16.

Od 8.00 do 15.00

“Dietskij Mir” -.,Świat Dziecka” – to największy w Moskwie sklep z zabawkami: cztery piętra lalek, misiów, nakręcanych samochodzików i kolorowych gier. W porównaniu z analogicznym sklepem na Zachodzie wystawa jest tu prymitywna, a wybór niewielki, ale we wschodniej stolicy jest to niewątpliwie jeden z najbogatszych, najbarwniejszych magazynów – jeśli rzecz jasna nie liczyć dolarowych sklepów “Bieriozka”. Chyba tylko złośliwej ironii losu należy zawdzięczać, że “Dietskij Mir” sąsiaduje – przez plac Dzierżyńskiego – z instytucją, której żadną miarą nie można nazwać dziecięcym rajem: z kwaterą główną KGB.

O dziesiątej rano (na Morzu Północnym była dopiero ósma) Adam Munro czekał tutaj w samoobsługowym stoisku z miękkimi zabawkami. Oglądał właśnie z uwagą nylonowego misia, jakby zastanawiając się, czy kupić go dla swych latorośli. Dwie minuty później do tej samej półki podeszła inna osoba. Kątem oka Adam zauważył, że Walentyna jest blada, a jej zwykle pełne, czerwone usta – ściągnięte i zmartwiałe. Ale jej głos nie zdradzał większych emocji; był jak zawsze niski, cichy – ot, przygodna rozmowa dwojga nieznajomych w sklepie.

– Widziałam ten protokół. To poważna sprawa.

Zdjęła z półki zabawkę – małpkę ze sztucznego futra – i spokojnie opowiedziała mu o swoim odkryciu.

– To niemożliwe – szepnął Munro – przecież on wciąż jest w szpitalu po zawale serca.

– Nie. Został zastrzelony trzydziestego pierwszego października ubiegłego roku na ulicy w Kijowie.

Dwie ekspedientki oparte o ścianę kilka kroków od nich obrzuciły rozmawiającą parę przelotnym spojrzeniem, ale natychmiast powróciły do swoich plotek. Jedną z nielicznych zalet kupowania w moskiewskich sklepach jest kompletna obojętność i brak zainteresowania ze strony sprzedawców.

– A zrobili to ci dwaj z Berlina? – domyślił się Munro.

– Wszystko na to wskazuje – przytaknęła. – Jeśli uciekną do Izraela, mogą ogłosić to publicznie, a to byłaby niedopuszczalna kompromitacja.

– W każdym razie upadłby Maksym Rudin – przyznał Munro. – Nic dziwnego, że nie zgadza się na ich uwolnienie. Po prostu nie może, nie ma innego wyjścia… Ale co z tobą, nic ci nie grozi?

– Nie wiem… Myślę, że nie jest dobrze. Oni chyba coś podejrzewają. Nic nie mówią, ale czuję to. A jak jeszcze strażnik z bramy doniesie o moim nocnym wyjeździe, a ten z centrali telefonicznej dołoży swoje, jak złożą to wszystko razem…

– Posłuchaj, Wału, zabiorę cię stąd szybciej, niż obiecywałem, już za parę dni.

Po raz pierwszy w czasie tego spotkania obróciła ku niemu twarz. Dopiero teraz dostrzegł, że jej oczy są pełne łez.

– Za późno na to, Adamie. Zrobiłam to, o co prosiłeś… teraz nie mam już szans.

Wspięła się na palce i szybko go pocałowała, wywołując zdumienie plotkujących ekspedientek.

– Żegnaj, kochany. Tak bardzo żałuję…

Odwróciła się i odeszła. Przed wyjściem zatrzymała się na chwilę, by się opanować, potem wyszła z kolorowego sklepu na szarą ulicę, jak niegdyś z Zachodu na Wschód, przez ostatnie nie zamknięte jeszcze przejście w Murze. Munro, wciąż z lalką w rękach – teraz była to uśmiechnięta dojarka w koronkowym czepku – stał i patrzył, jak Walentyna idzie chodnikiem, by za chwilę zniknąć mu z oczu. Naprzeciw drzwi jakiś człowiek w szarym płaszczu czyścił szybę samochodu; gdy Walentyna wyszła, skinął głową komuś, kto był w środku wozu i wolno ruszył za nią.

Adam poczuł, jak strach i gniew puchną mu w gardle wielką ołowianą kulą. Nie słyszał już rozmowy ekspedientek – jego uszy wypełnił wewnętrzny krzyk rozpaczy. Dłoń zacisnęła się na plastikowej głowie lalki, miażdżąc i krusząc uśmiechniętą różową buzię. Nie widział, kiedy i jak pojawiła się przed nim sprzedawczyni.

– Pan to połamał – stwierdziła rzeczowo. – Cztery ruble.


Jeśli burza interwencji prasy i publiczności, w jakiej znalazł się kanclerz zachodnioniemiecki poprzedniego popołudnia, zasługiwała istotnie na tę nazwę, to huragan pretensji i pytań, jaki spadł na niego w sobotę, był już istną trąbą powietrzną. Biurko ministra spraw zagranicznych zasypane było pilnymi notami – z ambasad Finlandii, Norwegii, Szwecji, Danii, Francji, Holandii, Belgii – a w każdej była prośba o jak najszybszą audiencję dla ambasadora. Wszystkie prośby zostały spełnione i każdy ambasador miał okazję osobiście zadać ministrowi stereotypowe pytanie: “Co tu się, do diabła, dzieje?” – oczywiście ubrane w uprzejmą dyplomatyczną frazeologię.

Gazety, stacje radiowe i telewizyjne wezwały do pracy, mimo weekendu, wszystkich swoich ludzi i próbowały zapewnić publiczności pełną informację – ale nie było to łatwe. Prasa nie dysponowała żadnym zdjęciem “Freyi” wykonanym po ataku terrorystów; te, które zrobił prywatny fotograf francuski, skonfiskowała policja, a on sam wylądował w areszcie. Jego zdjęcia poddano zresztą starannej analizie w Paryżu, ale nie przyniosły one więcej informacji niż fotografie z Nimroda, które rząd francuski systematycznie otrzymywał.

Wobec braku konkretnych informacji z właściwych źródeł, gazety próbowały dróg okrężnych. Dwaj przedsiębiorczy Anglicy przekupili personel hotelu “Hilton” w Rotterdamie, potem w mundurach pożyczonych od obsługi próbowali dostać się do nadbudówki, w której – jak w fortecy – chronili się Harry Wennerstrom i Liza Larsen. Inni szukali kontaktu z byłymi premierami i ministrami albo z kapitanami wielkich tankowców. Zawrotne sumy proponowano żonom marynarzy “Freyi” – prawie wszystkie natychmiast wytropiono – za to jedynie, by dały się sfotografować w pozie modlitwy: modlitwy za szczęśliwe ocalenie ich mężów.

Pewien były oficer Legii Cudzoziemskiej proponował, że odbije “Freyę” sam, za sumę miliona dolarów. Czterech arcybiskupów i siedemnastu parlamentarzystów – kierując się zapewne różnymi motywami i ambicjami – zgłosiło się w charakterze dobrowolnych zakładników w miejsce kapitana Larsena i jego załogi.

– Każdy oddzielnie czy hurtem? – zadrwił kanclerz Busch, kiedy mu o tym powiedziano. – Osobiście wolałbym, żeby zamiast tych dobrych marynarzy znalazł się tam pan William Matthews. Wtedy mógłbym zwlekać z decyzjami choćby i do Bożego Narodzenia.

Przed południem zaczął 'przynosić owoce przeciek informacyjny, zorganizowany z pomocą dwu supergwiazd niemieckiego dziennikarstwa. Ich aluzje w komentarzach radiowych i telewizyjnych zostały podchwycone i rozwinięte przez inne redakcje. Coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, że w godzinach poprzedzających świt Dietrich Busch działał pod przemożną presją Ameryki. Bonn odmówiło potwierdzenia tych sugestii, ale też im nie zaprzeczyło. A te wymijające odpowiedzi rzecznika rządowego też miały swoją wartość dla prasy.

Toteż kiedy nad Waszyngtonem – pięć godzin później niż nad Europą – wstawał świt, główny ciężar zainteresowań prasy przeniósł się już na Biały Dom. Od szóstej akredytowani w Waszyngtonie dziennikarze głośno domagali się rozmowy z samym prezydentem. Musieli zadowolić się rozmową z rzecznikiem prasowym, od którego jednak niczego nowego się nie dowiedzieli. Nękany ze wszystkich stron rzecznik robił wciąż uniki, bo sam nic właściwie nie wiedział. Jego ponawiane wciąż prośby o komentarz z Owalnego Gabinetu przyniosły w odpowiedzi jedynie instrukcję, że “to jest sprawa wyłącznie europejska, a Europejczycy robią, co uważają za najlepsze”. To wyjaśnienie odrzucało kamyczek z powrotem do ogródka kanclerza Buscha. A on złościł się coraz bardziej. Złościł się też prezydent Matthews.

– Jak długo to może jeszcze trwać? – niemal krzyczał na swoich doradców. Nawet nie spojrzał na przyniesiony mu o szóstej talerz z jajecznicą.

To samo pytanie zadawano sobie tego ranka w dziesiątkach biur w Europie i Ameryce. Ze swojego biura w Teksasie dzwonił do Waszyngtonu właściciel miliona ton ropy zwanej mubarakiem. Dzwonił, nie bacząc na wczesną porę, do dyrektora kampanii wyborczej partii prezydenta.

– Nie interesuje mnie to, która godzina! – ryczał na sekretarkę dyrektora. – Masz mnie połączyć i powiedzieć, że to Clint Blake. Jasne?

Dyrektor nie był zachwycony, kiedy wyrwano go ze snu. Ale kiedy odkładał słuchawkę, minę miał jeszcze bardziej markotną. Milion dolarów na kampanię wyborczą to nie byle co, nawet w Stanach. Toteż groźba Blake'a, że wycofa swój datek i wpłaci go na konto opozycji, nie wydawała się ani trochę śmieszna. Na nic zdały się próby przekonywania go, że cały ładunek jest przecież ubezpieczony u Lloyda. Tego ranka Blake był tylko rozwścieczonym Teksańczykiem, do którego nie przemawiały żadne argumenty.

Również Harry Wennerstrom spędził większość tych porannych godzin przy telefonie. Dzwonił do Sztokholmu, do wszystkich przyjaciół i znajomych we flocie, w bankach i w rządzie, prosząc, by wywarli presję na szwedzkiego premiera. Presja okazała się skuteczna. Żądania Wennerstroma przekazano drogą dyplomatyczną do Bonn.


Sir Murray Kelso, prezes Lloyda, bez trudu odnalazł wiceministra środowiska. Sir Rupert Mossbank tkwił już za swoim biurkiem w White-hall. Zazwyczaj sobota nie jest dniem, w którym można zastać wyższych funkcjonariuszy państwowych przy ich biurkach – ale to nie była zwykła sobota. Sir Rupert przyjechał tu przed świtem na wieść z Downing Street, że Miszkin i Łazariew nie zostaną zwolnieni – i od tej pory nie opuszczał budynków Whitehall. Wskazał krzesło swojemu gościowi.

– Paskudna sprawa – zaczął ogólnikowo Sir Murray.

– Wręcz obrzydliwa – zgodził się Sir Rupert.

Podał biszkopty, po czym dwaj lordowie zajęci byli przez jakiś czas piciem herbaty.

– Rzecz w tym – przerwał w końcu milczenie Sir Murray – że w grę wchodzą naprawdę gigantyczne sumy. Coś około miliarda dolarów. Nawet gdyby kraje dotknięte skażeniem domagały się odszkodowań nie od nas, ale od Niemiec Zachodnich, to samo tylko ubezpieczenie statku, ładunku i załogi pochłonie czterysta milionów dolarów.

– Oczywiście możecie wypłacić taką sumę? – zaniepokoił się Sir Rupert.

– Oczywiście, możemy. I musimy. Ale to już jest suma, która poważnie zaciąży na tegorocznym bilansie państwowym. Mogą być kłopoty z następną pożyczką z Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

– Tak – przyznał Mossbank – ale niewiele możemy tu zrobić. Teraz wszystko jest w rękach Niemców.

– Może jednak dałoby się ich jakoś przycisnąć. Ja wiem, porywanie samolotów to rzecz wstrętna, ale w końcu można by w tym jednym przypadku wypuścić tych łobuzów. Baba z wozu, koniom lżej!

– Spróbuję. Zobaczę, co się da zrobić – oświadczył Mossbank. W rzeczywistości doskonale wiedział, że nie da się nic zrobić. W teczce z napisem “tajne”, zamkniętej w sejfie, miał informację, że za jedenaście godzin major Fallon wsiądzie do swego kajaka; do tego momentu – brzmiała instrukcja premiera – żadnych zmian taktyki!


O tej instrukcji kanclerz Busch dowiedział się rano, w trakcie osobistej rozmowy z ambasadorem brytyjskim. To go nieco uspokoiło.

– Tylko po co jedliśmy tę żabę? – spytał, gdy ambasador przedstawił mu cały plan. – Czy nie można mi było tego powiedzieć wcześniej?

– Wcześniej nie byliśmy pewni, czy to jest realne – wyjaśnił Anglik, bo takie miał polecenie. – Pracowaliśmy nad tym przez całe wczorajsze popołudnie i przez całą noc. Dopiero przed świtem uzyskaliśmy pewność, że rzecz jest wykonalna.

– Jak oceniacie swoje szansę?

– Trzy do jednego na naszą korzyść. Słońce zachodzi dziś o siódmej trzydzieści, kompletna ciemność będzie od dziewiątej. O dziesiątej ci ludzie wystartują.

Kanclerz spojrzał na zegarek. Dwanaście godzin. Jeśli Brytyjczykom się uda, zasługa przypadnie przede wszystkim płetwonurkom zabójcom, ale także i jemu: za mocne nerwy. Jeśli się nie uda, cała odpowiedzialność spadnie na Brytyjczyków.

– A zatem wszystko zależy teraz od majora Fallona – odezwał się po namyśle. – Dobrze, panie ambasadorze, obiecuję grać w tę grę do dziesiątej.


Oprócz baterii rakiet samosterujących USS “Moran” miał na pokładzie dwa konwencjonalne działa Mark45 127 mm, jedno z przodu, jedno z tyłu. Choć “konwencjonalne”, niewiele miały wspólnego z tradycją morskiej artylerii. Naprowadzane radarem, sterowane przez komputer, mogły wystrzelić szybką serię dwudziestu pocisków, bo tyle mieścił magazynek. Komputer ustalał też rodzaj i kolejność wystrzeliwanych pocisków. Czasy, w których na okrętach wojennych trzeba było ręcznie wyciągać amunicję z głębokich czeluści magazynu, transportować ją do wieżyczki strzelniczej prymitywną windą, zatrudniać przy obsłudze działa ciężko harujących ładowaczy – minęły bezpowrotnie. Na “Moranie” odpowiednią amunicję wybierały ze składu roboty, jej transportem do wież strzelniczych kierował mikroprocesor, a działa ładowały się, strzelały, wyrzucały łuski, ponownie ładowały i strzelały – całkowicie bez udziału rąk ludzkich.

Celowanie odbywało się z pomocą radaru; radarowe oczy okrętu odnajdowały cel wedle zadanego programu, uwzględniając wiatr i wszelkie ruchy zarówno celu jak samego “Morana”; a znalazłszy cel trzymały się go już wytrwale, aż do następnej instrukcji z komputera. Komputer dostarczał też radarowemu celownikowi informacji o wszystkich bieżących zmianach, o najdrobniejszych poruszeniach “Morana”, o celu, o aktualnej prędkości i kierunku wiatru w przestrzeni między nimi. Gdy cel był już namierzony, wszystkie te ruchy i zmiany przestawały stanowić problem; niezależnie od nich sterowane z komputera mordercze paszcze dział bezgłośnie i bezbłędnie obracały się tam, gdzie powinny trafić pociski. “Moran” mógł kołysać się i obracać na sztormowej fali, cel mógł kluczyć i gwałtownie zmieniać kurs – wszystko to błyskawicznie równoważyły decyzje komputera. Komputer realizował także szczegółowy plan rozrzutu pocisków. Na wszelki wypadek działała jeszcze w najwyższym punkcie okrętu kamera telewizyjna, dzięki której oficer artylerzysta mógł widzieć cel i zmieniać program ostrzału, wprowadzając do komputera i mikroprocesora dział nowe instrukcje.

Komandor Manning stał na pokładzie przy relingu i obserwował “Freyę” w ponurym skupieniu. Ktokolwiek doradził to rozwiązanie prezydentowi, dobrze rzecz wykalkulował. W przypadku katastrofy “Freyi” główne zagrożenie dla środowiska stanowiłby ładunek: milion ton płynnej topy. Gdyby jednak tę ropę zapalić jeszcze w ładowniach albo w kilka sekund po pęknięciu kadłuba statku, prawie cały ładunek spłonie. Ściślej biorąc: spali się w gigantycznym wybuchu.

Ropę naftową w naturalnej postaci trudno jest zapalić, jeśli jednak wystarczająco ją rozgrzać, to po przekroczeniu temperatury zapłonu chwyci ogień i dalej będzie się już palić sama. Zatankowany na “Freyę” mubarak należał do najlżejszych i najłatwiej zapalnych gatunków ropy. Płonąca bryła magnezu, o temperaturze ponad 1000 stopni Celsjusza, zupełnie wystarczy, by spłonęła niemal cała zawartość ładowni. Najwyżej dziesięć procent ładunku wydostanie się na powierzchnię morza w postaci naturalnej. Reszta zamieni się w kulę ognia o średnicy dziesięciu tysięcy stóp.

Pozostanie po tym wielka plama nieszkodliwej już zwęglonej piany i gigantyczny słup dymu, porównywalny z obłokiem, który wykwit! kiedyś nad Hiroszimą. Ze statku nie zostanie nic – ale zagrożenie środowiskowe zmniejszy się do rozmiarów, które można już opanować.

Manning oderwał się od tych wizji i wezwał do siebie oficera artylerzystę, Chucka Olsena.

– Załadować i zaprogramować działo dziobowe – wydał cichym głosem rozkaz. Komandor-porucznik Olsen zaczai notować.

– Porządek: trzy przeciwpancerne, pięć magnezowych zapalających, dwa DSW. Łącznie dziesięć. Potem powtórzyć całą serię w tym samym porządku. W sumie dwadzieścia pocisków.

– Tak jest, sir. Trzy PP, pięć Gwiazd, dwa kruszące. Plan rozrzutu?

– Pierwszy pocisk w punkt zero, następny dwieście metrów dalej, trzeci jeszcze dwieście metrów dalej. Pięć zapalających z powrotem do punktu zero, w odstępach czterdziestometrowych. Dwa pociski o dużej sile wybuchu – znów do przodu, sto i dwieście metrów.

Olsen zanotował plan rozrzutu według instrukcji dowódcy. Manning uniósł wzrok ponad reling. Pięć mil od nich stała “Freya”, mierząc teraz dziobem dokładnie w kierunku,.Morana”. Pociski wystrzelone według podyktowanego przed chwilą planu będą trafiać w pokład “Freyi” od dziobu aż po podstawę nadbudówki, w jednej prostej linii. Przeciwpancerne rozedrą stalowy pokład i środkowe zbiorniki, jak skalpel chirurga rozcina skórę; zapalające wpadną przez to rozcięcie do zbiorników; kruszące rozerwą ściany między zbiornikami i przeniosą pożar do wszystkich ładowni.

– Zanotowałem, sir. Punkt zerowy dla pierwszego pocisku?

– Pokład “Freyi”, dziesięć metrów od dziobu.

Pisak Olsena zatrzymał się nad papierem. Oficer przyjrzał się temu, co już zapisał, potem podniósł wzrok na majaczącą w oddali “Freyę”.

– Komandorze – wycedził przez zęby – jeśli pan to zrobi, ten statek nie zatonie ani nie spali się, ani nie rozpadnie. On po prostu wyparuje!

– To jest rozkaz, panie Olsen – powiedział twardo Manning. Stojący obok pół Szwed, pół Amerykanin był blady jak ściana.

– Na litość boską, komandorze, tam jest dwudziestu dziewięciu niewinnych marynarzy…

– Znam fakty, panie Olsen. Przygotuje pan to działo, czy odmawia pan wykonania rozkazu?

Oficer artylerzysta wyprężył się na baczność.

– Załaduję i zaprogramuję działo, komandorze Manning, ale nie odpalę go. Jeśli trzeba będzie nacisnąć spust, zrobi pan to sam.

Zasalutował regulaminowo i zszedł pod pokład, na posterunek dowodzenia artyleryjskiego.

Nie będę cię do niczego zmuszał – pomyślał Manning. – Nacisnę ten guzik, jeśli sam prezydent wyda mi taki rozkaz. A potem podam się do dymisji.

Godzinę później przyleciał helikopter z “Argylla” i wysadził na pokładzie “Morana” oficera Marynarki Królewskiej. Zażądał on rozmowy sam na sam z komandorem Manningiem, zaprowadzono go więc do kabiny dowódcy.

– Pozdrowienia od komandora Prestona, sir – powiedział posłaniec i wręczył Manningowi list. Kiedy Amerykanin przeczytał go do końca, wyglądał jak człowiek cudownie uratowany spod szubienicy. List zawierał wiadomość, że Brytyjczycy wyślą o dziesiątej wieczorem oddział uzbrojonych płetwonurków; do tego czasu wszystkie zainteresowane rządy zobowiązały się nie podejmować żadnych samodzielnych akcji.


W czasie gdy dwaj oficerowie alianckich flot rozmawiali na pokładzie USS “Moran”, samolot wiozący Adama Munro na zachód był już nad granicą radziecko-polską. Ze sklepu na placu Dzierżyńskiego Munro poszedł do najbliższej budki telefonicznej i zadzwonił do szefa kancelarii swojej ambasady. Posługując się umówionym kodem oświadczył dyplomacie, że ma już to, co chcieliby wiedzieć jego przełożeni w Londynie, ale do ambasady nie przyjedzie. Zamiast tego rusza od razu na lotnisko, aby zdążyć jeszcze na południowy samolot. Zanim szef kancelarii zawiadomił o tym Ministerstwo Spraw Zagranicznych, zanim ministerstwo przekazało tę wiadomość do SIS, zanim ci zdążyli wysłać odpowiedź, w której domagali się, aby Munro przetelegrafował swoje nowiny – on był już na pokładzie samolotu.

– Co on wyprawia, do diabła? – z tym pytaniem do Barry'ego

Ferndale'a zwrócił się Sir Nigel Irvine, kiedy dowiedział się, że jego' sokół leci do kraju.

– Nie mam pojęcia – wyznał szczerze kierownik sekcji radzieckiej. – Może “Słowik” wpadł, a on chce wrócić jak najszybciej, zanim wybuchnie skandal dyplomatyczny. Czy mam po niego wyjechać?

– O której przylatuje?

– O pierwszej czterdzieści pięć. Myślę, że powinienem się po niego wybrać. On chyba ma już tę odpowiedź dla prezydenta Matthewsa. A ja, szczerze mówiąc, jestem cholernie ciekaw, co za diabeł w tym siedzi.

– Ja też – przyznał się Sir Nigel. – Weź samochód z szyfrującym telefonem i o wszystkim informuj mnie osobiście.

Na kwadrans przed południem Drake wysłał jednego ze swoich ludzi, by znów sprowadził operatora pomp do ośrodka kontroli ładunku na pokładzie “A”. Zostawiwszy kapitana Larsena pod strażą innego terrorysty, sam zszedł także do ośrodka; tam wyjął z kieszeni bezpieczniki i umieścił je na swoich miejscach. System pomp “Freyi” na nowo ożył.

– Co trzeba zrobić, żeby wypompować ładunek? – spytał sprowadzonego marynarza. – Tylko pamiętaj, że twój kapitan wciąż siedzi tam na górze z lufą przy nosie. Nie pożyje długo, jak będziesz robił kawały.

– Cały system pomp kończy się w jednym miejscu, w tak zwanym kolektorze – odpowiedział bez sprzeciwów operator. – Do tego kolektora podłącza się węże z instalacji brzegowej. Potem otwiera się główne zawory w kolektorze i włącza pompy.

– Jaka jest szybkość rozładunku?

– Dwadzieścia tysięcy ton na godzinę. Żeby zachować równowagę statku, wypompowuje się jednocześnie kilka zbiorników, w różnych punktach kadłuba.

Drake wiedział, że “Freya” stoi teraz na fali przypływu; woda wokół niej dryfowała wolno, nie więcej niż milę na godzinę, na północny wschód, w stronę Wysp Fryzyjskich.

– Otwórz zawór tego zbiornika – wskazał na lewą stronę statku, na śródokręciu. Pompiarz wahał się przez chwilę, potem usłuchał.

– Dobrze – pochwalił Drake. – A teraz, jak dam ci znak, włączysz pompy i opróżnisz ten zbiornik.

– Do morza? – marynarz nie wierzył własnym uszom.

– Tak, do morza – potwierdził Drake ze złością. – Kanclerz Busch dowie się nareszcie, co to znaczy presja międzynarodowej opinii publicznej.

W sobotę, 2 kwietnia, kiedy wskazówki zegarów zbliżały się do dwunastej, cała Europa wstrzymała oddech. Wszyscy byli przekonani, że terroryści zgładzili już – w odwecie za naruszenie przestrzeni powietrznej nad statkiem – jednego marynarza. Teraz, z wybiciem dwunastej, mieli zabić następnego albo wylać tysiące ton ropy do morza.

Nimrod, który o północy zastąpił maszynę majora Lathama, też musiał już – niespełna godzinę temu – opuścić służbę. Kończyło mu się paliwo. Na posterunku był więc znowu Latham; kamery jego samolotu spokojnym terkotem odmierzały biegnący czas.

Major nie wiedział nawet, że w tej chwili wiele mil nad nim przesuwa się szpiegowski satelita Kondor; poprzez sieć podobnych aparatów krążących wokół globu wysyłał on do Waszyngtonu nieprzerwany potok obrazów. W Owalnym Gabinecie zmęczony prezydent USA wpatrywał się w ekran telewizyjny. Spod dolnej ramki obrazu powoli wysunęła się “Freya”, jakby ukryty pod monitorem diabeł groził prezydentowi palcem.

W Londynie wiele ważnych osobistości zebrało się w sali konferencyjnej Urzędu Premiera przed dużym ekranem, na którym widać było to, co widział Nimrod. Już za pięć dwunasta kamery samolotu przeszły na pracę ciągłą; obraz przesyłany był non stop do systemu Datalink na “Argyllu”, a stąd do Whitehall.

Na pokładach “Montcalma”, “Bredy”, “Brunnera”, “Argylla” i “Morana” marynarze z pięciu krajów co chwila podnosili lornetki do oczu. Ich oficerowie wspinali się najwyżej jak mogli, by więcej widzieć przez swoje teleskopy.

Na fali międzynarodowej rozgłośni radiowej BBC odezwał się Big Ben. I wtedy w podziemiach Urzędu Premiera, tylko dwieście jardów od słynnego zegara, ktoś wykrzyknął: “Boże, oni leją ropę!” W tej samej chwili, trzy tysiące mil stąd, dostrzegli to czterej Amerykanie w Owalnym Gabinecie.

Z boku “Freyi”, ze środka lewej burty, wytryskała kolumna lepkiej, rdzawoczerwonej cieczy. Była gruba jak tors mężczyzny. Pchana siłą potężnych pomp “Freyi”, ropa przewalała się nad relingiem i trzydziestostopową kaskadą spadała w morze. Zaledwie paru sekund było trzeba, by szmaragdowa toń wokół statku zmieniła kolor i zmętniała. Powracając wielkimi bąblami z głębiny na powierzchnię, ropa rozlewała się w coraz większą plamę; przypływ rozciągał ją coraz bardziej ku północnemu wschodowi.

Po sześćdziesięciu minutach pompowanie wody ustało; zawartość jednego zbiornika znalazła się za burtą. Wielka plama na morzu przybrała kształt jaja, którego węższy koniec wciąż jeszcze trzymał się kadłuba “Freyi”. W końcu jednak cała plama oderwała się od statku i podryfowała wolno ku Wyspom Fryzyjskim. Morze wciąż było spokojne, toteż plama nie dzieliła się na części, coraz bardziej jednak się rozciągała. O drugiej, w godzinę zaledwie po opróżnieniu zbiornika, miała już dziesięć mil długości i siedem mil szerokości w najszerszym miejscu.

Kolejny Kondor minął miejsce katastrofy; w Waszyngtonie plama zniknęła z ekranu. Poklewski wyłączył monitor.

– A to tylko pięćdziesiąta część całego ładunku – powiedział. – Europejczycy wpadną chyba w szał.

Zadzwonił telefon. Benson podniósł słuchawkę. Kiedy ją odkładał, jego twarz zdradzała ożywienie.

– W Langley dostali właśnie wiadomość z Londynu – powiedział, zwracając się do prezydenta. – Ich człowiek w Moskwie sygnalizował, że ma odpowiedź na nasze pytanie. Twierdzi, że wie, dlaczego Rudin grozi zerwaniem Traktatu Dublińskiego, w razie gdyby Miszkin i Łazariew wyszli na wolność. Teraz leci z tą wiadomością osobiście do -Londynu. Wyląduje za godzinę.

Matthews wzruszył ramionami.

– Właściwie to już nie ma znaczenia, skoro za kilka godzin major Fallon wyruszy ze swoimi nurkami. Choć oczywiście dobrze jest wiedzieć.

– On przekaże to natychmiast Sir Nigelowi, a ten zawiadomi panią Carpenter. Może poprosi ją pan, żeby skorzystała z gorącej linii, jak tylko wiadomość dotrze do niej? – zasugerował Benson.

– Rzeczywiście tak zrobię.


Powiedział to o ósmej rano; w Europie minęła właśnie pierwsza. Andrew Drake, który niemal przez całą ostatnią godzinę pogrążony był w myślach, postanowił jeszcze raz porozmawiać z brzegiem.

Już dwadzieścia minut później kapitan Larsen wzywał przez radio Kontrolę Mozy i prosił o połączenie z Janem Graylingiem, premierem Holandii. Nie czekał długo: Holendrzy już wcześniej przewidzieli, że terrorysta będzie chciał wznowić negocjacje z ich premierem, i byli na to przygotowani.

– Słucham pana, kapitanie Larsen, mówi Jan Grayling – Holender rozmawiał z Norwegiem po angielsku.

– Panie premierze, widział pan zapewne, jak wypompowano dwadzieścia tysięcy ton ropy z mojego statku? – spytał Larsen. Lufa pistoletu niemal dotykała jego ucha.

– Tak, to straszne – stwierdził Grayling.

– Dowódca partyzantów proponuje konferencję.

Echo ostatnich słów kapitana dość długo kołatało się w głowie premiera. Grayling popatrzył niepewnie na dwóch członków rządu, którzy towarzyszyli mu w tej rozmowie.

– Rozumiem – powiedział, chociaż niczego jeszcze nie rozumiał. Chciał po prostu zyskać na czasie. – Jaka to ma być konferencja?

– Bezpośrednie, osobiste spotkanie przedstawicieli krajów nadmorskich i innych zainteresowanych stron – odczytywał Larsen z położonej przed nim kartki.

Grayling zakrył dłonią mikrofon.

– Ten drań chce rozmawiać! – oznajmił podekscytowany. Potem, znów do telefonu, oświadczył: – W imieniu rządu holenderskiego zgadzam się być gospodarzem takiej konferencji. Proszę zawiadomić o tym dowódcę partyzantów.

Na mostku “Freyi” Andrij Dracz pokręcił przecząco głową. Teraz z kolei on zakrył dłonią mikrofon. Przez chwilę naradzał się z Larsenem.

– Nie na lądzie – odezwał się w końcu głos Larsena w telefonie. – Tutaj, na morzu. Jak się nazywa ten brytyjski krążownik?

– “Argyll”.

– Oni mają helikopter – mówił Larsen pod dyktando Drake'a. – Konferencja odbędzie się na “Argyllu”. O trzeciej po południu. Weźmie w niej udział pan, ambasador niemiecki i dowódcy pięciu okrętów NATO. Nikt więcej.

– Zrozumiałem. Czy dowódca partyzantów przybędzie osobiście? Pytam, bo muszę przekonsultować z Brytyjczykami gwarancje bezpieczeństwa.

Przez chwilę nie było odpowiedzi.

– Nie – odezwał się w końcu głos kapitana Larsena. – On wyśle swojego przedstawiciela. Za pięć trzecia helikopter z “Argylla” będzie mógł się zatrzymać nad lądowiskiem “Freyi”, powtarzam: nad lądowiskiem. Żadnych żołnierzy ani komandosów na pokładzie, tylko pilot o operator windy, obaj bez broni. Akcja będzie obserwowana z mostka. I żadnych kamer. Helikopter zatrzyma się dwadzieścia stóp nad pokładem. Operator spuści na linie uprzęż i zabierze naszego negocjatora na pokład “Argylla”. Czy to jasne?

– Najzupełniej – odparł Grayling. – A czy mogę wiedzieć, kto będzie tym negocjatorem?

– Proszę chwilę zaczekać – mikrofon na “Freyi” wyłączył się. Larsen skierował wzrok na Drake'a.

– No, panie Swoboda, jeśli nie poleci pan sam, to kogo pan wyśle? Drake uśmiechnął się przelotnie.

– Pana – powiedział. – Myślę, że pan najlepiej potrafi ich przekonać, że nie żartuję, ani z załogą, ani z ładunkiem. I że moja cierpliwość ma granice.

W słuchawce telefonu premiera Graylinga znów odezwał się głos Larsena:

– Poinformowano mnie, że to ja będę negocjatorem.

Na tym rozmowa się skończyła. Grayling spojrzał na zegarek.

– Pierwsza czterdzieści pięć – stwierdził. – Mamy siedemdziesiąt pięć minut. Wyślijcie po Konrada Yossa śmigłowiec, niech ląduje jak najbliżej jego ambasady. Teraz proszę mnie połączyć bezpośrednio z panią Carpenter.

– Tak jest, panie premierze – odpowiedział jego osobisty sekretarz i dodał: – Pan Harry Wennerstrom chciałby z panem mówić, jest na linii.

Staremu milionerowi już w nocy dostarczono do apartamentu na dach “Hiltona” precyzyjną krótkofalówkę. Od wielu godzin włączona była na stałe na kanale dwudziestym.

– Z pewnością poleci pan na “Argylla” śmigłowcem – stwierdził Wennerstrom bez żadnych wstępów. – Będę wdzięczny, jeśli zabierze pan ze sobą panią Lizę Larsen.

– Ale… nie wiem… – zaczął Grayling.

– Zlitujże się, człowieku! – huknął Szwed. – Przecież ci bandyci nigdy się o tym nie dowiedzą. A jeśli sprawy nie pójdą dobrze, to jest to dla niej może ostatnia okazja, żeby widzieć go żywego.

– Dobrze, niech przyjedzie tutaj najdalej za czterdzieści minut. Startujemy o wpół do trzeciej.


Rozmowę na kanale dwudziestym słyszały oczywiście wszystkie sieci wywiadowcze i większość agencji prasowych. Teraz rozdzwoniły się telefony między Rotterdamem i dziewięcioma stolicami europejskimi. Dalekopis w Białym Domu nerwowo wystukiwał pilną wiadomość z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego dla prezydenta Matthewsa. Przez trawnik na tyłach Whitehall pędził jak strzała w stronę rezydencji premiera goniec z depeszą do pani Carpenter. Izraelski ambasador w Bonn, w imieniu swojego premiera, nalegał na kanclerza Buscha, by w trakcie konferencji na “Argyllu” koniecznie dowiedzieć się, czy terroryści są, czy też nie są Żydami; szef rządu niemieckiego obiecał to załatwić.

Gazety, programy radiowe i telewizyjne miały już nowe, sensacyjne tytuły do swoich popołudniowych wydań i emisji. Do ministerstw marynarki pięciu krajów NATO coraz gwałtowniej dobijali się amatorzy szybkiego raportu z negocjacji – jeśli w ogóle do nich dojdzie.

Dokładnie w chwili, kiedy Jan Grayling odkładał słuchawkę po rozmowie i “Freyą”, samolot pasażerski wiozący Adama Munro z Moskwy dotknął kołami pasa startowego nr l na londyńskim lotnisku Heathrow.

Dzięki przepustce funkcjonariusza Ministerstwa Spraw Zagranicznych Barry Ferndale mógł podjechać samochodem aż pod schodki samolotu. Kiedy pojawił się na nich Munro, Barry wskazał mu miejsce obok siebie, na tylnym siedzeniu. Samochód, którym tu przyjechał, był wyposażony znacznie lepiej niż większość wozów Firmy. Dźwiękoszczelna szyba oddzielała tylną część kabiny od kierowcy, a szyfrujący telefon pozwalał połączyć się w każdej chwili z kwaterą główną. Kiedy samochód wpadł do tunelu łączącego lotnisko z autostradą M4, Ferndale przerwał milczenie.

– Ciężka podróż, nie? – Raczej nie dotyczyło to podróży samolotem.

– Koszmarna – wykrztusił Munro. – Myślę, że “Słowik” wpadł. A na pewno śledzą go. Może już go mają.

Ferndale westchnął ze współczuciem.

– Taki nasz cholerny los. Straszne jest stracić agenta. Ja też straciłem paru, przecież wiesz. Jeden zginął w bardzo niemiłych okolicznościach. Ale to jest nasz zawód, Adam. Jesteśmy tylko cząstką tego, co Kipling nazywał Wielką Grą.

– Tylko że to nie jest żadna gra – warknął Adam. – A to, co KGB zrobi ze “Słowikiem”, to nie zabawa.

– Na pewno nie. Przepraszam cię, Adam. Nie powinienem był tego mówić.

Samochód stopniowo włączał się w rzekę pojazdów na M4. Ferndale przez chwilę milczał wyczekująco, w końcu jednak nie wytrzymał.

– Ale podobno masz odpowiedź na nasze pytanie?

– Nasze? Chciałeś chyba powiedzieć: pytanie pani Carpenter? Tak, mam odpowiedź.

– No więc?

– To ona pytała – rzekł zimno Munro – i ona dostanie odpowiedź. Mam nadzieję, że będzie zadowolona. Ta odpowiedź kosztowała jedno życie ludzkie.

– To może nie najlepszy pomysł, stary. Nie można tak po prostu pójść sobie do premiera. Nawet Mistrz musi być najpierw umówiony.

– To poproś go, żeby mnie umówił – Munro ruchem głowy wskazał na telefon.

– Widzę, że nie mam innego wyjścia – mruknął Ferndale z rezygnacją. To smutne – pomyślał – patrzeć, jak taki zdolny facet w jednej chwili rujnuje sobie karierę. Ale Adam był najwyraźniej u kresu wytrzymałości nerwowej. Barry nie miał zamiaru go drażnić. Mistrz kazał mu przecież tylko pozostawać w kontakcie. I tyle tylko mógł Ferndale zrobić.

Dziesięć minut później Joan Carpenter słuchała uważnie głosu Sir Nigela Irvene'a w szyfrującym telefonie.

– Chce mi osobiście przekazać odpowiedź? – zdziwiła się. – To chyba trochę niezwykłe?

– Nawet bardzo niezwykłe, madame. Prawdę mówiąc, jeszcze nie słyszałem czegoś takiego. Obawiam się, że pan Munro będzie się musiał rozstać z Firmą. Rzecz w tym, że jeśli nie oddam go w ręce naszych speców od przesłuchań, to właściwie nie potrafię go skłonić, żeby powiedział to mnie. Widzi pani, on stracił przy tej robocie agenta, z którym, jak sądzę, osobiście się zaprzyjaźnił w ciągu ostatnich miesięcy. Teraz jest bliski załamania.

Joan Carpenter odpowiedziała dopiero po chwili namysłu:

– Bardzo mi przykro, że spowodowałam takie nieszczęście. I chciałabym osobiście przeprosić za to pana Munro. Niech szofer podwiezie go prosto pod numer dziesięć. Pana także poproszę do mnie.

Odłożyła słuchawkę. Sir Nigel jeszcze przez chwilę siedział bez ruchu. Ta kobieta nigdy nie przestanie mnie zadziwiać – pomyślał. – No dobrze, Adam, chciałeś mieć swoją chwilę chwały, synku, i będziesz ją miał. Ale to już koniec! Potem będziesz musiał poszukać sobie innej pracy. Nie ma miejsca dla primadonn w Firmie.

Dopiero schodząc do samochodu przypomniał sobie, że jakkolwiek fascynująca byłaby odpowiedź zdobyta przez Munro, wkrótce będzie już tylko ciekawostką bez znaczenia. Za siedem godzin major Fallon i jego trzej koledzy wejdą na pokład,,Freyi” i zlikwidują terrorystów. A Miszkin i Łazariew zostaną tam, gdzie są teraz – jeszcze przez piętnaście lat.


O drugiej, już z powrotem w kajucie kapitana, Drake pochylił się nad stołem.

– Zastanawia się pan pewnie, dlaczego robię tę konferencję na “Argyllu”. Przecież wiem, że jak już pan tam będzie, powie pan im wszystko: kim jesteśmy, ilu nas jest, jakie mamy uzbrojenie, jak rozmieściliśmy ładunki. Więc niech pan słucha uważnie, bo jest jeszcze coś, co musi pan im powiedzieć, jeśli chce pan uratować załogę i statek przed natychmiastowym zniszczeniem.

Mówił długo, ponad pół godziny. Thor Larsen słuchał z obojętną miną, uważnie jednak analizując słowa tamtego i zastanawiając się nad ich głębszym sensem. Kiedy wreszcie Drake skończył, norweski kapitan powiedział tylko:

– Powtórzę im to. Ale wcale nie po to, by ratować pańską skórę, panie Swoboda.

W odizolowanej od świata kabinie rozległ się dzwonek interkomu. Drake rozmawiał przez chwilę z którymś ze swoich ludzi, potem wyjrzał przez okno. Od strony otwartego morza zbliżał się, bardzo wolno i ostrożnie, bojowy helikopter Wessex z “Argylla” z dużymi, wyraźnymi znakami Marynarki Królewskiej na ogonie.

Pięć minut później, obserwowany przez lotnicze i satelitarne kamery, a za ich pośrednictwem przez sztaby ludzi w oddalonych o setki lub nawet tysiące mil ośrodkach decyzyjnych – kapitan Thor Larsen, dowódca największego statku, jaki kiedykolwiek pływał po morzach świata, wyszedł z nadbudówki i ruszył w stronę dziobu. Przed wyjściem zdołał wywalczyć zgodę Drake'a na przebranie się w strój oficjalny. Teraz miał na sobie czarne spodnie i kurtkę kapitana floty handlowej, z czterema złotymi obwódkami na mankietach i czapkę z galonami i emblematem Nordia Linę – srebrzystym hełmem wikingów. I tylko biały marynarski golf pod szczelnie zapiętą kurtką stanowił odstępstwo od uniformu, w którym kapitan Larsen miał się pojawić poprzedniego wieczora na pierwszym spotkaniu z prasą światową. Wyprostowany jak struna, przemierzał pokład swojego statku, zdążając ku pomostowi dziobowemu, nad którym kołysała się już na długiej linie spuszczona ze śmigłowca uprzęż.

Загрузка...