W miejscowości Uspienskoje, tuż za mostem na Moskwie, jest restauracja pod nazwą “Russkaja Izba”. Zbudowana jest w stylu drewnianych chat, w jakich mieszkają zwykle rosyjscy chłopi. Zarówno ściany wewnętrzne, jak zewnętrzne zrobione są z belek sosnowych, przybitych do pionowych, również drewnianych zrębów. Przestrzeń między belkami wypełnia się gliną z rzeki, trochę tak, jak w podobnych chatach kanadyjskich. Owe “izby” mogą wydawać się prymitywne – i często rzeczywiście są takie, jeśli chodzi o warunki sanitarne – ale w czasie mroźnej rosyjskiej zimy okazują się znacznie cieplejsze niż budynki z cegły czy kamienia. Także restauracja “Russkaja Izba” była w środku przytulna i ciepła; wnętrze podzielono na kilkanaście gabinetów – w każdym mogło się pomieścić niewielkie towarzystwo. W odróżnieniu od restauracji w centrum Moskwy, tutaj personel otrzymuje pewien procent od obrotów. W rezultacie jedzenie jest smaczne, a obsługa szybka i uprzejma – co jeszcze bardziej kontrastuje ze zwykłym charakterem miejscowych “jadłodajni”.
Właśnie to miejsce wybrał Adam Munro na kolejne spotkanie z Walentyną: w sobotę, 4 września. Ona umówiła się tego dnia na kolację z którymś z przyjaciół i nakłoniła go, by zamówił stolik w tej właśnie restauracji. Munro zaprosił sekretarkę z ambasady, rezerwując stolik nie na swoje, lecz na jej nazwisko. W ten sposób w rejestrze lokalu nie znalazły się nazwiska ani Adama, ani Walentyny.
Jedli kolację daleko od siebie, w różnych częściach restauracji, ale punktualnie z wybiciem dziewiątej każde przeprosiło swego partnera i pod pozorem wyjścia do toalety odeszli od stołów. Spotkali się na parkingu. Munro, którego samochód nazbyt rzucał się w oczy, dzięki tablicom rejestracyjnym korpusu dyplomatycznego, poszedł w ślad za Walentyną do jej prywatnej łady. Walentyna była przygnębiona i nerwowo raz po raz zaciągała się papierosem. Munro, dzięki doświadczeniom z dwoma poprzednimi informatorami rosyjskimi, znał już ów stan ciągłego napięcia, prowadzący niemal do kryzysu nerwowego po paru tygodniach tajnych spotkań, spiskowania i krycia się.
– Udało mi się – powiedziała po chwili Walentyna. – Trzy dni temu. To jest to zebranie z początku lipca. Omal nie wpadłam.
Munro zdrętwiał. Jakkolwiek dobra – myślał – byłaby jej pozycja w aparacie partyjnym, to nikt przecież w Moskwie, absolutnie nikt nie jest wyłączony z kręgu podejrzeń. Oboje tańczyli na linie. Jego jednak chroniła rozpięta siatka statusu dyplomatycznego.
– Co się stało? – spytał.
– Ktoś wszedł, kiedy to robiłam. Któryś z wartowników. Kopiarka była już wyłączona, siedziałam z powrotem przy swojej maszynie. Facet zachował się całkiem przyjaźnie. Ale pochylał się nad kopiarką. Była jeszcze rozgrzana. Nie wiem, czy cokolwiek zauważył, ale boję się. Nie tylko zresztą z tego powodu. Dopiero w domu przeczytałam ten protokół. Adam, to jest przerażające!
Kluczykiem otworzyła schowek na rękawiczki, wyjęła z niego grubą kopertę i podała Adamowi. Zwykle w tym właśnie momencie wkraczają szpicle, jeśli oczywiście są w pobliżu: rozlegają się kroki na żwirze, ktoś otwiera drzwi na oścież i wywleka pasażerów na zewnątrz. Nic podobnego się nie zdarzyło. Munro spojrzał na zegarek: minęło już prawie dziesięć minut. Stanowczo zbyt wiele. Schował kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Spróbuję uzyskać zgodę na to, by cię stąd zabrać. Nie możesz tak dłużej żyć, nie dasz rady. Nie możesz również wrócić po prostu do swego dawnego życia… z tym, co wiesz i myślisz teraz. Ja też zresztą nie potrafię ciągnąć tego dalej… ze świadomością, że jesteś sama w mieście i że wciąż się kochamy. W przyszłym miesiącu biorę urlop. Pojadę do Londynu i porozmawiam o tym.
Tym razem nie sprzeciwiała się już; był to pierwszy znak, że nerwy zaczynają odmawiać jej posłuszeństwa.
– Dobrze – powiedziała cicho. Potem odeszła w ciemność parkingu. Patrzył, jak wchodzi w krąg światła przed otwartymi drzwiami restauracji i znika w środku. Odczekał jeszcze dwie minuty, potem wrócił do swej mocno już zniecierpliwionej towarzyszki wieczoru.
Była trzecia nad ranem, kiedy Munro skończył czytać “Plan Bo-rys” – przedstawiony przez marszałka Kierenskiego scenariusz podboju zachodniej Europy. Nalał sobie podwójną brandy i długo siedział, wpatrując się w papiery rozrzucone na stole. Ten wesoły, sympatyczny wujek Nikołaj – Munro przypomniał sobie słowa Walentyny – teraz najwyraźniej stawiał sprawy na ostrzu noża.
Dwie godziny spędził Munro nad mapą Europy. O świcie miał już tę samą, co Kierenski, pewność, że w warunkach wojny konwencjonalnej ten plan jest całkiem realny. A poza tym był pewien, że Ryków również ma rację: ta wojna nie pozostanie konwencjonalna, musi dojść do użycia broni termonuklearnej. Wreszcie, widział jasno, że wojująca frakcja w Biurze Politycznym nie da się w tej chwili przekonać inaczej, niż przez rzeczywisty kataklizm.
Wstał i podszedł do okna. Od wschodu, ponad iglicami Kremla, wdzierało się światło dnia. Dla mieszkańców Moskwy zaczynała się kolejna, zwykła niedziela; za trzy godziny zacznie się ona dla londyńczyków, za osiem – dla mieszkańców Nowego Jorku.
Przez całe jego dorosłe życie pewność, że te letnie niedziele będą zwyczajne i spokojne, opierała się na kruchej równowadze: równowadze sił i dobrej woli wrogich supermocarstw, równowadze zaufania, równowadze strachu nawet – ale zawsze równowadze. Poczuł dreszcz, trochę od porannego chłodu, bardziej jednak od tego, co sobie nagle uświadomił: leżące przed nim papiery dowodziły, że powraca stary koszmar – równowaga załamuje się.
W znacznie lepszym nastroju powitał ten niedzielny brzask Andrew Drake; jemu bowiem miniona noc przyniosła wiadomości całkiem innego rodzaju.
Każda dziedzina wiedzy ludzkiej, choćby nie wiem jak wąska i ezoteryczna, ma swoich ekspertów i entuzjastów. A każde takie środowisko ma swoje ulubione miejsce – gdzie dyskutuje, spiera się, wymienia informacje i dzieli się najnowszymi plotkami. Cyrkulacja statków we wschodniej części Morza Śródziemnego nie jest zapewne tematem na doktorat, ale w tych stronach jest ona przedmiotem najwyższego zainteresowania wszystkich bezrobotnych marynarzy, a za takiego podawał się tutaj Drake. Ośrodkiem wiedzy o tej cyrkulacji jest niewielki hotel “Cavo d'Oro”, stojący nad basenem jachtowym w Pireusie.
Drake obejrzał już biura agentów, a zapewne także właścicieli Salonika Linę, ale dobrze wiedział, że w żadnym razie nie powinien tych biur odwiedzać. Zamiast tego zameldował się w hotelu “Cavo d'Oro” i spędzał długie godziny w tutejszym barze, gdzie tłoczyli się kapitanowie, oficerowie, bosmani, maklerzy, plotkarze portowi i szukający pracy marynarze. Dużo pili i nieustannie wymieniali cenne informacje. W nocy z soboty na niedzielę Drake znalazł wreszcie swojego człowieka – bosmana, który pracował kiedyś w Salonika Linę. Wydobycie zeń potrzebnych informacji kosztowało go zaledwie pół butelki retsiny.
– Do Odessy najczęściej pływa M/V “Sanadria” – oświadczy bosman. – To stara krypa. Kapitan nazywa się Nikos Thanos. Chyba właśnie stoi w porcie.
Stara krypa istotnie stała w porcie; Drake odnalazł ją tegoż ranka. Miała 5000 ton wyporności, dwa pokłady, była zardzewiała i niezbyt czysta, ale ponieważ już w najbliższym rejsie brała kurs na Odessę, Drake nie zwracał uwagi na te defekty. Przed wieczorem znalazł też kapitana; wcześniej dowiedział się, że Thanos i wszyscy jego oficerowie pochodzą z greckiej wyspy Chios. Większość greckich frachtowców to właściwie małe przedsiębiorstwa rodzinne: kapitan i oficerowie pochodzą zwykle z tej samej miejscowości, a często są nawet spokrewnieni. Drake nie mówił po grecku. Na szczęście jednak angielski jest nowoczesną lingua franca całej społeczności morskiej – także w Pireusie; po nitce do kłębka dotarł tuż przed zachodem słońca do kapitana Thanosa.
W północnej Europie mężczyzna wraca zwykle po pracy do domu, do żony, do dzieci. Mieszkaniec Lewantu natomiast idzie po pracy do kawiarni, by pogawędzić z przyjaciółmi. Kawiarnianą Mekką społeczności Pireusu jest ulica Akti Miaouli, biegnąca wzdłuż nabrzeża; prawdę mówiąc, nie ma w tej okolicy prawie niczego oprócz biur maklerskich i kawiarń. Każdy stały bywalec ma swój ulubiony lokal, a wszystkie są pełne ludzi. Kapitan Thanos, ilekroć przebywał w porcie, każdą wolną chwilę spędzał w kawiarni “U Mikisa”, i tu właśnie spotkał go Drake, siedzącego nad gęstą czarną kawą, szklanką zimnej wody i czarką ouzo. Kapitan był niski, krępy i smagły, miał czarne kręcone włosy i kilkudniową szczecinę na twarzy.
– Kapitan Thanos? – spytał Drake.
Mężczyzna spojrzał nań podejrzliwie, ale skinął głową.
– Nikos Thanos, z “Sanadrii”? – upewnił się Drake. Wilk morski ponownie przytaknął. Jego trzej kompani siedzieli w milczeniu, przyglądając się tylko przybyszowi. Drake uśmiechnął się szeroko.
– Nazywam się Andrew Drake. Czy mogę postawić panu drinka? Kapitan Thanos wskazał palcem czarki, swoją i kolegów. Drake, wciąż jeszcze stojąc, zawołał kelnera i zamówił wszystkiego po pięć. Wtedy Thanos wskazał mu wolne krzesło, zapraszając tym samym do kompanii. Drake wiedział, że teraz sprawy potoczą się powoli, może nawet zajmie mu to parę dni. Ale nie zamierzał się spieszyć. Ważne było, że znalazł właściwy statek.
Znacznie bardziej spięci byli uczestnicy spotkania, jakie odbyło się pięć dni później w Owalnym Gabinecie. Wzięli w nim udział wszyscy członkowie doraźnego komitetu Rady Bezpieczeństwa Narodowego; przewodniczył prezydent Matthews. Wszyscy mieli za sobą nie przespaną noc: czytali protokół z posiedzenia Politbiura, na którym Wiszniajew opowiedział się za rozwiązaniem siłowym, a marszałek Kierenski przedstawił szczegółowy plan wojny. Na wszystkich ośmiu lektura ta wywarła silne wrażenie. Uwaga zebranych skupiła się teraz na tym, co mówił szef połączonych sztabów, generał Martin Craig.
– Chcemy pana zapytać, generale – przerwał mu w pewnym momencie prezydent – czy ten plan jest wykonalny?
– Przy założeniu, że wojna w zachodniej Europie, od Żelaznej Kurtyny aż po porty nad Kanałem, byłaby wojną konwencjonalną, nawet z użyciem taktycznych pocisków i rakiet nuklearnych… tak, panie prezydencie, to jest realny plan.
– Czy Zachód mógłby do wiosny wzmocnić swoją obronę na tyle, żeby ten plan przestał być realny?
– To będzie trudne, panie prezydencie. Oczywiście Stany Zjednoczone mogą wysłać do Europy więcej ludzi i więcej sprzętu. Ale to da im jedynie wygodny pretekst, by powiększyć własne siły… o ile oni w ogóle potrzebują takich pretekstów. Natomiast nasi europejscy sprzymierzeńcy nie dysponują takimi jak my rezerwami: od ponad dziesięciu lat zmniejszają stan liczebny swoich armii, redukują rezerwy broni, obniżają gotowość bojową. Różnice liczebności i uzbrojenia sił konwencjonalnych między NATO i Paktem Warszawskim są już tak wielkie, że nie można ich nadrobić w trzy kwartały. Szkolenie personelu, także z nowego poboru, produkcja nowej broni i niezbędna modernizacja starej… wszystko to zajęłoby znacznie więcej niż dziewięć miesięcy.
– Więc powtarza się rok 1939 – rzekł ponuro sekretarz skarbu.
– A rozwiązanie nuklearne? – spytał cicho Bili Matthews. Generał Craig wzruszył ramionami.
– Będzie nieuniknione, jeśli Sowieci uderzą na całego. Ostrzeżeni w porę, moglibyśmy może w porę się dozbroić. Ale tak jak sprawy stoją, możemy jedynie trochę opóźnić ten stugodzinny harmonogram Kierenskiego. Jak ich zatrzymać… całą tę piekielną armię, marynarkę i lotnictwo… na razie nie wiemy. A zanim zdobędziemy się na właściwą odpowiedź, może już być za późno. Nie pozostanie nic innego, jak użyć broni jądrowej. Chyba że mamy zamiar pozostawić na pastwę losu całą Europę i trzysta tysięcy naszych żołnierzy.
– David? – zwrócił się prezydent do sekretarza stanu.
– Chyba pierwszy raz w życiu zgadzam się z Dymitrem Rykowem. To nie jest tylko kwestia Europy Zachodniej i naszych tam żołnierzy. Jeśli Europa padnie, nie utrzymają się też Bałkany, kraje Lewantu, Turcja, Iran, państwa arabskie. Jeszcze dziesięć lat temu importowaliśmy stamtąd zaledwie pięć procent potrzebnej nam ropy. Pięć lat temu już pięćdziesiąt procent. Obecnie dochodzi do sześćdziesięciu dwóch procent i nadal rośnie. Nawet cała Ameryka, Północna i Południowa, nie zdoła zaspokoić więcej niż pięćdziesiąt pięć procent naszych potrzeb. Arabska nafta jest nam niezbędna. Bez niej będziemy tak samo pokonani jak Europa… i to bez jednego wystrzału.
– Co panowie proponują? – spytał prezydent.
– “Słowik” jest użyteczny, ale nie jest w tej sytuacji niezbędny – zabrał głos Poklewski. – Dlaczego by nie spotkać się bezpośrednio z Rudinem i wyłożyć kart na stół? Niech wie, że znamy “Plan Borys” i przejrzeliśmy ich zamiary. I że podejmiemy kroki, aby te zamiary zniweczyć, a plan uczynić nierealnym. Kiedy on z kolei powiadomi o tym Politbiuro, zrozumieją, że stracili przewagę zaskoczenia i że opcja wojenna nie zdaje już egzaminu. To będzie oczywiście koniec “Słowika”, ale zarazem koniec “Planu Borys”.
Bob Benson z CIA energicznie zaprotestował.
– Nie sądzę, żeby to było takie proste, panie prezydencie. O ile dobrze zrozumiałem ten tekst, nie chodzi wcale o to, żeby przekonywać Rudina czy Rykowa. Toczy się tam teraz zażarta walka frakcyjna. Stawką jest sukcesja po Rudinie. I wisi nad nimi widmo głodu. Otóż Wiszniajew i Kierenski, proponując ograniczoną wojnę, chcą załatwić jednym strzałem dwie sprawy: zdobyć dla Rosji nadwyżki żywnościowe Zachodu i narzucić narodom ZSRR dyscyplinę wojskową. Jeśli zawiadomimy Rudina, że my wiemy, niczego to nie zmieni. Może nawet przyspieszyć jego upadek. Wtedy władzę przejmie Wiszniajew i jego grupa. A ci ludzie kompletnie nie znają Zachodu i nie mają pojęcia, jak zareagujemy, jeśli na nas napadną. Toteż nawet wiedząc, że nie mają już atutu zaskoczenia, będą próbowali rozwiązania wojennego, bo tylko takie widzą wyjście ze swojego deficytu żywności.
– Zgadzam się – powiedział Lawrence. – Jest w tym pewne podobieństwo do sytuacji Japończyków czterdzieści lat temu. Wtedy nasze embargo naftowe spowodowało upadek umiarkowanej frakcji Konoyi. Jego miejsce zajął generał Todżo, a w rezultacie mieliśmy Pearl Harbor. Jeśli teraz zostanie obalony Maksym Rudin, jego miejsce zajmie Wiszniajew. A to, o ile można wnioskować z tego protokołu, prowadzi wprost do wojny.
– A zatem nie możemy dopuścić do upadku Rudina – skomentował Matthews.
– Protestuję, panie prezydencie – wtrącił się oburzony Poklewski. – To przecież absurdalne: Stany Zjednoczone Ameryki mają zajmować się ratowaniem skóry Maksyma Rudina? Czyżbyśmy już wszyscy zapomnieli, co Rudin ma na sumieniu, ile ludzi wymordował, by wspiąć się na szczyty władzy w Rosji?
– Przepraszam cię, Stan – przerwał mu stanowczo prezydent. – Miesiąc temu zgodziłem się odrzucić ich prośbę o zboże, które muszą mieć, jeśli chcą uniknąć klęski głodu. Zgodziłem się, ale tylko do czasu kiedy będę więcej wiedział o możliwych następstwach takiej klęski. Teraz, jak sądzę, już wiemy, jakie będą następstwa… i dlatego w żadnym razie nie mogę kontynuować polityki odmowy.
– Panowie – podsumował -jeszcze dziś naszkicuję osobisty list do prezydenta Rudina, proponując, aby nasi ministrowie spraw zagranicznych spotkali się jak najszybciej na jakimś neutralnym gruncie. I aby omówili sprawę nowego traktatu rozbrojeniowego SALT IV oraz i n n e sprawy interesujące obie strony.
Kiedy Drake wrócił do “Cavo d'Oro” po drugim spotkaniu z kapitanem Thanosem, czekała tu nań wiadomość. Azamat Krim pisał, że właśnie obaj z Kamynskim zameldowali się w uzgodnionym wcześniej hotelu. Już po godzinie Drake był u nich. Jak się okazało, furgonetka przeszła przez liczne kontrole celne bez żadnego uszczerbku. Wieczorem Kamynski i Krim – każdy z osobna – przenieśli całą broń i amunicję do pokoju Drake'a w “Cavo d'Oro”. Kiedy wszystko było już bezpiecznie ukryte, Andrew zabrał ich obu na kolację. Następnego ranka Krim odleciał do Londynu, by w mieszkaniu Drake'a czekać na telefon od niego. Kamynski zatrzymał się w małym pensjonacie w uboższej części Pireusu. Pensjonat nie był zbyt komfortowy, zapewniał jednak całkowitą anonimowość.
W czasie gdy tamci jedli kolację, amerykański sekretarz stanu zamknął się na prywatnej konferencji z ambasadorem Irlandii w Waszyngtonie.
– Jeśli moje rozmowy z ministrem Rykowem mają być owocne – mówił Lawrence – musimy mieć zapewnioną dyskrecję, absolutną dyskrecję. Otóż Reykjavik jest ostatnio za bardzo na widoku. Zresztą na Islandii jest nasza baza w Keflavik, a więc trudno ten teren nazwać neutralnym. A to spotkanie musi odbyć się na neutralnym gruncie. W Genewie jest za dużo ciekawskich. To samo w Sztokholmie i Wiedniu. Helsinki nie wchodzą w grę z podobnych względów, co Islandia… tyle że w drugą stronę. Natomiast pański kraj jest w połowie drogi między Moskwą i Waszyngtonem, no i macie tam prawdziwy kult dyskrecji.
Jeszcze tej samej nocy między Waszyngtonem i Dublinem popłynęły zaszyfrowane depesze. W ciągu 24 godzin rząd Irlandii zgodził się wystąpić w roli gospodarza spotkania i zaproponował swoje samoloty dla obu stron. W tym samym czasie wyekspediowany został do Moskwy osobisty, prywatny list Billa Matthewsa do Maksyma Rudina.
Dopiero przy trzecim spotkaniu udało się Drake'owi porozmawiać z kapitanem Thanosem w cztery oczy. Stary Grek od początku nie miał wątpliwości, że ten młody Anglik czegoś od niego chce, ale nie okazał ani odrobiny zainteresowania. I tym razem, jak zwykle, Drake zapłacił za kawę i ouzo.
– Kapitanie – oświadczył stanowczym głosem – mam pewien kłopot i sądzę, że mógłby mi pan pomóc.
Thanos uniósł brwi, ale nadal zajęty był swoją kawą.
– Pod koniec tego miesiąca “Sanadria” płynie do Stambułu i na Morze Czarne. Zdaje się, że zawinie pan do Odessy?
Thanos nie zaprzeczył.
– Zamierzamy wyjść z Pireusu trzydziestego – powiedział – i, rzeczywiście, będziemy wyładowywać towar w Odessie.
– Chcę popłynąć do Odessy. Muszę się tam dostać.
– Pan jest przecież Anglikiem – zdziwił się lub udał zdziwienie Thanos. – Są różne organizowane wycieczki do Odessy. Może pan tam polecieć albo popłynąć sowieckim statkiem wycieczkowym. Możliwości jest dużo.
Drake pokręcił głową.
– To nie takie łatwe – rzekł. – Nie dostanę wizy. Moje podanie będzie rozpatrywane w Moskwie i na pewno mi odmówią.
– A po co chce pan tam jechać? – spytał bez ogródek Thanos.
– Mam dziewczynę w Odessie. Narzeczoną. Chcę ją stamtąd zabrać. Kapitan Thanos stanowczo zaprotestował. On sam i wszyscy jego przodkowie z Chios szmuglowali po wodach Lewantu najróżniejsze towary co najmniej od czasów Homera. Kapitan wiedział też dobrze, że i współcześnie przemyt w Odessie kwitnie: jego własna załoga nieźle dorabiała sobie na boku, dostarczając na tamtejszy czarny rynek takie luksusowe towary jak nylony, perfumy, płaszcze skórzane. Ale szmuglowanie ludzi to całkiem inna sprawa – i on nie miał najmniejszego zamiaru się w to mieszać.
– Chyba źle mnie pan zrozumiał – powiedział Drake. – Nie chodzi o to, by zabrać ją na pokład “Sanadrii”. Niech mi pan pozwoli wyjaśnić.
Wyjął z portfela zdjęcie, na którym był z niezwykle ładną dziewczyną, oboje oparci o balustradę sławnych schodów z “Potiomkina”, które wiążą miasto z portem. Thanos natychmiast zainteresował się fotografią, bo też dziewczyna naprawdę była godna uwagi.
– Studiowałem filologię rosyjską na uniwersytecie w Bradford – ciągnął Drake. – W zeszłym roku pojechałem na wymianę stażową na uniwersytet w Odessie i spędziłem tam pół roku. Wtedy właśnie poznałem Larysę. Pokochaliśmy się… Chciałem się z nią ożenić.
Jak większość Greków, Nikos Thanos miał romantyczną naturę. To, co teraz mówił Drake, przemawiało do jego wyobraźni.
– Więc czemu się pan nie ożenił?
– Władze robiły trudności. Oczywiście chciałem zabrać Larysę do Anglii i tam z nią zamieszkać. Wystąpiła o zgodę na wyjazd… i odmówili. Składałem ponownie podania w tej sprawie, już z Londynu. Bez powodzenia. W końcu lipca tego roku zrobiłem tak, jak mi pan przed chwilą radził. Pojechałem na Ukrainę z grupą turystyczną – do Kijowa, Tarnopola i Lwowa.
Otworzył paszport i pokazał Thanosowi pieczątki z kijowskiego lotniska.
– Przyjechała specjalnie do Kijowa, żeby spotkać się ze mną. Kochaliśmy się. Ostatnio napisała, że będziemy mieli dziecko. Teraz już po prostu muszę się z nią ożenić.
Kapitan Thanos też tak uważał. Jego naród honorował tę zasadę od niepamiętnych czasów. Jeszcze raz spojrzał na fotografię. Nie wiedział – i nigdy nie miał się dowiedzieć – że dziewczyna jest Angielką, że pozowała do zdjęcia w studio w pobliżu dworca King's Cross, a schody z “Potiomkina” w tle to powiększony detal z reklamówki, jaką można dostać w londyńskim biurze Inturistu.
– Więc jak chce pan ją stamtąd wyciągnąć?
– W przyszłym miesiącu, po zakończeniu sezonu turystycznego, statek pasażerski “Litwa” zabiera z Odessy na wycieczkę do portów Morza Śródziemnego dużą grupę z Komsomołu, tej ich organizacji młodzieżowej.
Thanos przytaknął; dobrze znał “Litwę”.
– Ponieważ robiłem dużo szumu w sprawie Larysy, mnie już tam nie wpuszczą. Ona też nie dostałaby się na wycieczkę normalną drogą. Ale w miejscowym oddziale Ministerstwa Spraw Wewnętrznych jest pewien urzędnik, który lubi dobrze pożyć. On wpisze ją na tę wycieczkę z nienagannym dossier, a ja będę już na nią czekał w Wenecji. Rzecz w tym, że ten urzędnik chce dostać dziesięć tysięcy dolarów. Mam te pieniądze, ale muszę je jakoś dostarczyć Larysie.
To wyjaśnienie zadowoliło kapitana Thanosa. Wiedział, że korupcja urzędników z wybrzeży Ukrainy, Krymu, Gruzji jest powszechna. Urzędnik, który “załatwia” komuś nowe papiery za dewizową łapówkę, to rzecz całkiem tam zwyczajna. Po godzinie Anglik i Grek dobili targu: za następne 5000 dolarów Thanos zabierze Drake'a na pokład jako kontraktowego marynarza na ten jeden rejs.
– Wypływamy trzydziestego – powtórzył kapitan – a w Odessie powinniśmy być dziewiątego lub dziesiątego. Niech pan będzie na nabrzeżu, przy którym stoi “Sanadria”, trzydziestego o szóstej wieczór. Wejdzie pan, jak tylko opuści pokład agent armatora… i musi pan zdążyć przed tymi z kontroli paszportowej.
Cztery godziny później Drake dzwonił z Pireusu do swego mieszkania w Londynie, przekazując Krimowi datę, którą musieli znać Miszkin i Łazariew.
Odpowiedź Maksyma Rudina na propozycję prezydenta Matthewsa przyszła już 20 września. Był to także prywatny, osobisty list. Rudin zgadzał się w nim na tajne spotkanie Lawrence'a i Rykowa w Irlandii, dwudziestego czwartego. Matthews podał list przez biurko swojemu sekretarzowi stanu.
– Nie traci czasu – zauważył.
– Bo też nie ma czasu do stracenia – odparł Lawrence. – Wszystko jest już przygotowane. Dwaj nasi ludzie są już w Dublinie, nadzorują całą organizację spotkania. A jutro nasz ambasador w Irlandii spotka się z ich ambasadorem, by ustalić ostateczne szczegóły.
Azamat Krim miał nowy problem: jak wysłać do Miszkina z terytorium Związku Radzieckiego list lub kartkę, napisaną po rosyjsku i opatrzoną rosyjskimi znaczkami – bez czekania na swoją wizę w konsulacie ZSRR w Londynie, co mogło potrwać nawet cztery tygodnie. Z pomocą Drake'a rozwiązał jednak ten problem stosunkowo łatwo.
Główny port lotniczy Moskwy, Szeremietiewo, był przed 1980 rokiem mały, brudny i nędzny. Ale na Igrzyska Olimpijskie postanowiono zbudować nowy, wielki kompleks obsługi pasażerów. Tym właśnie dworcem zainteresował się w swoim czasie Andrew Drake.
Urządzenia nowego portu lotniczego, obsługującego cały ruch lotów dalekodystansowych, są istotnie na najwyższym poziomie. Liczne tabliczki pamiątkowe sławią osiągnięcia radzieckiej techniki użytej przy budowie tego lotniska. Znamienne jednak, że nie ma na nich ani słowa o tym, jak to Moskwa musiała całą budowę powierzyć pewnej firmie zachodnio-niemieckiej, ponieważ miejscowe przedsiębiorstwa nie potrafiły zapewnić odpowiedniej jakości ani zagwarantować terminu ukończenia. Niemcy dostali hojną zapłatę w twardej walucie, ale kontrakt przewidywał srogie kary umowne w razie nieukończenia budowy przed rozpoczęciem Olimpiady 1980. Toteż Niemcy użyli tylko dwu produktów “sowieckiej techniki” – piasku i wody. Wszystko inne transportowano z RFN, by mieć pewność, że materiały będą właściwe, a ich dostawy terminowe.
W wielkiej poczekalni tranzytowej i w salach obsługi podróżnych zainstalowano skrzynki pocztowe – dla tych turystów, którzy chcieliby wysłać z Moskwy widokówki do krewnych i znajomych, a zapomnieli lub nie zdążyli zrobić tego wcześniej. KGB bada dosłownie każdy przekraczający granicę list, kartkę, depeszę, rozmowę telefoniczną. Jakkolwiek wielka jest to praca, wykonywana jest sumiennie. Ale nowe sale odlotu na Szeremietiewie obsługiwały zarówno loty zagraniczne, jak długodystansowe loty w granicach ZSRR.
Rosyjską widokówkę zdobył Krim w biurze Aerofłotu w Londynie, znaczki zaś odpowiedniej wartości kupił całkiem oficjalnie w ośrodku filatelistycznym Stanleya Gibbonsa. Na kartce, której obrazek przedstawiał naddźwiękowy samolot pasażerski Tupolew-144, napisane było – po rosyjsku, cyrylicą: “Właśnie lecę do Chabarowska z wycieczką zorganizowaną przez POP z naszej fabryki. Z emocji niemal całkiem zapomniałem o Tobie, a przecież dziesiątego twoje urodziny. Życzę wszystkiego najlepszego. Twój kuzyn Iwan”.
Chabarowsk leży we wschodniej Syberii, blisko Morza Japońskiego. Ludzie lecący do Chabarowska rzeczywiście przechodziliby przez ten sam pawilon, co pasażerowie Aerofłotu odlatujący do Japonii. List zaadresowany był do Dawida Miszkina, mieszkańca Lwowa.
Azamat Krim wsiadł w Londynie do samolotu Aerofłotu i poleciał nim do Moskwy. Stąd, innym samolotem, dotarł na lotnisko Narita w Tokio. Miał w kieszeni bilet “open”, bez określonej daty powrotu. W poczekalni tranzytowej w Moskwie spędził dwie godziny i zanim wystartował do Tokio, wrzucił swoją kartkę do skrzynki pocztowej. W Tokio przesiadł się do samolotu japońskiego i wrócił do Londynu.
Kartka została oczywiście zbadana przez placówkę pocztową KGB w moskiewskim porcie lotniczym; uznano jednak, że to jakiś Rosjanin napisał do ukraińskiego kuzyna, a że obaj mieszkają i pracują w granicach ZSRR – wysłano ją do adresata. Trzy dni później dotarła do Lwowa.
Kiedy zmęczony i skołowany ciągłymi zmianami czasu Tatar wracał do Londynu z Japonii, niewielki odrzutowiec krajowej norweskiej linii Braethens-SAFE zatoczył ciasny łuk nad rybackim miastem Alesund i podszedł do lądowania na lotnisku miejskim, usytuowanym na płaskiej wyspie po drugiej stronie zatoki. Przez okienko kabiny pasażerskiej Thor Larsen spoglądał w dół ze wzruszeniem, jakie ogarniało go zawsze, ilekroć wracał do tego miasta, w którym się wychował i które zawsze będzie dlań rodzinnym domem.
Przyszedł na świat w 1935 roku, w chacie rybackiej w starej dzielnicy Buholmen, dawno już zburzonej pod budowę nowej autostrady. Przed wojną Buholmen było dzielnicą rybaków, labiryntem drewnianych domków – szarych, niebieskich i brunatnożółtych. Podwórze za domem jego ojca, jak wszystkie przy tej uliczce, opadało regularnie od tylnej werandy aż do brzegu cieśniny. Tutaj tkwiły w wodzie chwiejne pomosty, do których samodzielni rybacy, tacy jak jego ojciec, cumowali swoje małe kutry, gdy wracali z połowu. Zapachami jego dzieciństwa była smoła, żywica, farba, sól i ryby.
W tamtym okresie przesiadywał często na ojcowej przystani, obserwując wielkie statki sunące wolno do portu w Storneskaia, i marzył o tych wszystkich miejscach, które z pewnością odwiedzały, gdzieś tam daleko na zachodzie, za oceanem. Mając siedem lat umiał już prowadzić małą żaglówkę; odpływał na kilkaset mil od brzegów Buholmen, na gładkie wody fiordu, w których przeglądał się z drugiego brzegu wyniosły masyw starej góry Sula.
– Będzie z niego marynarz – mówił ojciec, obserwując jego wyczyny z pomostu. – Nie żaden rybak, który kręci się w kółko przy brzegu, ale prawdziwy marynarz.
Miał zaledwie pięć lat, kiedy do Alesund przyszli Niemcy: wielkie chłopy w grubych szarych płaszczach, tratujące wszystko swymi ciężkimi buciorami. Ale dopiero dwa lata później poznał bliżej wojnę. Kiedyś latem, w czasie wakacji szkolnych, ojciec zabrał go na połów. Kuter ojca, wraz z całą flotyllą rybacką z miasteczka pod strażą niemieckiej łodzi torpedowej, wypłynął daleko w morze. W nocy Thora obudził jakiś ruch na pokładzie. Hen na zachodzie migotały jakieś światełka; były to szczyty masztów podobnej flotylli rybackiej – ale z “nieprzyjacielskich” teraz brytyjskich Orkadów. Obok ich kutra kołysała się na falach mała łódź wiosłowa, a na pokładzie załoga gorączkowo przerzucała skrzynki na śledzie. Przed oczyma zdumionego dziecka spod sterty skrzynek wyłonił się nagle młody mężczyzna. Był blady i wyczerpany. Tamci pomogli mu przejść do łódki, która po chwili zniknęła w ciemnościach, kierując się w stronę flotylli z Orkadów. Jeszcze jeden radiooperator z norweskiego ruchu oporu wyruszył tą drogą na przeszkolenie do Anglii. Ojciec surowo zażądał od Thora obietnicy, że nikomu nie powie, co widział. Jakiś tydzień później, pod wieczór, w Alesund zaterkotały karabiny maszynowe; nazajutrz matka kazała mu się modlić szczególnie gorąco za duszę poległego nauczyciela.
Nie miał jeszcze piętnastu lat – a rósł wtedy tak szybko, że matka nie mogła nastarczyć ubrań – kiedy i on stał się fanatykiem radia; w ciągu dwu lat sam zbudował sobie nadajnik. Ojciec patrzył na ten aparat z najwyższym podziwem, bo to już przekraczało jego wyobraźnię. Tuż po Bożym Narodzeniu 1951 szesnastoletni Thor złapał w swoim radiu sygnał SOS ze statku płynącego z burzą gdzieś na środku Atlantyku. Statek nazywał się “Flying Enterprise”; na dużej fali jego ładunek przesunął się, i statek miał teraz niebezpieczny przechył. Przez szesnaście dni świat i norweski chłopak obserwowali z zapartym tchem, jak kapitan Kurt Carlsen, Amerykanin duńskiego pochodzenia, odmawia opuszczenia tonącego statku i prowadzi go przez sztormy na wschód, ku południowej Anglii. Siedząc całymi godzinami na swoim stryszku, ze słuchawkami na uszach, Thor Larsen patrzył przez wąski dymnik na ocean szalejący za ujściem fiordu i całą siłą woli starał się dopomóc staremu frachtowcowi w bezpiecznym dobiciu do portu. Ale statek zatonął w końcu, 10 stycznia 1952, zaledwie pięćdziesiąt siedem mil od portu w Falmouth. Larsen śledził do końca jego agonię, potem z rozmów między asekurującymi statek holownikami dowiedział się jeszcze o uratowaniu niezłomnego kapitana. Zdjął słuchawki, odłożył je i zszedł na dół; rodzice siedzieli przy stole.
– Wiem już, kim chcę zostać – oświadczył stanowczo. – Będę kapitanem żeglugi wielkiej.
Miesiąc później wstąpił do marynarki handlowej.
Samolot dotknął ziemi, potem dokołował do miejsca postoju przed małym, schludnym budynkiem dworcowym. Za budynkiem, nad stawem pełnym gęsi, był parking. Tutaj czekała Liza, z szesnastoletnią córką Kristiną i czternastoletnim synem Kurtem. Oboje trajkotali jak sroki przez całą drogę z wyspy: najpierw promem przez cieśninę, później przez miasto, aż do ich domu na zacisznym przedmieściu Bogneset. Dom był komfortowy, stylizowany nieco na amerykańskie rancho.
Jak dobrze jest w domu! Można wybrać się z Kurtem na ryby na Borgund Fjord – tak jak kiedyś jego samego zabierał na połów ojciec. Można urządzić sobie piknik, chyba ostatni już w tym sezonie, na własnym małym jachcie albo na zielonych, kopulastych wysepkach, rozsianych po całej cieśninie. Miał przed sobą trzy tygodnie urlopu; potem Japonia, a w lutym obejmie dowództwo największego statku, jaki kiedykolwiek widział świat. Długą przeszedł drogę od tamtej drewnianej chaty na Buholmen – lecz Alesund wciąż było dlań domem. Dla tego potomka wikingów nie mogło być drugiego podobnego miejsca na ziemi.
Pod wieczór 23 września odrzutowiec typu Grummam Gulfstream, ze znakami pewnej dobrze znanej kompanii handlowej, wystartował z bazy lotniczej Andrews i skierował się na wschód, nad Atlantyk. Zbiorniki pełne były paliwa, lot bowiem miał się zakończyć dopiero na irlandzkim lotnisku Shannon. Kontrolę ruchu powietrznego poinformowano, że jest to prywatny lot czarterowy. Po wylądowaniu w Shannon samolot doprowadzono natychmiast na skraj lotniska, w mrok, daleko od budynków międzynarodowego portu lotniczego. Tutaj otoczyło go pięć czarnych limuzyn z ciemnymi szybami. Sekretarza stanu Davida Lawrence'a i jego współpracowników powitali ambasador USA i szef kancelarii, po czym pięć czarnych limuzyn szybko opuściło teren lotniska przez boczną bramę w ogrodzeniu. Pojechały przez śpiące wsie na północny zachód, w stronę hrabstwa Meath.
Tej samej nocy dwusilnikowy Tupolew-134 Aerofłotu, po uzupełnieniu paliwa na wschodnioberlińskim lotnisku Schónefeld, poleciał nad Niemcami, Holandią i Wielką Brytanią w stronę Irlandii. W oficjalnych meldunkach określano go jako samolot specjalny Aerofłotu, wiozący do Dublina delegację handlową. Tak właśnie brytyjska kontrola ruchu powietrznego zameldowała go swym irlandzkim kolegom, zaledwie minął brzegi Walii. W Irlandii przejęła go kontrola wojskowa; dwie godziny przed świtem wylądował w bazie Irlandzkiego Korpusu Lotniczego w Baldonnel pod Dublinem. Tutaj Tupolew zatrzymał się między dwoma hangarami, tak że niewidoczny był z głównego budynku lotniska. Na powitanie gości przyjechał ambasador ZSRR, irlandzki minister spraw zagranicznych i sześć czarnych limuzyn. Minister Ryków i jego świta wsiedli do samochodów, zaciągnęli wewnętrzne żaluzje i opuścili bazę lotniczą.
Na wysokim brzegu rzeki Boyne, w pięknej okolicy nie opodal targowego miasta Siane, wznosi się zamek Siane, stara siedziba rodowa Conynghamów, hrabiów Mount Charles. Parę dni wcześniej rząd irlandzki zwrócił się do młodego dziedzica z poufną propozycją: czy nie zechciałby wraz z uroczą hrabiną spędzić tygodnia na koszt państwa w luksusowym hotelu na zachodzie kraju, a swój zamek wypożyczyć w tym czasie rządowi. Hrabia zgodził się. Działająca w zamku restauracja opatrzona została tabliczką: “Zamknięte z powodu remontu”, personel dostał tygodniowy urlop, a zamkiem zawładnęli dostawcy rządowi oraz policjanci w cywilu, dyskretnie porozstawiani wokół murów. Kiedy nad ranem dwie kawalkady limuzyn wjechały na dziedziniec, główną bramę zamknięto na głucho. I jeśli nawet okoliczni mieszkańcy coś spostrzegli – okazali dostatecznie dużo dyskrecji, by nie wspominać o tym ani słowem.
W urządzonej w georgiańskim stylu rodzinnej jadalni, z marmurowym osiemnastowiecznym kominkiem projektu braci Adamów, dwaj politycy spotkali się na śniadaniu, które miało długo potrwać.
– Cieszę się, że znów pana widzę, Dmitrij – rzekł Lawrence, wyciągając rękę na powitanie.
Ryków uścisnął ją serdecznie. Rozejrzał się wokół: po antycznych srebrach, podarowanych Conynghamom przez Jerzego IV, po ich portretach na ścianach.
– A więc tak żyjecie, wy dekadenci, burżuje i kapitaliści. Lawrence zaniósł się śmiechem.
– Szkoda, że to nieprawda, Dmitrij, niestety!
O jedenastej żarty się skończyły. Dwaj politycy zasiedli do negocjacji w okrągłej gotyckiej bibliotece.
– Panie ministrze spraw zagranicznych – odezwał się pierwszy Lawrence – wydaje mi się, że obie strony mają swoje problemy. Nasz dotyczy trwającego wciąż wyścigu zbrojeń między naszymi państwami. Wyścigu, którego, jak się zdaje, nie można powstrzymać ani nawet zahamować. Ta sytuacja głęboko nas martwi. Wasze zmartwienia dotyczą, jak sądzę, najbliższych zbiorów zbóż w ZSRR. Otóż mam nadzieję, że znajdziemy tu we dwójkę jakiś sposób, aby te problemy złagodzić.
– Ja również mam taką nadzieję, panie sekretarzu stanu – odpowiedział ostrożnie Ryków. – Co pan proponuje?
Jest tylko jedno połączenie lotnicze między Atenami i Stambułem: wtorkowy samolot Sabeny startujący z ateńskiego lotniska Hellenikon o 14°° i lądujący w Stambule o 1645 miejscowego czasu. We wtorek 28 września znalazł się na jego pokładzie Myrosław Kamynski. Jego zadaniem było dostarczenie Drake'owi kożuchów i zamszowych kurtek na handel w Odessie.
Tego samego popołudnia w Owalnym Gabinecie Białego Domu sekretarz stanu Lawrence kończył swój raport dla doraźnego komitetu Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
– Panie prezydencie, panowie! Myślę, że mamy to, o co nam chodziło. Pod warunkiem oczywiście, że Rudin nadal panuje nad Politbiurem i zapewni sobie ich poparcie. Wysunęliśmy propozycję, aby obie strony wysłały po dwa zespoły negocjatorów na nową konferencję w sprawie ograniczenia broni strategicznej. Jako miejsce rozmów proponujemy znowu Irlandię. Rząd irlandzki wyraził już na to zgodę. Obiecał też zapewnić odpowiednie sale konferencyjne, hotele i aprowizację, gdy tylko obie strony zatwierdzą ten projekt.
Jedna nasza delegacja – kontynuował Lawrence – spotka się z odpowiednią delegacją radziecką, by dyskutować w szerokim zakresie redukcję zbrojeń. Chodzi o naprawdę szeroki zakres. Wymogłem na Rykowie zapewnienie, że rozmowy obejmą strategiczną broń termonuklearną, okręty podwodne, nadzór międzynarodowy, taktyczną broń jądrową, broń konwencjonalną, ogólną liczbę żołnierzy i redukcję sił na linii Żelaznej Kurtyny.
Po sali przeszedł szmer podziwu, a zarazem niedowierzania. Żadna. z dotychczasowych konferencji w sprawie zbrojeń nie obejmowała tak szerokiego zakresu zagadnień. Jeśli we wszystkich tych dziedzinach udałoby się uzyskać znaczący postęp i odprężenie – byłby to w sumie wielki traktat pokojowy.
– Oficjalnie te rozmowy stanowiłyby jedyny temat konferencji: będziemy o nich informować, wydawać systematyczne komunikaty dla prasy – kontynuował sekretarz stanu. – Jednocześnie w cieniu tych obrad będzie odbywać się druga konferencja: eksperci techniczni obu stron omówią sprzedaż ZSRR na warunkach finansowych jeszcze nie uzgodnionych, ale przypuszczalnie poniżej cen światowych… do pięćdziesięciu pięciu milionów ton ziarna, a także nowych technologii przemysłu spożywczego, komputerów i urządzeń wydobywczych ropy naftowej. W każdej fazie rozmów utrzymywany będzie po każdej stronie stały kontakt między negocjatorami z pierwszego i drugiego zespołu. W ten sposób za każcie ustępstwo w dziedzinie zbrojeń Rosjanie natychmiast dostaną cukierka.
– Kiedy to ma się zacząć? – spytał Poklewski.
– Tu ciekawostka – uśmiechnął się Lawrence. – Zwykle Rosjanie lubią działać powoli. Tym razem wygląda, jakby się bardzo spieszyli. Chcą zacząć już za dwa tygodnie.
– Na litość boską, za dwa tygodnie m y nie będziemy jeszcze gotowi do rozmów! – zaprotestował sekretarz obrony, którego resort miał tu oczywiście najwięcej roboty.
– Musimy być gotowi – powiedział z naciskiem Matthews. – Nigdy już nie będzie drugiej takiej szansy. Zresztą mamy przecież gotowy i doświadczony zespół na rozmowy SALT. Ci ludzie czekają od wielu miesięcy. Gorzej z resortami rolnictwa, handlu i techniki. Musimy zmontować z nich zespół, który omówi tę drugą, handlowo-techniczną stronę. Panowie, proszę się tym zająć jak najszybciej.
Nie tak przedstawił sytuację Maksym Rudin, kiedy następnego dnia otwierał posiedzenie Biura Politycznego.
– Połknęli przynętę – powiedział cicho, ale pewnym siebie głosem. – Teraz, ilekroć zrobią jakieś ustępstwo w sprawie zboża lub technologii, my odpowiemy możliwie najmniejszym ustępstwem w drugiej sali konferencyjnej. W ten sposób, towarzysze, będziemy mieli zboże, nakarmimy nasz naród i unikniemy klęski głodu… a wszystko minimalnym kosztem. Poza tym, Amerykanie nigdy nie potrafili przechytrzyć Rosjan w negocjacjach.
Ogólny szmer aprobaty przerwała interwencja Wiszniajewa.
– Jakie to będą ustępstwa? – wystrzelił. – O ile lat cofną zwycięski pochód marksizmu-leninizmu w świecie?
– Na pierwsze pytanie – odparł Ryków – nie możemy znać odpowiedzi, dopóki nie zaczniemy negocjacji. Co do drugiego, odpowiedź brzmi: z pewnością nie tak daleko, jak cofnęłaby nas katastrofa powszechnego głodu.
– Dwie rzeczy powinniśmy sobie wyjaśnić – powiedział Rudin – zanim zdecydujemy, czy przystąpić do rozmów, czy nie. Po pierwsze, w każdej fazie rozmów Biuro będzie dokładnie informowane o ich przebiegu. Jeśli wiec w jakimś momencie cena okaże się za wysoka, nasza rada będzie miała prawo zerwania rozmów, a wtedy i ja przychylę się do projektu towarzysza Wiszniajewa, do planu wojny na wiosnę. Po drugie, żadne ustępstwo, jakie poczynimy w celu zapewnienia sobie pszenicy, nie musi pozostawać w mocy po zakończeniu dostaw.
Wokół stołu dały się słyszeć złośliwe chichoty. Taką właśnie politykę członkowie Politbiura cenili najbardziej; dowiedli tego na przykład obracając w farsę stary helsiński układ o bezpieczeństwie i współpracy w Europie.
– Zgoda – rzekł Wiszniajew – ale sądzę, że dyskusję nad szczegółowymi wytycznymi co do możliwych ustępstw dla naszych delegacji powinniśmy odłożyć na później.
– Co do tego nie mam zastrzeżeń – zgodził się Rudin. Dyskusja trwała jeszcze półtorej godziny. Projekt Rudina przeszedł w głosowaniu tą samą mizerną większością głosów co poprzednio: siedem głosów przeciwko sześciu.
30 września Drake stał w cieniu portowego dźwigu i przyglądał się, jak na “Sanadrii” załoga uszczelnia luki ładowni. Na pokładzie rzucały się w oczy wielkie maszyny z napisem “Vacuvator”, podobne do gigantycznych odkurzaczy, a służące do wysysania z ładowni okrętowych ziarna i przepompowywania go wprost do silosów. Maszyny płynęły do Odessy. Z pewnością chcą tam zwiększyć swoje zdolności przeładunku ziarna – domyślił się Drake; nie domyślił się jednak, dlaczego. Pod górnym pokładem statek wiózł samobieżne podnośniki do Stambułu i maszyny rolnicze do Warny; był to towar amerykański, przeładowany w Pireusie.
Drake obserwował, jak agent armatora, uścisnąwszy na pożegnanie dłoń kapitana Thanosa opuszcza statek. Thanos rozejrzał się po nabrzeżu i dostrzegł Drake'a biegnącego ku niemu wielkimi susami, z podróżną torbą przewieszoną przez ramię i walizą w drugiej ręce. Dotarłszy do kajuty kapitana, Drake wręczył mu swój paszport i świadectwo szczepień. Podpisał regulamin obowiązujący na statku – i stał się jednym z członków załogi. Kiedy już był na dole i upychał w ciasnej kajucie swoje bagaże, kapitan Thanos wpisał jego nazwisko do rejestru. W chwilę później na pokład wszedł oficer służby granicznej. Zaczęli od zwykłego przy takich okazjach drinka.
– Mam dodatkowego marynarza na pokładzie – odezwał się niby mimochodem Thanos. Oficer rzucił okiem na listę załogi i na kasetkę z paszportami i książeczkami marynarskimi. Większość stanowili Grecy, ale było też sześciu obcokrajowców. W szufladce wyróżniał się brytyjski paszport Drake'a. Oficer wyciągnął go i przekartkował: ze środka wypadł na jego kolana pięćdziesięciodolarowy banknot.
– To bezrobotny – wyjaśnił Thanos. – Chce się tanio dostać do Turcji i dalej na wschód. Pomyślałem, że wolałby pan o tym wiedzieć.
Pięć minut później dowody tożsamości załogi wróciły do drewnianej kasetki, a na dokumentach statku widniała pieczątka odprawy. Światło dnia gasło już, gdy “Sanadria” rzuciła cumy, odbiła od nabrzeża i ruszyła na południe, by wkrótce skręcić na północny wschód, ku Dardanelom. Na najniższym pokładzie marynarze usiedli wokół zatłuszczonego stołu w mesie. Jeden z nich nie myślał jednak o jedzeniu: obawiał się, czy nikt me zagląda tymczasem pod jego materac, gdzie ukryty był sztucer Sako Hornet. Człowiek, który miał znaleźć się na muszce tej broni, zasiadał teraz w Moskwie do znacznie wytworniejszej kolacji.