopniał, ale pierwszy dzień marca był ponury i nie zachęcał do spacerów. Matthews położył rękę na grubym skrypcie, leżącym przed nim na biurku; był to projekt porozumienia, opracowany w Castletown.

– Wielu rzeczy tutaj nie rozumiem – wyznał – nie jestem specjalistą. Ale komentarz dostarczony przez Departament Obrony zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie. Jedno wiem na pewno: jeśli odrzucimy traktat teraz, kiedy ich Biuro Polityczne już go zaakceptowało, nie będzie powrotu do negocjacji. Po prostu za trzy miesiące sprawa zakupu zboża będzie dla Rosji musztardą po obiedzie. Będą już mieli klęskę głodu, Rudm odejdzie, a Wiszniajew rozpęta wojnę. Mam rację?

– To się wydaje rzeczywiście nieuniknione – zgodził się Lawrence.

– A teraz druga strona rachunku: ile nas to kosztuje? – rzucił pytanie prezydent.

– Ten drugi dokument, tajny protokół handlowy – odezwał się sekretarz skarbu – zobowiązuje nas do dostawy pięćdziesięciu pięciu milionów ton zbóż po cenie produkcji, a także do sprzedaży technologii dla przemysłu naftowego, komputerowego i spożywczego za niemal trzy miliardy dolarów… sprzedaży w dużej mierze subsydiowanej przez nasz rząd. W sumie nakłady Stanów Zjednoczonych na ten cel dochodzą do czterech miliardów. Jednak rozległe redukcje zbrojeń po stronie przeciwnej pozwolą nam odzyskać tę sumę, a nawet więcej, dzięki zmniejszeniu naszych wydatków obronnych.

– Jeśli oczywiście oni dotrzymają zobowiązań – wtrącił natychmiast sekretarz obrony.

– Ale jeśli dotrzymają, a musimy na razie w to wierzyć – skontrował Lawrence – to, wedle rachunku pańskich własnych ekspertów, przez co najmniej pięć lat nie będą mieli żadnych szans na sukces w wojnie czy to konwencjonalnej, czy nuklearnej w Europie.

Prezydent William Matthews dobrze pamiętał, że w nadchodzących wyborach – w listopadzie przyszłego roku – nie będzie już kandydować. Gdyby jednak odchodząc zdołał zagwarantować światu przynajmniej pięć lat pokoju i zahamować szaleńczy wyścig zbrojeń z lat siedemdziesiątych, zająłby w pamięci ludzkiej miejsce pośród wielkich prezydentów Ameryki. I takie właśnie było wtedy – wiosną 1983 roku – jego największe marzenie.

– Panowie – oświadczył – musimy zaaprobować układ w tej postaci. David, proszę zawiadomić Moskwę, że akceptujemy uzgodnione w Castletown warunki i wysyłamy naszych negocjatorów na ponowne spotkanie w celu ustalenia ostatecznego oficjalnego tekstu. Tymczasem możemy już zezwolić na ładowanie ziarna na statki. Niech będą gotowe do wypłynięcia z chwilą złożenia podpisów. To wszystko na dziś.


3 marca Azamat Krim i jego amerykański ziomek dobili targu: kupili mocny i szybki kuter. Była to jednostka z rodzaju tych, jakimi najchętniej posługują się wędkarze morscy, zarówno po brytyjskiej, jak kontynentalnej stronie Morza Północnego. Miała stalowy kadłub, czterdzieści stóp długości i mocny, szeroki pokład. Spiskowcy kupili ją okazyjnie w Ostendzie: miała rejestrację belgijską.

Przednią część kutra, około jednej trzeciej długości, zajmowała kabina. Wewnętrzne schodki prowadziły na dół, do ciasnej przestrzeni mieszkalnej, w której oprócz czterech koi mieściła się jeszcze malutka łazienka i turystyczna kuchenka gazowa. Tylna część pokładu, oddzielona od przedniej wysoką grodzią, otwierała się na rufie wprost na wodny żywic. Pod pokładem pracował potężny silnik, zdolny szybko transportować wędkarzy na północne łowiska i z powrotem.

Krim i jego towarzysz poprowadzili kuter z Ostendy wzdłuż belgijskiego wybrzeża na wschód, do Blankenberge. Tutaj, zacumowany w porcie jachtowym, nie zwracał niczyjej uwagi. Wiosną zawsze ściągały tu rzesze śmiałych morskich łowców, z ich osobliwymi łodziami i specjalistycznym sprzętem. Amerykanin pozostał na kutrze, by sprawdzić i wyregulować silnik. Krim wrócił do Brukseli, do mieszkania, w którym Andrew Drake zdążył już przekształcić kuchenny stół w warsztat; Tatar zastał go całkowicie pochłoniętego robotą.

Już po raz trzeci w trakcie swego dziewiczego rejsu “Freya” przekroczyła równik. Siódmego marca, płynąc nadal kursem SSW, weszła do w Kanału Mozambickiego. Statek trzymał się ciągle szlaku o głębokości ponad stu sążni, mając stale pod kilem więcej niż 200 metrów przezroczystych wód oceanu. Jego kurs prowadził nieco dalej od wybrzeża niż główne szlaki żeglugowe. Od wyjścia z Zatoki Omańskiej załoga nie widziała lądu. Siódmego marca po południu, gdy statek mijał Komory, marynarze mogli, korzystając z dobrej pogody, spacerować po ponad 400-metrowej trasie górnego pokładu albo, wylegując się nad osłoniętym basenem na pokładzie “C”, oglądać Wielki Komór. Szczyt dominującej nad wyspą, gęsto zalesionej góry ginął w chmurach, a dym z płonącego u jej stóp poszycia lasu snuł się daleko nad zielonym morzem. Pod wieczór niebo pokryło się szarymi chmurami. Zaczął wiać sztormowy wiatr. Przed nimi były jeszcze burzliwe wody wokół Przylądka Dobrej Nadziei i ostatni już odcinek drogi, kurs na północ, na spotkanie z oczekującą ich Europą.


Następnego dnia Moskwa udzieliła oficjalnej odpowiedzi na propozycje prezydenta USA. Z zadowoleniem przyjęto jego osobistą akceptację przedłożonego projektu porozumienia. Zaaprobowano też jego postulaty, by główni negocjatorzy z Castletown spotkali się jak najszybciej ponownie, aby opracować ostateczny tekst.

Cały wolny tonaż radzieckiej marynarki handlowej znajdujący się w dyspozycji Sovfrachtu oraz liczne statki obcych bander, wyczarterowane w tym celu przez ZSRR, płynęły już po zboże w stronę wschodnich portów Ameryki Północnej, zgodnie z amerykańską propozycją. Do Moskwy tymczasem dotarły pierwsze raporty o poważnym wzroście sprzedaży mięsa na wiejskich targach, co oznaczało, że zaczął się już masowy ubój żywca. Nawet w sowchozach i kołchozach, gdzie było to formalnie zabronione. Wyczerpywały się ostatnie rezerwy zbóż, potrzebne na paszę dla zwierząt i do wyżywienia ludzi.

W prywatnym posłaniu do prezydenta Matthewsa Maksym Rudin wyraził ubolewanie, że ze względu na stan zdrowia nie będzie mógł osobiście sygnować porozumienia w imieniu Związku Radzieckiego, chyba żeby jego uroczyste podpisanie odbyło się w Moskwie. Proponował w tej sytuacji, by oficjalnego złożenia podpisów pod dokumentem dokonali ministrowie spraw zagranicznych obu państw w Dublinie, 10 kwietnia.

Wiatry w okolicach Przylądka dęły z piekielną siłą. Skończyło się już południowoafrykańskie lato, a jesienne sztormy pędziły od Antarktydy waląc z całym impetem w Stołową Górę. 12 marca “Freya” znalazła się w głównym nurcie prądu Agulhas i przedzierała się na zachód przez pokryte teraz groźnymi, wielkimi jak góry falami, nadal zielone morze, przyjmując pokładnicą lewej burty najcięższe uderzenia sztormu.

Przenikliwe zimno panowało na zewnątrz na pokładzie, ale nie było tam żywego ducha. Osłonięci podwójnymi szybami mostka kapitan Larsen, oficerowie wachtowi oraz sternik, radiooficer i dwaj inni mężczyźni ubrani byli w koszule z krótkimi rękawami. Otoczeni bezpiecznym ciepłem, chronieni niezawodną techniką statku przed złośliwościami aury, patrzyli tam, gdzie wysokie na czterdzieści stóp fale, gnane z południowego zachodu wichrem o sile dziesięciu stopni, wznosiły się nad lewą burtą “Freyi”, zawisając nad nią na chwilę nieruchomo, by wreszcie zwalić się na jej ogromny pokład, przykrywając znajdującą się na nim plątaninę rur i zaworów wściekłym wirem białej piany. Tylko usytuowany najdalej na przodzie statku pomost dziobowy był nieco widoczny za ścianą pieniącej się wody, sprawiając wrażenie fragmentu jakiejś oddzielnej całości. Ledwie spłynęła przez luki odpływowe piana z pierwszej, pokonanej fali, już uderzała we “Freyę” następna gigantyczna góra wodna. Statek całym ciężarem zanurzał się w następnej fali. To siła 90 tysięcy koni mechanicznych maszyn statku umieszczonych trzydzieści metrów poniżej mostka kapitańskiego pchała statek i zatankowany w nim milion ton ropy w stronę Rotterdamu. Wysoko w górze krążyły i krzyczały albatrosy z Przylądka, ale zamknięci na mostku za szybami z podwójnego pleksiglasu ludzie nie słyszeli ich zagubionych krzyków. Jeden ze stewardów podał im właśnie kawę.


Dwa dni później, w poniedziałek czternastego marca, Munro wyprowadził samochód z dziedzińca biura radcy handlowego ambasady brytyjskiej i skręcił ostro w Prospekt Kutuzowa, do centrum miasta. Jechał do głównego gmachu ambasady, dokąd został wezwany przez szefa kancelarii. Ich rozmowa telefoniczna niewątpliwie nagrywana przez KGB, dotyczyła “konieczności wyjaśnienia drobnych szczegółów” związanych ze zbliżającą się wizytą delegacji handlowej z Londynu. Taka informacja oznaczała jednak naprawdę, że dla Adama jest jakaś pilna szyfrówka.

W budynku ambasady przy Nabrzeżu Maurice'a Thoreza, sekcja szyfrowa znajduje się w podziemiu. To solidnie zabezpieczone pomieszczenie jest w dodatku regularnie kontrolowane specjalnymi “odkurzaczami”, które tym się różnią od zwykłych, że zamiast kurzu wyszukują i usuwają urządzenia podsłuchowe. Szyfranci są pracownikami ambasady mającymi status członków ich personelu dyplomatycznego, najstaranniej sprawdzanymi przez służby specjalne. Mimo to przychodzą niekiedy wiadomości, których nie może rozszyfrowywać w zwykłym trybie każdy dyżurny szyfrant na normalnym dekoderze. Specjalne oznakowanie takich depesz przypomina, że mają być przekazane tylko jednemu, szczególnie zaufanemu szyfrantowi, posługującemu się dodatkowym, tylko przez niego uruchamianym dekoderem. Czasami tak właśnie oznakowane depesze były przeznaczone dla Adama Munro. Tak też było i tym razem. Szyfrant do specjalnych poruczeń znał rzeczywiste funkcje Munro, tylko dlatego, że musiał je znać ze względu na charakter swoich zadań. Choćby po to, żeby chronić go przed ciekawością innych, którzy nic na ten temat nie wiedzieli i wiedzieć nie powinni.

Munro wszedł do sekcji szyfrów. “Jego” człowiek już czekał i dostrzegł go natychmiast. Przeszli razem do małego pomieszczenia sąsiadującego z główną salą. Szyfrant, sprawiający (być może dzięki swym dwuogniskowym okularom) wrażenie człowieka bardzo precyzyjnego i metodycznego, wyjął, przypięty na stałe do jego paska, kluczyk i otworzył nim specjalne urządzenie dekodujące. Wsunął w nie depeszę z Londynu, a maszyna niemal natychmiast wypluła przekład. Szyfrant dyskretnie odwrócił głowę, gdy rezydent wywiadu zapoznawał się z treścią depeszy.

Przeczytawszy ją do końca Munro uśmiechnął się. Jeszcze raz spojrzał na tekst, żeby zapamiętać dokładnie wszystkie szczegóły i natychmiast wrzucił szyfrogram prosto do krajarki, która zamieniła cienki papier niemalże w pył. Podziękował szyfrantowi i wyszedł, ogromnie ucieszony. Barry Ferndale poinformował go właśnie, że radziecko-amerykański traktat będzie wkrótce podpisany, można więc pozwolić “Słowikowi” na krótki wyjazd z ZSRR na wybrzeże rumuńskie, gdzie przygotowano mu dyskretne, ale bardzo serdeczne powitanie i podziękowanie, między 16 a 23 kwietnia. Dalej depesza podawała szczegóły planowanej operacji. Zadaniem Munro było teraz nawiązanie kontaktu ze “Słowikiem” oraz uzyskanie jego zgody na wyjazd i akceptacji planu, a następnie wysłanie potwierdzenia do centrali.


Po otrzymaniu osobistego posłania Maksyma Rudina, prezydent Matthews wysłał krótką notatkę do Davida Lawrence'a: “Ponieważ jest to coś więcej niż zwykłe porozumienie w sprawie redukcji zbrojeń, sądzę, że powinniśmy raczej nazywać je traktatem. A ponieważ wszystko wskazuje na to, że dokument ten będzie podpisany w Dublinie, przejdzie do historii z pewnością jako “Traktat Dubliński”.

Lawrence porozumiał się w tej kwestii z rządem Republiki Irlandzkiej, który zgodził się natychmiast, nie ukrywając zadowolenia, że właśnie Irlandia będzie miejscem uroczystego podpisania traktatu przez wysokich rangą przedstawicieli rządów USA i ZSRR, Davida Lawrence'a i Dymitra Rykowa. Ustalono, że uroczystość odbędzie się 10 kwietnia w Sali Świętego Patryka na Zamku Dublińskim. 16 marca, po tych ustaleniach prezydent Matthews odpowiedział Maksymowi Rudinowi, wyrażając zgodę na proponowane miejsce i termin.


W górach, w pobliżu Ingolstadt, w Bawarii są dwa duże kamieniołomy. Po zmroku 18 marca na terenie jednego z nich czterej zamaskowani mężczyźni, z których przynajmniej jeden był uzbrojony w pistolet, napadli i związali nocnego strażnika. Napastnicy, którzy, jak się wydaje, dobrze wiedzieli, czego szukają, włamali się do magazynu, skąd skradli 250 kilogramów materiałów wybuchowych oraz pewną ilość detonatorów elektrycznych. Odjechali na długo przed świtem. A ponieważ następnego dnia, 19 marca, była sobota wolna od pracy, nieszczęsny strażnik prawie do południa czekał na uwolnienie i odkrycie włamania. Wtedy też dopiero wszczęto poszukiwanie sprawców. Policja prowadziła śledztwo sumiennie. Biorąc pod uwagę, że sprawcy najwidoczniej znali dobrze miejsce przestępstwa, poszukiwania zaczęto od sprawdzenia byłych pracowników kamieniołomu. Policja poszukiwała osób podejrzanych o kontakty ze skrajną lewicą. Ale nie zwrócono szczególnej uwagi na zatrudnionego w tym kamieniołomie przed trzema laty człowieka o nazwisku Klimczuk. Policjanci uznali bowiem, że jest to nazwisko polskie, a nie ukraińskie.

Tymczasem już w sobotę wieczorem dwa samochody wiozące skradzione materiały wybuchowe powróciły do Brukseli. Granicę niemiecko-belgijską na autostradzie Aachen – Liege przejechały nie zatrzymywane. Weekendowe nasilenie ruchu było tego dnia wyjątkowo duże.


Pod wieczór 20 marca “Freya” pozostawiła już daleko za sobą Senegal. Dystans dzielący ją od Przylądka Dobrej Nadziei pokonała w dobrym tempie, dzięki sprzyjającym południowo-wschodnim wiatrom i korzystnym prądom. Choć w Europie Północnej był to jeszcze koniec zimy, na plażach Wysp Kanaryjskich wylegiwali się już turyści. Tego, co prawda, nie można było z “Freyi” dostrzec, statek przepływał zbyt daleko na zachód od Wysp. Ale 21 marca o świcie oficerowie pełniący wachtę na mostku dostrzegli jednak wulkaniczny wierzchołek Pico de Teide na Teneryfie – pierwszy skrawek lądu, jaki widzieli, odkąd zostawili za sobą poszarpane brzegi Prowincji Przylądkowej. Kiedy jednak i kanaryjskie szczyty zniknęły im z oczu, wiedzieli, że jeśli nie będzie im dane zobaczyć szczytu Madery, następnym widokiem mijanych ziem będą dopiero światła latarni morskich ostrzegające przed zbytnim zbliżaniem się do skalistych brzegów Mayo i Donegal.

Adam Munro przez cały tydzień czekał z niecierpliwością na spotkanie z kobietą, którą kochał. Nie miał jednak żadnej możliwości, by spotkać się z nią wcześniej, przed umówionym kontaktem, czyli przed poniedziałkiem dwudziestego pierwszego marca. Spotkanie ze “Słowikiem”, jak niegdyś z “Perkozem”, miało się odbyć na terenie Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej, tym razem w miejscu, gdzie ten ogromny, liczący 238 hektarów parków i terenów wystawowych obszar, łączy się z centralnym Ogrodem Botanicznym Akademii Nauk ZSRR. Znalazł ją tutaj, oczekującą na niego w zacisznym, osłoniętym arboretum, kiedy dotarł tu prawie w samo południe. Chciał ją pocałować, ale ryzyko, że zauważy to przypadkowo jakiś przechodzień, było zbyt duże. Przekazał jej więc tylko z kontrolowanym, jak zwykle lekkim podnieceniem wiadomości z Londynu. Słuchała ich rozradowana.

– Ja też mam dla ciebie dobrą wiadomość – powiedziała. -W pierwszej połowie kwietnia udaje się do Bukaresztu, na zjazd rumuńskiej Partii albo, jeśli wolisz,,,z bratnią wizytą”, delegacja naszego Komitetu Centralnego. Mam jechać z nimi. Sasza zaczyna ferie 29 marca, do Bukaresztu lecimy 5 kwietnia. Po dziesięciu dniach spędzonych w mieście nikt się nie będzie dziwił, że chcę znudzonego chłopca zawieźć na tydzień nad morze.

– A więc ustalę datę przerzutu na poniedziałek osiemnastego kwietnia. Będziesz w ten sposób miała kilka dni na przygotowania w Konstancy. Musisz wynająć albo pożyczyć od kogoś samochód. I zaopatrzyć się w mocną latarkę. A teraz, kochana, kilka szczegółów, które musisz zapamiętać, żeby nie było żadnej pomyłki.

Na północ od Konstancy jest kąpielisko nadmorskie Mamaia, do którego przyjeżdżają grupy wycieczkowe z Zachodu. Wieczorem osiemnastego pojedziecie z Konstancy drogą przez Mamaię. Dokładnie sześć mil za Mamaia od głównej nadbrzeżnej szosy, prowadzi w prawo wiejska droga w kierunku plaży. Na końcu tej drogi zobaczysz niską kamienną wieżyczkę, w dolnej części pomalowaną na biało. To taki znak orientacyjny dla rybaków. Zostaw samochód jak najdalej od drogi i zejdź po wydmie na plażę. O drugiej w nocy zobaczysz na morzu światło. Trzy błyski długie i trzy krótkie. Wtedy weźmiesz latarkę… reflektor osłoń kartonem – i skierujesz ją dokładnie tam, skąd zobaczysz światła. Odpowiedz nadanym w odwrotnej kolejności sygnałem: trzy krótkie, trzy długie. Wtedy przypłynie po ciebie i Saszę motorówka. Na pokładzie będzie człowiek mówiący po rosyjsku i dwóch komandosów. Żeby potwierdzić swoją tożsamość posłużysz się hasłem: “Słowik śpiewa na Berkeley Square”. Wszystko zapamiętałaś?

– Tak… Adam, gdzie właściwie jest Berkeley Square?

– W Londynie. Jest piękny tak jak ty. I jest tam bardzo dużo drzew.

– A słowiki też są?

– Jeśli wierzyć piosence, to jeden kiedyś tam bywał. Och, kochana. To już tak blisko. Tylko cztery tygodnie. Kiedy przyjedziemy do Londynu, pokażę ci Berkeley Square.

– Adam – zasępiła się nagle – powiedz, czy uważasz, że zdradziłam swój naród, że zdradziłam Rosję?

– Nie – odpowiedział z przekonaniem. – Nie zdradziłaś. To wasi przywódcy omal nie zdradzili narodu. Gdybyś nie zrobiła tego, co zrobiłaś, Wiszniajew i twój wujaszek mogliby naprawdę rozpętać tę swoją wojnę. A ta ich wojna zniszczyłaby i Rosję, i Europę Zachodnią, i Anglię, i prawie całą Amerykę. Nie, nie zdradziłaś swojego narodu.

– Ale oni nigdy tego nie zrozumieją, nigdy mi nie wybaczą – w jej oczach pokazały się łzy. – Zawsze już będą nazywać mnie zdrajczynią. Zawsze już będę banitką.

– Słuchaj, może kiedyś, jeszcze za naszego życia, cały ten obłęd się skończy. Może któregoś dnia będziesz mogła wrócić… Posłuchaj, kochanie, nie możemy tu zbyt długo siedzieć – zmienił nagle temat – więc tyli o jeszcze jedno: muszę mieć numer twojego prywatnego telefonu. Tak, umówiliśmy się, że nie będę nigdy dzwonił. Ale teraz tracę z tobą kontakt aż do czasu, kiedy będziesz bezpieczna na Zachodzie. Jeśli… choć to bardzo mało prawdopodobne… nastąpi jakaś zmiana w planach albo w dacie, muszę mieć sposób, żeby ci to przekazać. Jeśli zadzwonię, przedstawię się jako twój przyjaciel Grigorij i będę przepraszał, że nie mogę przyjść na przyjęcie. Jeśli odbierzesz taki telefon, wyjdź natychmiast z domu i jedź do mnie. Będę czekał na parkigu pod hotelem “Możajskim”, na końcu Prospektu Kutuzowa.

Zgodziła się łatwo i dała mu swój numer. Pocałował ją w policzek.

– Do zobaczenia w Londynie, Wału – powiedział na pożegnanie. Idąc parkową aleją, myślał już o tym, że będzie musiał złożyć dymisję, a przedtem przeżyć atak zimnej wściekłości Sir Nigela – kiedy okaże się, że “Słowik” to nie Anatol Kriwoj, ale kobieta, i w dodatku jego, Adama Munro, przyszła żona. Ale wtedy będzie już za późno, by cokolwiek zmienić czy odwołać – nawet dla tajnych służb Jej Królewskiej Mości.


Ludwig Jahn z coraz większym lękiem patrzył na dwóch mężczyzn, którzy zajęli jedyne krzesła w jego małej, ale schludnej kawalerce w Weddingu, dzielnicy Berlina Zachodniego, zamieszkanej głównie przez robotników. Goście mieli w twarzach coś, co już kiedyś, dawno temu widział, i czego miał nadzieję nigdy więcej nie oglądać.

Ten, który mówił, był niewątpliwie Niemcem. Jahn nie miał co do tego wątpliwości. Nie wiedział oczywiście, że ów człowiek to major Schulz z tajnej policji wschodnioniemieckiej, budzącej grozę Staatssicherheitsdienst, w skrócie: SSD. Ludwig nie słyszał nigdy tej nazwy, ale domyślał się, czym się ci ludzie zajmują.

Domyślał się też, że SSD ma dokładne dossier wszystkich Niemców z NRD, którzy uciekli na Zachód i na tym właśnie polegał jego problem. Trzydzieści lat temu jako osiemnastolatek, Ludwig Jahn brał udział w strajku robotników budowlanych w Berlinie Wschodnim, który przerodził się we wschodnioniemieckie powstanie. Miał szczęście. Został wprawdzie wylegitymowany podczas obławy, zorganizowanej przez rosyjską milicję i jej niemieckich pomocników, ale nie zatrzymano go na długo. Do dziś pamiętał jednak odór aresztu śledczego i szczególny wyraz twarzy ludzi, którzy go wtedy przesłuchiwali. Goście, którzy odwiedzili go w domu 22 marca, trzydzieści lat po tamtych wydarzeniach, mieli dokładnie ten sam wyraz twarzy.

Przez osiem lat po berlińskich rozruchach w 1953 roku Ludwig Jahn siedział cicho. W 1961 roku, kiedy Mur nie był jeszcze ukończony, spokojnie przeszedł do zachodniej części miasta. Przez ostatnie piętnaście lat miał dobrą, państwową posadę w Berlinie Zachodnim. Zaczynał jako zwykły strażnik w służbie więziennej, obecnie awansował już do stopnia starszego wachmistrza, oddziałowego Bloku II, w więzieniu Tegel.

Jego drugi gość siedział przez cały czas w milczeniu. Jahn nigdy się nie dowie, że ten człowiek to radziecki pułkownik nazwiskiem Kukuszkin, pracujący teraz dla “departamentu mokrej roboty” moskiewskiej centrali KGB.

Jahn patrzył z przerażeniem na zdjęcia, które Niemiec wysypał z dużej koperty i rozłożył przed nim na stole. Była na nich jego matka, dobiegająca osiemdziesiątki wdowa, w celi więziennej, patrząca w obiektyw posłusznie, z trwogą i jakby z nadzieją, że z tej właśnie strony przyjdzie uwolnienie. Byli tam jego dwaj młodsi bracia, z kajdankami na rękach, w różnych celach, których ściany z surowych cegieł były doskonale widoczne na bardzo ostrych odbitkach.

– A są jeszcze pańskie bratowe i trójka rozkosznych bratanków. No tak, wiemy przecież, że posyła im pan prezenty gwiazdkowe. Jak to oni pana nazywają? Wujek Ludo? Ładnie, bardzo ładnie… A czy coś takiego – gość podsunął Jahnowi dalsze zdjęcia – widział pan kiedyś?

To, co zobaczył teraz na tych zdjęciach, zmusiło go do zamknięcia na chwilę oczu. Ze zdjęć patrzyły na niego dziwaczne, podobne do żywych trupów, postacie odziane w szmaty, z nagimi głowami ostrzyżonymi do gołej skóry, wyglądającymi jak czaszki, z zapadniętymi, otępiałymi twarzami. Ludzie na tych zdjęciach tłoczyli się bezładnie, powłóczyli nogami jak starcy. Niektórzy owijali właśnie szmatami skostniałe stopy, by osłonić je przed arktycznym mrozem. Porośnięci szczeciną, wyschnięci na wiór, bardziej przypominali zmaltretowane zwierzęta w klatce, niż ludzi. Wyjaśniono mu uprzejmie dalej, że zdjęcia przedstawiają więźniów obozów pracy przymusowej na Kołymie, na dalekiej Syberii, na północ od Kamczatki. Tam właśnie, na Dalekim Wschodzie za kręgiem polarnym, wydobywa się złoto.

– Dożywocie w takich… hm… kurortach to przywilej tylko dla największych wrogów państwa, panie Jahn. Ale mój obecny tu kolega może zapewnić ten przywilej całej pańskiej rodzinie… tak… nawet pańskiej kochanej, starej matce… wystarczy jeden telefon. No, więc, niech pan mi powie, czy chce pan, żeby ta rozmowa telefoniczna się odbyła?

Pulchny Jahn patrzył z przerażeniem w oczy drugiego mężczyzny, który nadal milczał. Wydawały mu się równie zimne jak łagry Kołymy.

Nein - wykrztusił z trudem – błagam, nie! Czego wy właściwie ode mnie chcecie?

Choć pytanie skierowane było do drugiego milczącego mężczyzny, odpowiedział Niemiec.

– W więzieniu w Tegel siedzą dwaj porywacze samolotu, Miszkin i Łazariew. Zna ich pan?

Jahn skinął głową posłusznie, z rezygnacją.

– Tak. Przywieziono ich cztery tygodnie temu. Było na ich temat wiele szumu w prasie.

– Gdzie dokładnie siedzą?

– Blok numer II. Górne piętro, wschodnie skrzydło. Mają pojedyncze cele… na własną prośbę. Obawiają się innych więźniów. Tak mówią… bo właściwie nie mają powodu się bać. Gdyby mieli na przykład na sumieniu gwałt na dzieciach, to co innego. Ale bardzo nalegali.

– Pan jednak może ich odwiedzać, panie Jahn? Ma pan do nich dostęp?

Jahn milczał. Zaczynał się już z przerażeniem domyślać, czego jego goście mogli chcieć od porywaczy samolotu. Przybyli przecież ze Wschodu, skąd tamci dwaj uciekli. Z pewnością nie przyszli do niego po to, żeby wręczył więźniom od nich prezenty urodzinowe.

– Niech pan przyjrzy się jeszcze raz tym zdjęciom, Jahn. Niech pan im się dobrze przyjrzy, zanim pomyśli pan o odmowie.

– Tak, mogę ich odwiedzać. W czasie obchodów. Ale tylko w nocy. Na dziennej zmianie pilnuje tego korytarza trzech strażników. Zawsze co najmniej jeden musiałby wejść ze mną do celi. Zresztą w ciągu dnia nie mam żadnego pretekstu do otwierania cel. Kontroluję je w nocy.

– Jest pan teraz na nocnej zmianie?

– Nie – zaprzeczył gwałtownie – na dziennej.

– Jak długo trwa nocna zmiana?:

– Osiem godzin. O dziesiątej wieczorem gasi się światło, o północy następuje zmiana warty. Następna zmiana jest o ósmej rana W ciągu nocy obchodzę cały blok trzykrotnie, w towarzystwie dyżurnego strażnika każdego z pięter.

Nieznajomy Niemiec zastanowił się przez chwilę.

– Mój obecny tu przyjaciel chciałby ich odwiedzić. Kiedy przechodzi pan na nocną zmianę?

– W poniedziałek, czwartego kwietnia.

– Doskonale. A więc zrobi pan to tak…

Polecono Jahnowi wziąć mundur i przepustkę z szafki kolegi przebywającego na urlopie. Czwartego kwietnia o drugiej nad ranem kazano mu zejść na parter i wpuścić Rosjanina z ulicy służbowym wejściem. Pójść z nim na górne piętro i ukryć go w pokoju służbowym dziennej zmiany. Dyżurnego z tego piętra wysłać pod jakimś pretekstem na dłuższy czas na dół, przejmując tymczasem jego obowiązki. Po odejściu strażnika wpuścić Rosjanina na korytarz, przy którym są izolatki, i dać mu klucze od obu cel. Po jego odwiedzinach u Miszkina i Łazariewa wszystkie czynności zostaną powtórzone w odwrotnej kolejności. Następnie Rosjanin ukryje się aż do powrotu dyżurnego strażnika, po czym Jahn odprowadzi go do służbowego wyjścia i wypuści na ulicę.

– To się nie uda -jęknął Jahn, wiedząc dobrze, że prawdopodobnie jednak mogłoby się im to udać.

Wtedy wreszcie odezwał się po niemiecku, milczący dotąd Rosjanin.

– Lepiej, żeby wyszło – zagroził. – Jeśli nie wyjdzie, osobiście zapewnię pańskiej rodzinie taki reżim na Kołymie, przy którym stosowane tam “rygory specjalne” będą mogły się wydawać miesiącem miodowym w apartamencie hotelu “Kempinsky”.

Jahn poczuł się nagle tak, jakby lodowata ciecz wypełniła mu żołądek. Również w jego więzieniu było “wydzielone skrzydło”. Żaden z tamtejszych brutalnych strażników nie mógł się jednak równać z tym człowiekiem. Jahn z trudem przełknął ślinę.

– Zrobię to – wyszeptał.

– Mój przyjaciel powróci tutaj w niedzielę, trzeciego kwietnia, o szóstej wieczór – oświadczył Niemiec. – Tylko bez żadnych komitetów powitalnych z policji, jeśli łaska. Nic to panu nie da. Obaj mamy paszporty dyplomatyczne na fałszywe nazwiska. Wszystkiemu zaprzeczymy i puszczą nas wolno. Proszę przygotować dla niego mundur i przepustkę.

Po chwili odeszli. Zabrali ze sobą fotografie, nie zostawili ani jednej. Dla Jahna nie miało to znaczenia. Już ich nie zapomni: co noc będzie je widział w koszmarnych snach, z najdrobniejszymi szczegółami.

Do 23 marca ponad dwieście pięćdziesiąt statków – pierwsza część oczekującej już na załadunek floty masowców – zacumowało w trzydziestu portach wschodniego wybrzeża Ameryki, od Rzeki św. Wawrzyńca w Kanadzie aż po Karolinę. Rzeka Świętego Wawrzyńca skuta była jeszcze lodem, ale lodołamacze pokruszyły go na miazgę; zima musiała uznać swoją porażkę, gdy płynące po ziarno statki dotarły w komplecie do stanowisk przy elewatorach zbożowych. Większość statków należała do radzieckiego Soyfrachtu. Wśród pozostałych najwięcej było jednostek płynących pod banderą USA. Jeden z warunków kontraktu przewidywał bowiem, że przewoźnicy amerykańscy będą mieli pierwszeństwo. Już wkrótce statki te popłyną przez Atlantyk, w stronę Archangielska i Murmańska, do Leningradu, do Odessy, Sewastopola i Noworosyjska. W tych konwojach wezmą także udział statki pływające pod dziesięcioma innymi banderami – i będzie to największy masowy ładunek przewożony transportem morskim równocześnie na tej trasie od czasów II wojny światowej. Elewatory zbożowe od Duluth do Huston zaczęły wypluwać z siebie złoty strumień pszenicy, jęczmienia, owsa, żyta i kukurydzy. Wszystko to w ciągu miesiąca dotrze do zagrożonych głodem milionów w Rosji.


* * *

Dwudziestego szóstego Andrew Drake oderwał się wreszcie od zaimprowizowanego warsztatu na kuchennym stole mieszkania wynajętego na przedmieściach Brukseli i oznajmił, że jest gotów. Materiał wybuchowy zapakowano w dziesięć fibrowych walizek, broń zawinięto w ręczniki i upchnięto w plecakach. Detonatory, owinięte w bawełnę, Azamat Krim umieścił w pudełku z cygarami, z którym się nigdy nie rozstawał. Kiedy zapadł zmrok, wynieśli ładunek partiami do używanej ciężarówki z belgijską rejestracją, kupionej parę dni wcześniej. Opuścili mieszkanie i ruszyli do Blankenberge.


Niewielki kurort był cichy, a port prawie całkowicie wyludniony, gdy pod osłoną ciemności przenosili swój ekwipunek do ładowni wędkarskiego kutra. Była sobota i choć na odległym molo pojawił się jakiś człowiek z psem, nie zwrócił na nich większej uwagi. Grupy morskich wędkarzy przygotowujące się do niedzielnych połowów są tutaj rzeczą normalną. Nie dziwiło to więc nikogo, mimo że pora roku była na to trochę zbyt wczesna, a temperatura odrobinę za niska.

W sobotę dwudziestego siódmego pożegnał się z nimi Kamynski. Wsiadł do ciężarówki i odjechał do Brukseli. Miał przed sobą dużo roboty. Musiał całkowicie oczyścić brukselskie mieszkanie, a potem odprowadzić ciężarówkę na umówione miejsce na polderach Holandii. Tam ją zostawi, schowa do ustalonej kryjówki kluczyk, i korzystając z promu Hook van Holland – Harwich dotrze do Londynu. Starannie wbił sobie w pamięć cały program, i teraz był już pewien, że gładko wykona swoją część planu.

Pozostała na kutrze siódemka też opuściła port. Popłynęli statecznie wzdłuż brzegu, na wschód. Gdzieś między wyspami Walcheren i Noord-Beveland wpłynęli na wewnętrzne wody Holandii. Tutaj, wystawiwszy ostentacyjnie na pokład swoje wędki, rzucili kotwicę i czekali. W kabinie, przy potężnym aparacie radiowym, siedział całymi godzinami zgarbiony Drake, wsłuchując się w komunikaty wieży kontrolnej ujścia Mozy – Maassluis – i jej nie kończące się rozmowy ze statkami wchodzącymi lub wychodzącymi z Europortu i Rotterdamu.


– Pułkownik Kukuszkin wykona swoje zadanie w więzieniu Tegel w nocy z trzeciego na czwartego kwietnia – oznajmił Wasyl Pietrow w rozmowie z sekretarzem generalnym Rudinem na Kremlu. – Jest tam pewien starszy strażnik, który wpuści go do więzienia, otworzy odpowiednie cele i wypuści pułkownika służbowymi drzwiami, gdy już będzie po wszystkim.

– Czy na tym strażniku można polegać, czy to nasz człowiek? -, dopytywał się Rudin.

– Nie, ale ma rodzinę w NRD. Przekonano go, że powinien zrobić to, czego chcemy. Kukuszkin jest pewien, że facet nie zawiadomi policji. Jest zbyt wystraszony.

– Ale to znaczy, że wie, dla kogo pracuje. Czyli wie za dużo…

– Kukuszkin załatwi i jego, jak tylko wyjdzie za bramę więzienia. Nie będzie żadnych śladów.

– Osiem dni – mruknął Rudin. – Powinien to dobrze zrobić.

– Zrobi – uśmiechnął się Pietrow. – On też ma rodzinę.

Za osiem dni Miszkin i Łazariew zabiorą swoją tajemnicę do grobu. Ci, którzy im pomagali, będą milczeć, bo zrozumieją, że ich życie jest także zagrożone. A nawet, jak coś powiedzą, nikt im nie uwierzy. Nikt nie wierzy w takie histeryczne rojenia.


29 marca pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetliły “Freyę” dwadzieścia mil na zachód od brzegów Irlandii. Przecinała właśnie jedenasty południk kursem NNE, zmierzając ku Zewnętrznym Hebrydom. Już godzinę temu jej potężne radary wykryły daleko przed dziobem flotyllę kutrów rybackich, i oficer wachtowy pilnie jej teraz wypatrywał. Spostrzegł wreszcie: cała flotylla dryfowała w sporej odległości na prawo od tankowca, między nim a brzegiem.

Słońce wstawało sponad skalistych brzegów hrabstwa Donegal, które marynarze z mostka “Freyi” widzieli jako cienką linię na horyzoncie, a i to wyłącznie dzięki znacznej wysokości, na jakiej się znajdowali. Rybacy z Killybegs, kołyszący się w swoich łódkach osiemdziesiąt stóp niżej w oczekiwaniu, aż ławice makreli, śledzi i wątłuszy złapią się w ich sieci – widzieli na wschodzie tylko wielką tarczę słońca. I nagle w jego promieniach dostrzegli na zachodzie niewiarygodnie wielki pływający ląd.

Christy O'Byrne siedział właśnie w ciasnej budce sternika i dopijał swoje poranne kakao. Jego kuter, “Bernadette”, którym wraz z bratem zarabiali na życie, kołysał się na fali najbliżej przepływającego tankowca. Christy z niedowierzaniem kilka razy zamknął i otworzył oczy, a gdy to nie pomogło, odstawił kubek, wyskoczył z budki sternika i jednym susem znalazł się przy relingu. Tymczasem za jego plecami inni rybacy, którzy wcześniej dostrzegli “Freyę”, ciągnęli już za sznurki swoich syren: wrzaskliwy chór cienkich gwizdków rozdarł ciszę poranka. Na mostku “Freyi” Thor Larsen skinął z uśmiechem głową w stronę młodszego oficera; sekundę później syreny “Freyi” głosem rozwścieczonego byka odpowiedziały na pozdrowienie flotylli z Killybegs.

Christy O'Byrne oparł się o reling i patrzył, jak tankowiec wypełnia horyzont, słyszał tętnienie maszyn pracujących głęboko pod linią wody, a w końcu poczuł, jak “Bernadette” zaczyna tańczyć na rozszerzającym się kilwaterze “Freyi”.

– Maryjo Przenajświętsza – wyszeptał – widziałaś kiedy coś tak wielkiego?


Na wschodnim wybrzeżu Irlandii niektórzy rodacy O'Byrne'a mieli tego ranka szczególnie dużo roboty. Należał do takich Martin Donahue, pracownik Zamku Dublińskiego – zamku, który przez 700 lat był bastionem brytyjskiego panowania nad tą ziemią. Martin pamiętał jeszcze, jak siedząc na ramionach ojca oglądał ostatni i ostateczny wymarsz wojsk brytyjskich z Zamku. Sześćdziesiąt jeden lat później, bliski emerytury, był tu pracownikiem państwowym Republiki Eire: pod gotyckim sklepieniem Sali Świętego Patryka sumiennie i dokładnie posuwał tam i z powrotem po dywanie koloru indygo swój wielki odkurzacz.

Nie bywał tutaj w momentach, kiedy pod wspaniałym plafonem Yincenta Waldre z 1778 roku wprowadzano uroczyście kolejnych prezydentów Republiki Irlandzkiej. Nie będzie też obecny za dwanaście dni, kiedy pod znieruchomiałymi proporcami heraldycznymi pradawnych rycerzy świętego Patryka dwa współczesne supermocarstwa podpiszą Traktat Dubliński. On tylko od czterdziestu lat utrzymuje dla nich tę salę w czystości.


Także w Rotterdamie czyniono przygotowania, ale do zupełnie innej ceremonii. 30 marca przybył tu Harry Wennerstrom i zamieszkał w najlepszym apartamencie hotelu “Hilton”. Przyleciał do Rotterdamu własnym “dyrektorskim” odrzutowcem, który stał teraz na pobliskim lotnisku Schiedam. Przez cały dzień uwijały się wokół Wennerstroma cztery sekretarki, spraszając skandynawskich i holenderskich dygnitarzy, światowych potentatów przemysłu naftowego i żeglugi, i całe rzesze dziennikarzy – na przyjęcie, jakie zamierzał wydać pierwszego kwietnia na cześć kapitana Larsena i jego oficerów.

Wybrana elita tych notabli i przedstawicieli prasy spotka się z Wennerstromem już wcześniej – będą jego gośćmi na oszklonym dachu nowej wieży kontrolnej w ujściu Mozy, usytuowanej na samym końcu piaszczystej mierzei w Hook van Holland. Dobrze chronieni przed ostrą wiosenną bryzą, będą mogli obserwować z północnego brzegu, jak “Freya”, z pomocą sześciu holowników, pokonuje ostatnie mile swojej dziewiczej podróży, od ujścia rzeki przez Kanał Calanda, później przez Kanał Piwny, by wreszcie zatrzymać się u celu – przy nowej rafinerii Clinta Blake'a, w samym sercu Europortu.

Kiedy wreszcie po południu maszyny “Freyi” staną, całe towarzystwo powróci samochodami do centrum Rotterdamu, dwadzieścia pięć mil w górę rzeki, na wieczorny bankiet. Poprzedzi go konferencja prasowa, na której Wennerstrom przedstawi Thora Larsena prasie całego świata. Już dziś – jak się dowiedział – gazety i stacje telewizyjne wynajmowały w Rotterdamie helikoptery, by zapewnić swoim czytelnikom i widzom dokładne reportaże z ostatnich mil wielkiego rejsu.

Harry Wennerstrom sprawiał wrażenie człowieka naprawdę zadowolonego z życia.


Nad ranem, 30 marca “Freya” miała już za sobą przejście między Orkadami i Szetlandami i skręciła na południe. Z chwilą gdy znalazła się na zatłoczonych szlakach Morza Północnego, kontrolę nad rejsem przejęły stacje lądowe; pierwsi nawiązali z nią kontakt operatorzy z Wiek na dalekiej północy Szkocji.

Ze względu na swe rozmiary i zanurzenie statek traktowany był jako “jednostka kłopotliwa”. Musiał zatem zmniejszyć prędkość do dziesięciu węzłów, a stacja w Wiek podawała wciąż radiotelefonem VHF szczegółowe korekty kursu. Ze wszystkich stron śledziły “Freyę” precyzyjne radary, obsługiwane przez doświadczonych kontrolerów pilotów. Tę sieć stacji namiarowych koordynował system komputerowy, uwzględniający natychmiast wszystkie dane dotyczące pogody, pływów i gęstości ruchu na szlaku żeglugowym.

Jednocześnie do statków, które znalazły się na kursie “Freyi”, płynęły przez radio ostrzeżenia lub wręcz rozkazy, by usunąć się z drogi. O północy tankowiec minął przylądek Flamborough Head i zmienił kurs nieco ku wschodowi, w stronę Holandii. Trzymał się przy tym szlaku o dużej głębokości, co najmniej sto dwadzieścia stóp. Oficerowie na mostku, choć systematycznie instruowani ze stacji lądowych, śledzili wciąż monitory własnych echosond, obserwując piaszczyste ławice i mielizny przemykające po obu burtach.

31 marca, tuż przed zachodem słońca, olbrzymi statek w chwili gdy znajdował się dokładnie piętnaście mil morskich na wschód od latarni Outer Gabbard, choć płynął już tylko z prędkością pięciu węzłów (co czyniło go prawie niesterownym), wdzięcznie obrócił się na wschód i powędrował na pozycję, gdzie miał spędzić noc. Tutaj, na 52 równoleżniku, rzucił głęboką kotwicę. Miał przed sobą jeszcze dwadzieścia siedem mil morskich do ujścia Mozy. Dwadzieścia siedem mil do celu. Ostatnie dwadzieścia siedem mil drogi do chwały.


* * *

W Moskwie wybiła północ. Munro zdecydował się wracać pieszo do domu z dyplomatycznego przyjęcia, które odbywało się w budynku ambasady brytyjskiej. Przywiózł go tutaj radca handlowy – samochód Adama pozostał na parkingu przy Prospekcie Kutuzowa.

Po drodze zatrzymał się na moście Serafimowskim, by popatrzeć na rzekę. Po prawej widział rzęsiście oświetlone, kremowobiałe sztukaterie budynku ambasady; po lewej – wysoki, ciemnoczerwony mur Kremla, a nad nim górne piętro i kopułę Wielkiego Pałacu Carów.

Minęło już dziesięć miesięcy, odkąd przybył tu z Londynu, by objąć nową posadę. W tym czasie rozwinął bodaj największą akcję szpiegowską od wielu dziesięcioleci, “prowadząc” jedynego w dziejach agenta, jakiego Zachód miał w samym sercu Kremla. Teraz oczywiście będą mu wymyślać, że złamał obowiązującą rutynę, że wprowadził ich w błąd co do osoby agenta, ale nie będą mogli zakwestionować ogromnej wartości tego, co osiągnął.

Za trzy tygodnie jej już tutaj nie będzie – znajdzie się, nareszcie bezpieczna, w Londynie. Również on stąd wyjedzie i wycofa się ze służby, by zacząć nowe życie z jedyną osobą, jaką kiedykolwiek kochał. Bez żalu opuści Moskwę – z jej tajnością, z ukradkowością codziennych poczynań, z paraliżującą umysł monotonią. Za dziesięć dni Amerykanie będą mieli swój traktat rozbrojeniowy, Kreml zboże i technologię, a brytyjski wywiad – podziękowania i wyrazy wdzięczności z Downing Street i z Białego Domu. W tydzień później on sam będzie już miał przy sobie swoją przyszłą żonę, ona zaś wolność. Podniósł wyżej gruby futrzany kołnierz palta i ruszył w dalszą drogę.


Kiedy w Moskwie bije północ, zegary na Morzu Północnym wskazują dopiero dziesiątą. O tej właśnie godzinie “Freya” zatrzymała się wreszcie. Miała za sobą 7085 mil morskich z Czity do Abu Dhabi i dalsze 12015 mil z Abu Dhabi do miejsca, gdzie znajdowała się obecnie. Spoczywała na wodzie nieruchomo, usytuowana tak, jak obrócił ją morski prąd. Z dzioba wybiegał łańcuch do leżącej na dnie kotwicy – jeden tylko, ale aż w pięciu miejscach zamocowany do pokładu. Każde ogniwo łańcucha miało prawie jard długości i zrobione było ze stali grubszej niż udo człowieka.

Ze względu na “kłopotliwy” status tankowca kapitan Larsen już od Orkadów prowadził go osobiście, w asyście dwóch oficerów nawigacyjnych i sternika. Nawet na nocny postój na kotwicy wyznaczył do czuwania na mostku aż trzech ludzi: pierwszego oficera Stiga Lundquista, trzeciego oficera Toma Kellera i jednego marynarza. Oficerowie mieli kontrolować pracę kotwicy i ewentualnie dryf; marynarz miał dokonywać co jakiś czas inspekcji pokładu.

Choć silniki “Freyi” zostały wyłączone, jej turbiny nadal mruczały rytmicznie, produkując energię dla wszystkich innych systemów statku. W tym – dla instrumentów śledzących stan morza i pogodę. Prognozy co do tej ostatniej były dobre. Mogły tu przecież szaleć marcowe sztormy. Tymczasem nad Morzem Północnym i kanałem La Manche zapanował nietypowy o tej porze roku stacjonarny wyż, który sąsiednim lądom przyniósł ładną, wczesną wiosnę. Powierzchnia morza była niemal zupełnie gładka i nieruchoma, leniwy prąd o szybkości zaledwie jednego węzła kierował się od statku na pomocny wschód, w stronę Wysp Fryzyjskich. Niebo było prawie bezchmurne przez cały poprzedni dzień i taka sama spokojna, ciepła pogoda zapowiadała się na jutro, mimo nocnego przymrozku.

Pożegnawszy pełniących służbę na mostku życzeniami spokojnej nocy, Larsen zszedł piętro niżej, na poziom “D”. Tutaj, w prawej skrajnej części nadbudówki, znajdowało się jego mieszkanie. Przestronna i dobrze wyposażona kabina dzienna miała cztery okna od strony dziobu – widać z nich było całą długość pokładu – i dwa inne, wychodzące na prawą burtę. Z tyłu za kabiną dzienną znajdowała się sypialnia z przylegającą do niej łazienką. Również sypialnia miała dwa okna wychodzące na prawą burtę. Okna były wspawane na stałe, z wyjątkiem jednego w kabinie dziennej, które – choć teraz też zamknięte i skręcone śrubami – można było ręcznie otworzyć.

Za oknami wychodzącymi na przód statku fasada nadbudówki opadała pionowo na pokład; za oknami z prawej znajdował się stalowy pomost szeroki na dziesięć stóp, zabezpieczony od strony morza barierką. Z najniższego poziomu nadbudówki – “pokładu A” – pięło się tą stroną ku górze pięć kondygnacji stalowych drabin; każdy odcinek drabiny kończył się szerokim pomostem, takim samym jak na poziomie “D”. Cała ta konstrukcja wystawiona była na bezlitosne działanie żywiołów, ale też mało kto jej używał, mając do dyspozycji wygodne, suche i ciepłe wewnętrzne schody.

Larsen zdjął serwetkę z tacy, na której szef stewardów przyniósł mu kurczaka i sałatkę, rzucił tęskne spojrzenie w stronę butelki whisky w barze i… zadowolił się kawą z perkolatora. Posiliwszy się, postanowił popracować dłużej tej nocy; przed jutrzejszym wejściem do portu chciał jeszcze raz dokładnie przyjrzeć się mapom. Wiedział, że będzie to trudna operacja i chciał znać tor wodny co najmniej równie dobrze, jak dwaj holenderscy piloci, którzy jutro o siódmej trzydzieści przylecą helikopterem z amsterdamskiego lotniska Schiphol, by przejąć stery “Freyi”. Wcześniej, bo już o siódmej, przypłynie kutrem z lądu dziesięciu robotników zwanych riggerami, którzy są wyspecjalizowani w operacjach cumowniczych.

O północy zasiadł przy swoim wielkim stole w kabinie dziennej, rozłożył mapy i zaczął je starannie studiować.


Dochodziła trzecia nad ranem. Powietrze wokół statku było mroźne, ale czyste, światło księżyca w drugiej kwadrze połyskiwało w lekko zmarszczonej powierzchni morza. Na mostku Lundquist i Keller pili kawę, bardziej dla zabicia czasu niż z rzeczywistej potrzeby. Tylko towarzyszący im marynarz przebiegał od czasu do czasu wzrokiem świecące w półmroku ekrany.

– Sir – odezwał się nagle. – Zbliża się do nas jakiś kuter.

Tom Keller wstał i podszedł do ekranu, na który wskazywał marynarz. Wędrujący promień radaru wydobywał z mroku co najmniej dwadzieścia świetlistych punktów, ruchomych lub nieruchomych, ale wszystkie w znacznej odległości od “Freyi”. Tylko jeden – na południowy wschód od statku – sprawiał istotnie wrażenie, jakby się przybliżał.

– Pewnie jakiś rybak chce zdążyć na łowisko przed świtem – rzekł Keller.

Lundquist spojrzał na ekran ponad jego ramieniem.

– Podchodzi bardzo blisko – zauważył.

Załoga zbliżającego się kutra nie mogła oczywiście nie widzieć “Freyi”. Tankowiec miał włączone światła pozycyjne na dziobie i na rufie, nadto oświetlony był cały pokład, a nadbudówka świeciła licznymi oknami niczym wielka choinka. Kuter jednak, zamiast ominąć przeszkodę, skręcił w przeciwną stronę, wprost pod rufę “Freyi”

– Wygląda na to, że chce do nas dobić – mruknął Keller.

– To nie może być ekipa cumownicza – zauważył Lundquist.

– Nie spodziewam się ich przed siódmą.

– Może nie mogli zasnąć albo boją się spóźnić – zażartował Keller.

– Zejdź do trapu – zwrócił się Lundquist do marynarza – i zobacz, co tam się dzieje. Jak już tam będziesz, włóż słuchawki. Musimy być w kontakcie.

Awaryjny trap znajdował się na lewej burcie, w połowie długości statku. Na dużych jednostkach trap jest tak długi i ciężki, że aby go opuścić lub podnieść na poziom pokładu, trzeba użyć specjalnego elektrycznego silnika ciągnącego stalowe liny. Trap na “Freyi” był w tym momencie podniesiony: wisiał obok burty równolegle do relingu. A reling w tym miejscu znajdował się – nawet przy pełnym obciążeniu statku – trzydzieści stóp nad powierzchnią wody.

Obaj oficerowie obserwowali z mostka, jak marynarz wędruje przez pokład w stronę trapu. Kiedy dotarł do jego nasady, stanął na niewielkiej platformie wysuniętej za burtę i spojrzał w dół. Potem z zainstalowanej tu wodoszczelnej skrzynki wyjął słuchawki i włożył je na głowę. Na mostku Lundquist nacisnął wyłącznik: silne światło wydobyło z mroku postać marynarza, wpatrującego się uważnie w czarną otchłań. Tymczasem kuter zniknął z ekranów radaru. Był zbyt blisko, niemal pod rufą tankowca.

– Co widzisz? – spytał Lundquist pochylając się nad mikrofonem. Z głośnika odezwał się głos marynarza:

– Na razie nic, sir.

Bo też nie mógł nic widzieć. Kuter okrążał statek od tyłu, przepływając tuż pod nawisem rufy. W tym miejscu ochronna poręcz pokładu “A” przebiega na wysokości zaledwie dziewiętnastu stóp nad poziomem wody. To też dużo, ale zważywszy, że dwaj szykujący się do skoku mężczyźni stali na dachu kabiny kutra, od poręczy dzieliło ich już tylko dziesięć stóp. Kiedy kuter znalazł się po lewej stronie rufy, obaj sięgnęli w górę przygotowanymi wcześniej bosakami – ich potężne haki obciągnięte były gumowym wężem.

Każdy bosak miał dwanaście stóp długości, do każdego przymocowana była długa lina; obciągnięte gumą haki niemal równocześnie zaczepiły się bez hałasu o stalową poręcz. Kuter płynął nadal w tym samym tempie do przodu: dwaj mężczyźni zawiśli przez moment na linach, potem szybko zaczęli się wspinać, nie przejmując się zbytnio karabinami, które obijały im plecy. Chwilę później kuter wpłynął w krąg światła w pobliżu trapu.

– Widzę go! – zawołał marynarz. – Wygląda na kuter rybacki.

– Nie opuszczaj trapu, dopóki nie powiedzą, kim są! – rozkazał z mostka Lundquist.

Tymczasem obaj wspinacze dosięgli już pokładu. Odczepili bosaki i cisnęli je w morze; poszły na dno, pociągając za sobą przyczepione liny. Dwaj mężczyźni ruszyli pędem wokół nadbudówki; znalazłszy się na prawej burcie, zaczęli się wspinać po stalowych drabinach. Gumowe podeszwy tenisówek całkowicie tłumiły ich kroki.

Kuter zatrzymał się pod trapem. W jego ciasnej kabinie czaili się czterej mężczyźni. Ale marynarz z “Freyi” tego nie widział. Widział tylko sternika, który gapił się na niego w kompletnym milczeniu.

– Kim jesteś? – spytał marynarz po angielsku.

Nie było odpowiedzi. Ten z dołu, krępy mężczyzna w czarnej wełnianej kominiarce, nadal spokojnie patrzył w górę.

– On nie chce odpowiadać – zabrzmiał głos marynarza w głośniku na mostku.

– Oświetl ich reflektorem – polecił Lundquist. – Przyjdę tam i zobaczę, o co chodzi.

Obaj oficerowie stali teraz blisko lewej burty, wpatrzeni w odległy trap. Nagle z prawej strony mostka otwarły się drzwi prowadzące na galeryjkę; do ciepłego wnętrza wdarł się podmuch mroźnego powietrza. Keller i Lundquist odwrócili się jak na komendę, zanim jeszcze drzwi z powrotem się zatrzasnęły. Stali przy nich dwaj mężczyźni w czarnych kominiarkach naciągniętych na twarze, czarnych golfach i dresach, czarnych trampkach. Ich automatyczne karabinki wymierzone były wprost w oficerów “Freyi”.

– Powiedz marynarzowi, żeby opuścił trap – odezwał się jeden z nich po angielsku. Obaj oficerowie patrzyli w osłupieniu. To było zupełnie niewiarygodne. Człowiek z karabinem skierował lufę swojej broni w stronę Kellera.

– Daję ci trzy sekundy – powiedział do Lundquista – potem rozwalę łeb twojemu koledze.

Purpurowy z wściekłości, Lundquist pochylił się do mikrofonu.

– Opuść trap! – rozkazał marynarzowi. Z głośnika odpowiedział zdumiony głos:

– Ależ, sir…

– Wszystko w porządku, chłopie. Rób, co mówię.

Marynarz wzruszył ramionami i nacisnął guzik w skrzynce przy trapie. Z cichym szumem silnika drugi koniec trapu powoli zniżył się do poziomu morza. Po chwili czterej mężczyźni, wszyscy ubrani na czarno, eskortowali marynarza w powrotnej drodze do nadbudówki; piąty cumował kuter do trapu. Dwie minuty później cała szóstka weszła na mostek: marynarz, już i tak ciężko przestraszony, zobaczył dwóch dalszych napastników, trzymających na muszce Kellera i Lundquista.

– Jakim cudem…? – wyjąkał.

– Nie przejmuj się – uspokoił go Lundquist. – Czego chcecie? – zwrócił się po angielsku do napastnika, który przedtem wydawał mu polecenia.

– Chcemy rozmawiać z kapitanem. Gdzie on jest?

W tej chwili otworzyły się drzwi od wewnętrznej klatki schodowej i stanął w nich Larsen. Błyskawicznie ocenił sytuację: trzej jego ludzie stali z rękami uniesionymi wysoko w górę, naprzeciw nich – siedmiu obcych w czarnych strojach. Kiedy jego oczy spoczęły wreszcie na człowieku, który zadał ostatnie pytanie, były zimne jak lodowiec – i równie życzliwe.

– Jestem kapitan Thor Larsen, dowódca “Freyi” – wycedził powoli. – A kim, u diabła, wy jesteście?

– Nieważne – odparł lider terrorystów. – Ważne, że zajęliśmy twój statek. Jeśli twoi ludzie nie będą robić, co im każę, rozwalę na początek tego gnojka. No więc, jak będzie?

Larsen rozejrzał się jeszcze raz. Trzy lufy były wymierzone w osiemnastoletniego marynarza, który zbladł jak kreda.

– Panie Lundquist – odezwał się kapitan oficjalnym tonem – proszę wykonywać polecenia tych ludzi.

Odwrócił się w stronę herszta i spytał:

– Co właściwie chcecie zrobić z “Freyą”?

– Och, nic takiego – odparł natychmiast terrorysta. – Nie chcemy nikomu z was zrobić krzywdy, ale nie cofniemy się przed niczym, jeśli nasze żądania nie będą spełnione w najdrobniejszych szczegółach.

– Jakie żądania? – spytał Larsen.

– W ciągu trzydziestu godzin rząd Niemiec Zachodnich ma uwolnić dwóch naszych przyjaciół z więzienia w Berlinie i zapewnić im bezpieczny odlot. Jeśli nie, wysadzę w powietrze ciebie, twoją załogę, twój statek i wpuszczę do morza milion ton ropy naftowej.

Загрузка...