18.

Od 21.00 do 6.00

Helikopter uniósł się ponownie z trawnika przed Białym Domem, tym razem już bez agentów ochrony prezydenckiej. Oprócz tajemniczego Brytyjczyka, którego niedawno tu przywiózł, pilot miał teraz innego, jeszcze bardziej niezwykłego pasażera: naczelnego dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej. Śmigłowiec leciał nad miastem na południowy wschód, w stronę bazy lotniczej Andrews. Po prawej stronie połyskiwała w przedwieczornym słońcu rzeka Potomac.

Stanisław Poklewski, który pozostał w Owalnym Gabinecie, rozmawiał teraz przez telefon z dowódcą bazy Andrews, powołując się co drugie słowo na osobisty rozkaz prezydenta. Najwidoczniej i tego było za mało, skoro w końcu główny doradca do spraw bezpieczeństwa państwa musiał przekazać słuchawkę Williamowi Matthewsowi.

– Tak, generale, to jest mój rozkaz – potwierdził prezydent. – Wyda pan polecenie pułkownikowi O'Sullivanowi, aby natychmiast przygotował plan lotu z Waszyngtonu do Moskwy drogą polarną. Potwierdzenie zgody ZSRR na wejście w przestrzeń powietrzną otrzyma drogą radiową, najdalej nad Grenlandią.

Skończywszy rozmowę, prezydent powrócił do innego aparatu, przez który już od pewnego czasu próbował porozumieć się z Maksymem Rudinem.

W Andrews na powitanie helikoptera wyszedł sam dowódca. Obecność na pokładzie Roberta Bensona, którego generał znał z widzenia, rozwiała dręczące go jeszcze wątpliwości; gdyby nie Benson, zapewne nie pozwoliłby temu obcokrajowcowi nawet zbliżyć się do swojej najmilszej zabawki – najszybszego samolotu świata. Dziesięć lat po wprowadzeniu do służby, zwiadowczy SR-71 Blackbird wciąż jeszcze objęty był najściślejszą tajemnicą państwową – tak oryginalne były zastosowane w nim materiały i systemy.

– W porządku, panie dyrektorze – powiedział w końcu – ale muszę pana ostrzec, że pułkownik O'Sullivan to wyjątkowo choleryczny typ, a w dodatku Arizończyk.

Ostrzeżenie było jak najbardziej potrzebne. W czasie kiedy Munro przebierał się w magazynie mundurów w kombinezon przeciwprzeciążeniowy, lotnicze buty i kulisty kask tlenowy z pleksiglasu, Benson odnalazł pułkownika George'a T. O'Sullivana w sali odpraw nawigacyjnych. Pułkownik, z cygarem w zębach, ślęczał nad mapami Arktyki i wschodniego Bałtyku. Dyrektor CIA należał z pewnością do grona osób, od których zależała kariera O'Sullivana, ale nawet to nie skłoniło go do grzeczniejszego tonu.

– Rzeczywiście ma pan zamiar wysłać mnie i moją maszynę prosto w łapy Ruskich? – zaczai agresywnie.

– Nie ja, pułkowniku. To prezydent wydał panu taki rozkaz.

– I mam lecieć bez nawigatora? Z jakimś cholernym Angolem na jego miejscu?

– Ten cholerny Angol wiezie ściśle tajną wiadomość od prezydenta Matthewsa dla prezydenta Rudina. Ta wiadomość musi dotrzeć do Rudina jeszcze dzisiaj, i nie można jej przekazać w żaden inny sposób.

Lotnik patrzył nań przez chwilę w milczeniu.

– Dobra – zgodził się bez entuzjazmu – skoro to takie cholernie ważne…

Za dwadzieścia szósta Munro wszedł do hangaru, w którym stał Blackbird, oblepiony rojem techników przygotowujących go do startu. Munro słyszał już co nieco o samolocie Lockheed SR-71, zwanym “Czarnym ptakiem” z powodu swego niezwykłego koloru. Widział nawet jego zdjęcie – ale nigdy oryginał. A było na co popatrzeć. Nad przednim, pojedynczym podwoziem wznosił się wysoko długi dziób w kształcie kuli karabinowej. Daleko za kabiną pilota smukły kadłub rozszerzał się nagle w delto watę skrzydło, będące zarazem statecznikiem poziomym. Blisko zewnętrznych krawędzi w skrzydło wbudowane były dwa silniki odrzutowe Pratt amp; Whitney JT-ll-D, każdy o sile ciągu 32 000 funtów. Obudowy silników – dwa równoległe do kadłuba grube cygara – zwieńczone były od góry ostrymi jak płetwa rekina statecznikami pionowymi. Małe białe gwiazdy w obwódkach na kadłubie wskazywały na przynależność do US Air Force; poza tym drobiazgiem samolot był całkowicie czarny jak smoła.

Pracownicy obsługi naziemnej pomogli Brytyjczykowi wcisnąć się do kabiny nawigatora. Ciasny fotel osunął się powoli w głąb kadłuba, aż krawędzie ścian bocznych znalazły się powyżej głowy Munro. Dzięki takiemu usytuowaniu nawigatora (który obsługuje także wszystkie systemy zwiadowcze samolotu) osłona jego kabiny nie wystaje ponad krzywiznę kadłuba i nie stwarza dodatkowego oporu powietrza; zarazem ogranicza to jednak widoczność. Ze swego miejsca nawigator mógł gołym okiem obserwować jedynie gwiazdy. Oczywiście człowiek, który zwykle zajmował to miejsce, widział dużo więcej – rozumiał bowiem informacje, jakich dostarczały niezliczone ekrany, zegary, monitory. SR-71 był bowiem w istocie samolotem szpiegowskim, przeznaczonym do lotów na wielkich wysokościach, daleko poza zasięgiem myśliwców przechwytujących i rakiet przeciwlotniczych, zdolnym do obserwacji i rejestracji wszystkiego, co znalazło się w zasięgu jego kamer i radarów.

Tymczasem technicy sprawnie podłączali różne przewody wystające z kombinezonu Munro do systemów operacyjnych samolotu: radiowego, tlenowego, przeciwprzeciążeniowego. Munro obserwował z podziwem, jak pułkownik O'Sullivan z niesłychaną wprawą i małpią zręcznością wślizguje się na przedni fotel i podłącza się do systemów informacyjnych i zasilających. Właśnie włączył radio i pod kaskiem Munro zadudnił niski głos Arizończyka.

– Pan jesteś Szkot, panie Munro?

– Tak, Szkot.

– A ja Irlandczyk – odezwał się znowu O'Sullivan. – Katolik? Munro nie zrozumiał.

– Co takiego?

– O rany, pytam, czy pan katolik?

Brytyjczyk zastanawiał się przez moment. Tak naprawdę, to wcale nie był wierzący.

– Nie – odpowiedział wreszcie – należę do Kościoła Szkockiego. Pilot był najwyraźniej zdegustowany.

– O rany, żebym ja, po dwudziestu latach służby w USAF, musiał wozić na spacery jakiegoś szkockiego protestanta!

Potrójna szyba osłony, wytrzymująca wielką różnicę ciśnień w strato-sferze, cicho zamknęła się nad nimi. Z sykiem włączyła się sztuczna klimatyzacja kabiny. Mały traktor wyciągnął samolot z hangaru na lotnisko. Zapadał już zmierzch.

Kiedy O'Sullivan uruchomił silniki, zamknięty we wnętrzu maszyny Munro usłyszał tylko cichy gwizd. Ale pracownicy obsługi naziemnej, choć uzbrojeni w ochronne nauszniki, aż przygięli się pod wrażeniem gromu, jaki przetoczył się po lotnisku. Pilot poprosił o zgodę na start natychmiast, zanim jeszcze zdążył wykonać wszystkie, zdawałoby się niezliczone, przedstartowe czynności kontrolne. Dotarłszy do początku pasa startowego Blackbird zatrzymał się na chwilę: pilot dokładnie ustawiał maszynę w osi pasa. Potem Munro usłyszał jego głos.

– No, kimkolwiek pan jesteś i w cokolwiek wierzysz, trzymaj się pan mocno, bo startujemy.

Ledwie Munro zdążył zapiąć pasy, poczuł, jak precyzyjnie wymodelowane oparcie fotela miękko, ale z wielką siłą pcha go do przodu. Nie mógł ocenić szybkości samolotu: ze swego miejsca nie widział żadnych obiektów lotniska, tylko nieruchome, bladoniebieskie niebo. W rzeczywistości prędkość odrzutowca nie przekroczyła nawet 150 mil na godzinę, kitdy jego przednie koło oderwało się od asfaltu. Pół sekundy później caty samolot był już w powietrzu i O'Sullivan uruchomił mechanizm chowający podwozie.

SR-71 zatoczył najpierw duży łuk, a kiedy wyloty jego dysz skierowały się w stronę stanu Maryland, zaczął ostro wznosić się w górę. Wspinał się niemal pionowo, jak rakieta – bo też był prawie rakietą. Munro leżał teraz na plecach ze stopami wzniesionymi ku górze, całym kręgosłupem czując prędkość, z jaką Blackbird piął się coraz wyżej i wyżej w niebo, które wkrótce stało się ciemnoniebieskie, potem fioletowe, wreszcie zupełnie czarne.

Siedzący na przednim fotelu pilot musiał tym razem zajmować się także nawigacją; w praktyce oznaczało to po prostu odczytywanie z umieszczonego przed nim ekranu szczegółowych instrukcji pokładowego komputera, wprowadzonych do jego pamięci przed lotem. Komputer wyświetlał dane dotyczące aktualnej wysokości, szybkości, prędkości wznoszenia, kierunku, temperatury zewnętrznej i wewnętrznej, temperatury w turbinach i w dyszach, tempa zużycia tlenu. Sygnalizował także krytyczne momenty lotu, na przykład przekroczenie bariery dźwięku.

Gdzieś w dole, pod nimi, przesunęły się Filadelfia i Nowy Jork, niczym miasteczka lalek. Nad północną częścią stanu New York przekroczyli barierę dźwięku, wciąż jeszcze wznosząc się ku górze. Na wysokości 80 tysięcy stóp – pięć mil wyżej niż lata Concorde – pułkownik O'Sullivan wyłączył dopalacze i przeszedł do lotu poziomego.

Choć z tej wysokości widać było jeszcze zachodzące słońce, niebo było czarne jak heban. Piętnaście mil nad ziemią jest już zbyt mało powietrza, by światło mogło się rozpraszać w jego cząsteczkach i rozjaśniać kosmiczną czerń. Jest go jednak dostatecznie dużo, by stawiać opór obiektowi tak szybkiemu jak Blackbird. Prędkość podróżną, niemal trzykrotnie przekraczającą szybkość dźwięku, osiągnęli na krótko przed granicą między stanem Maine i Kanadą. Munro z pewnym niepokojem obserwował, jak zewnętrzna powłoka SR-71, zrobiona z czystego tytanu, nabiera pod wpływem, tarcia ciemnoczerwonej barwy. Oczywiście specjalny system chłodzenia kabiny zapewniał jej pasażerom zwykłą temperaturę pokojową.

– Czy możemy już rozmawiać? – spytał Munro.

– No pewnie!

– Gdzie teraz jesteśmy?

– Nad Zatoką Świętego Wawrzyńca. Lecimy w stronę Nowej Fundlandii.

– Daleko mamy do Moskwy?

– Z bazy Andrews było cztery tysiące osiemset pięćdziesiąt sześć mil.

– A ile czasu nam to zajmie?

– Trzy godziny pięćdziesiąt minut.

Munro zaczai liczyć w myślach. Wystartowali o szóstej czasu waszyngtońskiego, czyli jedenastej środkowoeuropejskiego. O trzeciej w nocy to będzie już niedziela, trzeci kwietnia – wylądują w Moskwie. Właściwie tam będzie już piąta, ale jeśli Rudin przystanie na jego plan i Blackbird będzie mógł szybko wystartować do Berlina, odzyska te dwie godziny. A więc może być w Berlinie o świcie, dokładnie tak, jak zaplanował.

Byli już prawie godzinę w powietrzu, gdy samolot opuścił granice Kanady i nad lodowatymi wodami Północnego Atlantyku pomknął w kierunku południowego krańca Grenlandii, przylądka Farvel.


– Panie prezydencie, proszę mnie wysłuchać – powiedział William Matthews. Mówił do małego mikrofonu ustawionego na jego biurku; tak właśnie wyglądał w rzeczywistości ów sławny “czerwony telefon”, który w praktyce niewiele miał z telefonem wspólnego. Połączenie było radiowe, a na końcach linii nie było słuchawek; wymyślne dekodery i wzmacniacze odtwarzały głos odległego rozmówcy przez głośnik; ludzie znajdujący się w Owalnym Gabinecie słyszeli w tym głośniku również przyciszony głos rosyjskiego tłumacza, który tam, w Moskwie, przekazywał Rudinowi słowa amerykańskiego prezydenta.

– Maksymie Andrejewiczu, za starzy już jesteśmy obaj i zbyt wiele włożyliśmy pracy w zapewnienie wzajemnego pokoju, aby to wszystko miało pójść na marne z powodu bandy morderców gdzieś na Morzu Północnym.

Minęła dłuższa chwila, zanim z głośnika w Owalnym Gabinecie odezwał się gruby głos Maksyma Rudina. Mówił po rosyjsku; siedzący obok prezydenta młody urzędnik z Departamentu Stanu tłumaczył błyskawicznie, równie niskim głosem.

– Wynika z tego, drogi przyjacielu Williamie, że musi pan zniszczyć ten statek i w ten sposób zlikwidować sytuację szantażu… Ja naprawdę nie mogę dopuścić żadnego innego rozwiązania.

Benson rzucił prezydentowi ostrzegawcze spojrzenie: nie można mówić Rudinowi, że Zachód zna już prawdę o śmierci Iwanienki.

– Rozumiem to – powiedział Matthews do mikrofonu. – Ale ja z kolei nie mogę zniszczyć tego tankowca. Tym samym zniszczyłbym również siebie. Poprosiłem o tę rozmowę, bo jest, być może, jeszcze inne wyjście. Dlatego tak bardzo mi zależy, żeby przyjął pan jeszcze dzisiaj mojego specjalnego wysłannika. Ten człowiek jest już w drodze do Moskwy. Leci szybkim samolotem wojskowym. I ma dla pana propozycję, która może zadowolić nas obu.

– Jak się nazywa ten Amerykanin?

– To nie Amerykanin, to Brytyjczyk. Nazywa się Adam Munro. Cisza po tamtej stronie linii trwała tym razem trochę dłużej. W końcu

Rudin zgodził się – ale w jego głosie nie było entuzjazmu.

– Proszę przekazać moim ludziom dane dotyczące lotu: wysokość, szybkość, trasa. Wydam polecenie, aby wpuszczono ten samolot, i osobiście przyjmę pana Munro zaraz po wylądowaniu. Spakojnoj noczi, William.

Życzy panu spokojnej nocy – powtórzył tłumacz.

– Chyba żartuje – skomentował Matthews i odwrócił się do swoich doradców. – Przekażcie im parametry lotu Blackbirda, a naszej załodze zgodę na kontynuowanie lotu.


Na pokładzie “Freyi” wybiła północ. Porywacze i ich zakładnicy wkraczali w trzecią już – i ostatnią – wspólną dobę. Kiedy zegary znowu wybiją północ, Miszkin i Łazariew będą już w Izraelu – albo też “Freya” i wszyscy pozostali na niej ludzie nie będą już istnieć.

Drake, mimo iż przedtem zapowiadał, że przeniesie się do którejś z pięćdziesięciu innych kabin, postanowił jednak pozostać w kajucie kapitana. Był już pewien, że nie dojdzie do nocnego ataku komandosów na statek. Thor Larsen spoglądał nań spode łba z drugiej strony stołu. Obaj przeciwnicy byli już u kresu wytrzymałości fizycznej. Larsen, walcząc z ogarniającymi go falami senności, ciągnął wciąż swoją grę na wycieńczenie i przetrzymanie przeciwnika, drażniąc go coraz to nowymi, prowokacyjnymi pytaniami. Najbardziej prowokacyjne i tym samym najskuteczniejsze, jak się Larsen przekonał, było poruszanie kwestii rosyjskiej. Powracał więc do tego tematu z uporem.

– Ani trochę nie wierzę w tę pańską masową rewoltę, panie Swoboda – mówił. – W ogóle nie wierzę w to, że Rosjanie kiedykolwiek zbuntują się przeciw swoim władcom. Choćby to byli źli władcy, niekompetentni, prymitywni i okrutni. Wystarczy, że wywołają oni ducha jakiegoś wroga zewnętrznego… i natychmiast mogą liczyć na ślepy patriotyzm Rosjan.

Przez chwilę wydawało się, że tym razem Norweg posunął się za daleko. Dłoń Swobody zacisnęła się na rękojeści pistoletu, twarz pobladła z wściekłości.

– Niech szlag trafi taki patriotyzm! – wrzasnął, zrywając się na równe nogi. – Rzygać mi się chce, jak słyszę tych zachodnich liberałów rozprawiających o wielkim rosyjskim patriotyzmie. I co to za patriotyzm, który karmi się wyłącznie gnębieniem innych narodów? A gdzie tu miejsce na m ó j patriotyzm, panie Larsen? Na miłość Ukraińców do własnego, zniewolonego kraju? Na patriotyzm Gruzinów, Ormian, Litwinów, Estończyków, Łotyszów? Czy oni już w ogóle nie mają prawa do patriotyzmu? Czy są skazani na tę wieczną i obrzydliwą miłość do Rosji? Ten cały rosyjski patriotyzm to oszustwo. To tylko szowinizm – i zawsze tak było, od czasów Iwana i Piotra. Wszystko- to istnieje tylko dzięki ciągłym podbojom i zniewalaniu sąsiednich krajów.

Stał teraz nad Larsenem, wymachując bronią, ochrypły od krzyku. Opanował się jednak i wrócił na swoje krzesło. Mierząc w Larsena pistoletem niczym palcem wskazującym, powiedział cicho:

– Kiedyś, być może już całkiem niedługo, to rosyjskie imperium zacznie pękać. I wtedy ujawnią swój patriotyzm Rumuni, Czesi, Polacy. Pójdą w ich ślady Niemcy i Węgrzy, Bałtowie i Ukraińcy, Gruzini i Ormianie. Imperium rosyjskie rozpadnie się na kawałki – tak jak rozpadły się imperia rzymskie i brytyjskie – po prostu dlatego, że samowola władców stanie się już nie do zniesienia dla poddanych. Już teraz, w ciągu najbliższej doby, ja sam mam szansę naruszyć tę opokę… i zrobię to. A ktokolwiek wejdzie mi w drogę, umrze. Również panu radzę wziąć to pod uwagę.

Opuścił pistolet. Mówił dalej, ale już łagodniejszym tonem:

– Zresztą Busch zgodził się spełnić moje żądania, i tym razem się nie wycofa. Tym razem Miszkin i Łazariew naprawdę dotrą do Izraela.

Larsen obserwował młodego terrorystę z chłodnym wyrachowaniem. Sytuacja przed chwilą rzeczywiście była groźna – tamten omal nie użył broni. Ale też był bliski dekoncentracji: jeszcze krok, a znalazłby się w zasięgu długich ramion kapitana. Trzeba więc nadal grać, nadal prowokować, próbować wciąż na nowo; może przed świtem, w najtrudniejszej psychicznie godzinie, w końcu się uda…


Superpilne i supertajne depesze wędrowały już od dłuższego czasu z Waszyngtonu do ośrodka kontrolnego w Omaha, a stąd do setek stacji radarowych, stanowiących elektroniczne oczy i uszy Sojuszu Atlantyckiego, gęsto rozmieszczone wokół granic ZSRR. Te radary śledziły teraz lot Blackbirda: od wschodnich brzegów Islandii przez Skandynawię do Moskwy. Uprzedzeni w porę o tym locie, kontrolerzy radarów nie wszczynali zbędnego alarmu.

Po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny radiogramy z Moskwy informowały kontrolerów radarów o zbliżającym się samolocie. Dzięki temu również po tej stronie nikt nie ogłaszał alarmu. Podniebna droga nad Zatoką Botnicką w stronę Moskwy wydawała się wolna i czysta.

A jednak do pewnej bazy lotniczej, położonej na wschód od Kirkenes, informacja z Moskwy nie dotarła; a może dotarła, ale została zlekceważona. Może dla dowódcy tej bazy ważniejszy był jakiś tajny rozkaz z Ministerstwa Obrony, przeciwstawiający się rozkazom Kremla?

Z arktycznego lotniska, przedzierając się przez śnieżycę, wzbiły się w stratosferę dwa Migi-25. Były to samoloty z najnowszej serii, 25-E, mocniejsze i lepiej uzbrojone, niż używana w latach siedemdziesiątych wersja 25-A. Osiągały prędkość 2,8 M i wysokość 80 tysięcy stóp. Ale rakiety, określane na Zachodzie nazwą “Arcid” – a każdy Mig 25-E niósł pod skrzydłami sześć takich rakiet – mogły dosięgnąć celu lecącego jeszcze dwadzieścia tysięcy stóp wyżej. Na razie oba myśliwce, z włączonymi dopalaczami, pięły się stromo w górę, z każdą minutą zyskując dziesięć tysięcy stóp wysokości; leciały kursem przecinającym trajektorię Blackbirda.

Blackbird był już nad Finlandią, kierując się w stronę jeziora Ładoga i Leningradu, kiedy jego pilot mruknął jakby od niechcenia do mikrofonu:

– Mamy towarzystwo…

Munro wyrwał się z kręgu własnych myśli. Choć niewiele rozumiał ze skomplikowanej aparatury pokładowej SR-71, obraz na niewielkim ekranie radaru znajdującym się na wprost jego oczu był zrozumiały nawet dla laika. Z lewej strony ekranu szybko zbliżały się do centrum dwa małe światełka.

– Kto to może być? – spytał, ale zanim jeszcze pilot zdążył odpowiedzieć, skurcz strachu ścisnął żołądek Szkota. Wprawdzie Rudin dał osobistą gwarancję, ale czy Rudin w pełni panuje nad sytuacją?!

Siedzący z przodu pułkownik O'Sullivan miał przed sobą drugi, bliźniaczy ekran radaru. Uważnie obserwował, z jaką prędkością zbliżają się obce obiekty, wreszcie pewnym siebie tonem oświadczył:

– To Migi-25. Są na sześćdziesięciu tysiącach stóp i nadal szybko idą w górę. Cholerne Ruski! Zawsze mówiłem, że nie można im ufać.

– Wracamy do Szwecji? – spytał Munro.

– Ani mi się śni, Angolu. Jak sam prezydent USA powiedział, że mam cię dowieźć do Moskwy, to znaczy, że do Moskwy!

O'Sullivan ponownie włączył dopalacze; przyrost mocy był taki, że Munro miał uczucie, jakby go muł kopnął w plecy. Strzałka szybkościomierza doszła do kreski 3 M, oznaczającej trzykrotną szybkość dźwięku, i nawet nieznacznie ją minęła. Dziób samolotu uniósł się lekko w górę. Nawet w tak rzadkim powietrzu rozpędzony do maksymalnej szybkości Blackbird mógł jeszcze wznosić się wyżej.

Daleko w dole major Kuzniecow, dowódca patrolu, wyciskał ostatnie poty z dwu zintegrowanych silników “Tuman”, napędzających jego samoloty. Silniki były dobre, najlepsze, jakimi dysponowali – ale i tak miały w sumie siłę ciągu o 5 tysięcy funtów mniejszą, niż para silników Blackbirda, a przy tym podwieszone pod skrzydłami Migów rakiety działały hamująco. Mimo to oba radzieckie samoloty łatwo przekroczyły wysokość 70 tysięcy stóp i na tyle zbliżyły się do SR-71, że można już było myśleć o odpaleniu rakiet. Major Kuzniecow odbezpieczył wszystkie sześć pocisków swojego Miga i polecił pilotowi drugiego samolotu zrobić to samo.

Również O'Sullivan, którego maszyna osiągnęła tymczasem pułap 90 tysięcy stóp, zorientował się, że jest już niemal w zasięgu rakiet lecących siedemdziesiąt pięć tysięcy stóp niżej myśliwców. Nie byłoby to groźne, gdyby ścigające go Migi znajdowały się z tyłu: Blackbird leciał szybciej i łatwo by im uciekł. W rzeczywistości jednak napastnicy zbliżali się pod ostrym kątem z boku.

– Gdybym wiedział, że to tylko honorowa eskorta – odezwał się do pasażera – podpuściłbym tych drani bliżej. Aleja Ruskim nie wierzę.

Mimo iż kombinezon zapewniał ciału optymalną temperaturę – Munro oblewał się potem. Może dlatego, że dokładnie pamiętał treść raportów “Słowika”, o których pułkownik nie miał pojęcia.

– To nie eskorta – powiedział wreszcie. – Oni mają rozkaz mnie sprzątnąć.

– Teraz mi to mówisz? – wycedził z wściekłością O'Sullivan. – Cholerny konspirator! Ale nie martw się, Angolu. Prezydent Stanów Zjednoczonych chce cię mieć żywego w Moskwie… to dolecisz do Moskwy.

Mówiąc to uruchomił systemy elektronicznego kamuflażu. Mknący w stratosferze czarny ptak zaczął emitować silną głuszącą falę, która dla śledzących go radarów była tym, czym dla wędrowca na pustyni burza piaskowa. Mały ekran przed oczami majora Kuzniecowa wypełnił się gęstą świetlistą mżawką, niczym ekran zepsutego telewizora. Cyfrowy monitor, który pokazywał już, że skuteczny atak rakietowy będzie możliwy za piętnaście sekund, teraz zaczął wyrzucać jakieś dziwaczne, bezsensowne liczby. Major zrozumiał, że cel, już tak bliski, teraz nieodwołalnie mu się wymknął, zgubił gdzieś w lodowatej stratosferze. Pół minuty później oba myśliwce pochyliły się głęboko na skrzydło i zawróciły do swej arktycznej bazy.

Spośród pięciu moskiewskich lotnisk jedno, Wnukowo II, nigdy nie jest oglądane przez cudzoziemców. Zarezerwowane jest dla elity partyjnej: specjalną flotyllę samolotów służbowych utrzymuje w ciągłej gotowości personel wojskowy. Właśnie tutaj, o piątej rano miejscowego czasu, pułkownik O'Sullivan sprowadził Blackbirda na rosyjską ziemię.

Kiedy stygnąca maszyna dokołowała do budynków lotniska, otoczyła ją duża grupa umundurowanych Rosjan. Arizończyk włączył hydrauliczne ramię, które odsunęło osłonę kabiny, i z przerażeniem patrzył na otaczający maszynę tłumek.

– Te Ruski spaskudzą mi całą maszynę – jęknął. Odpiął pasy i stanął na równe nogi. – Hej, wy tam, trzymajcie swoje brudne łapy z daleka, słyszycie?

Munro zostawił pułkownika w nierównym boju z personelem lotniska, usiłującym odnaleźć w kadłubie SR-71 zawory, przez które uzupełnia się paliwo. Sam wskoczył do ciężkiej, czarnej limuzyny, przy której czekali nań dwaj cywile ze straży kremlowskiej. W samochodzie ściągnął z siebie kombinezon lotniczy i z powrotem przebrał się w swoje własne spodnie i marynarkę. Całą podniebną podróż przebyły one zwinięte w ciasny kłębek między jego kolanami, toteż wyglądały teraz jak wyciągnięte psu z gardła.

Trzy kwadranse później Ził, poprzedzany przez dwóch motocyklistów, którzy prowadzili go przez całą Moskwę, wpadł przez Bramę Borowicką na dziedziniec Kremla, przemknął obok Wielkiego Pałacu Carów i zatrzymał się przed bocznymi drzwiami budynku Arsenału. Dwie minuty przed szóstą Adam Munro znalazł się w prywatnym apartamencie przywódcy. Naprzeciw niego stał stary człowiek w szlafroku, trzymając obiema dłońmi szklankę ciepłego mleka. Munro usłyszał, jak zamykają się za nim drzwi, i usiadł na wskazanym przez Rudina fotelu z wysokim oparciem.

– A więc to pan jest Adam Munro – zaczął Rudin. – No, niech pan mówi, na czym polega ta nowa propozycja prezydenta Matthewsa?

Munro wyprostował się w fotelu i popatrzył na Rudina, który tymczasem zajął już swoje miejsce za biurkiem. Widział go już parę razy – ale nigdy z tak bliska. Sekretarz wyglądał na zmęczonego i rozdrażnionego.

Nie było tłumacza – a przecież Rudin nie mówił po angielsku. Racja, uświadomił sobie Munro, przez te parę godzin ludzie Rudina na pewno starannie sprawdzili jego personalia: wiedzieli, że jest dyplomatą brytyjskim w Moskwie i że dobrze zna rosyjski. Nie ma więc sensu tego ukrywać.

– Ta propozycja, panie sekretarzu generalny – odezwał się biegłym rosyjskim – może sprawić, że terroryści opuszczą “Freyę”, nie uzyskując bynajmniej tego, czego się domagają.

– Jedną rzecz musimy ustalić od razu, panie Munro. Nie będziemy już mówić o uwolnieniu Miszkina i Łazariewa.

– Nie będziemy – łatwo zgodził się Munro. – W istocie miałem raczej nadzieję porozmawiać o Juriju Iwanience.

Rudm nawet nie drgnął. Nadal spokojnie patrzył na swego rozmówcę. Potem uniósł do ust szklankę z mlekiem i wypił łyk.

– Jak pan widzi, jeden z nich zdążył już co nieco powiedzieć – kontynuował Munro. Musiał dla wzmocnienia swoich argumentów ujawnić przed Rudinem, że i on wie już, co stało się z Iwanienką. Nie mógł jednak zdradzić, że wiadomość przeciekła na Zachód prosto z Kremla; to byłoby groźne dla Walentyny – jeśli ona w ogóle jest jeszcze na wolności.

– Na szczęście powiedział to jednemu z naszych ludzi i nie pozwoliliśmy, aby rzecz się rozniosła.

– Waszych ludzi? – zdziwił się Rudin. – Ach tak, chyba wiem, kogo ma pan na myśli. A kto jeszcze o tym wie?

– Dyrektor generalny mojej instytucji, premier Wielkiej Brytanii, prezydent Matthews i trzech jego głównych doradców. Zapewniam pana, że nikt z nich nie ma najmniejszego zamiaru podawać tego do publicznej wiadomości. Naj-mniej-sze-go!

Rudin zastanowił się przez chwilę.

– A czy można to samo powiedzieć o Miszkinie i Łazariewie?

– Na tym właśnie polega problem – odparł Munro. – O to chodziło od samego początku, to znaczy odkąd na pokład “Freyi” weszli terroryści. A propos, to są emigranci z Ukrainy.

Rudin jakby nie dosłyszał ostatniego zdania.

– Toteż powiedziałem już panu Matthewsowi, że jedynym rozwiązaniem jest zniszczyć “Freyę”. Kosztowałoby to trochę istnień ludzkich, ale oszczędziłoby nam wszystkim mnóstwa kłopotów.

– Oszczędziłby pan sobie tych kłopotów wcześniej, gdyby samolot porwany przez tych chłopaków został w porę zestrzelony.

– To rzeczywiście był błąd – przyznał niechętnie.

– Ciekawe, czy nieudany atak dwóch Migów-25 na samolot, którym tu przyleciałem, uzna pan również za błąd?

Po raz pierwszy kamienna twarz starego Rosjanina drgnęła.

– Nic o tym nie wiem – powiedział cicho. I po raz pierwszy w tej rozmowie Munro mu uwierzył.

– Wracając do rzeczy: musi pan wiedzieć, że zniszczenie “Freyi” nic nie da, nie rozwiąże problemu. Jeszcze trzy dni temu Miszkin i Łazariew byli nieznanymi szerzej zbiegami i porywaczami, skazanymi na piętnaście lat więzienia. Jeszcze trzy dni temu nikt nie dałby wiary ich oświadczeniom. Ale dzisiaj są już sławni. Na razie, co prawda, wszyscy sądzą jeszcze, że w całej tej sprawie chodzi tylko o ich osobistą wolność. Ale przecież prawda jest inna. I jeśli “Freya” zostanie zniszczona, wszystko jedno czyimi rękami, cały świat zacznie się dopytywać, komu i dlaczego tak strasznie zależało na zatrzymaniu ich w więzieniu. Bo też, jak dotąd, świat nie wie, że tu nie chodzi o ich zamknięcie, ale o ich milczenie. Po zniszczeniu “Freyi”, razem z jej ładunkiem i załogą, świat na pewno znajdzie sposób, żeby ich samych zapytać o przyczyny… a oni chętnie wszystko powiedzą. I teraz uwierzą im już wszyscy. Jak pan widzi, samo zatrzymanie ich w więzieniu, tym czy innym sposobem, nic już nie daje. Rudin skinął głową ze zrozumieniem.

– Ma pan rację, młody człowieku. Zapewne sami Niemcy zrobią im od razu konferencję prasową…

– No właśnie – rzekł Munro. – I stąd moja propozycja… Krótko wyłożył program działań przedstawiony wcześniej pani Carpenter i Williamowi Matthewsowi. W odróżnieniu od nich, stary Rosjanin nie był ani wstrząśnięty, ani zgorszony – okazał tylko zimne zainteresowanie.

– Czy to wyjdzie? – spytał w końcu.

– Musi wyjść. Zresztą to już i tak ostatnia szansa. A więc, zgadza się pan na ich podróż do Izraela?

Rudin spojrzał na ścienny zegar. Była szósta czterdzieści pięć. Za czternaście godzin będzie musiał spotkać się z Wiszniajewem i resztą członków Biura. Ale tym razem nie skończy się na aluzjach; główny ideolog Partii postawi formalny wniosek o wotum nieufności.

– Zgoda, panie Munro. Niech pan to zrobi… i oby to wyszło. Bo jak nie wyjdzie, to nic nie zostanie ani z “Freyi”, ani z Traktatu Dublińskiego.

Nacisnął guzik na biurku. Drzwi otwarły się natychmiast i stanął w nich major w doskonale skrojonym mundurze kremlowskiej gwardii.

– Chciałbym jeszcze przekazać dwie instrukcje, jedną dla Amerykanów, drugą dla moich ludzi – odezwał się Munro. – Przedstawiciele obu ambasad czekają już pod bramą Kremla.

Rudin wydał odpowiednie polecenia majorowi, który miał odprowadzić Brytyjczyka. Kiedy byli już w drzwiach, zatrzymał ich głos Rudina:

– Panie Munro!

Szkot odwrócił się. Starzec stał przy biurku dokładnie tak samo jak w chwili, gdy Munro tu wchodził, obejmując obiema dłońmi szklankę z mlekiem.

– Gdyby szukał pan kiedyś nowej pracy – powiedział najzupełniej poważnym tonem – niech pan przyjdzie do mnie. Tutaj zawsze znajdzie się miejsce dla ludzi utalentowanych.

Kiedy wioząca Szkota limuzyna opuszczała Kreml przez Bramę Borowicką, pierwsze promienie słońca dotknęły kopuł cerkwi Wasyla Błogosławionego. Tuż za bramą stały przy krawężniku dwa czarne samochody. Munro wysiadł i podszedł kolejno do jednego i drugiego. Przekazał swoje instrukcje najpierw amerykańskiemu, potem brytyjskiemu dyplomacie. Muszą one dotrzeć do Waszyngtonu i Londynu, zanim on wyląduje w Berlinie.

Dokładnie o ósmej Blackbird oderwał się od betonu lotniska Wnukowo II i skierował się ku zachodowi. SR-71 miał przed sobą następny, liczący tysiąc mil etap podróży: do Berlina. Pułkownik O'Sullivan, który przez ostatnie trzy godziny obserwował w męce, jak radzieccy mechanicy obmacują jego ukochaną maszynę (prawdę mówiąc, uzupełniali tylko paliwo), był już w bardzo złym humorze.

– Gdzie ja właściwie, do cholery, mam lądować? Przecież nie na Tempelhof, tam jest za mało miejsca.

– Wyląduje pan w brytyjskiej bazie Gatow.

– Co?! Najpierw Ruscy, a teraz Angole! To może lepiej od razu wystawić ten samolot na pokaz publiczny? Zdaje się, że już i tak każdy może w nim grzebać.

– Jeśli ta misja się powiedzie, świat być może nie będzie już potrzebował Blackbirdów – próbował go udobruchać Munro.

Ale nie mógł gorzej trafić.

– Taaak? Tylko ciekawe, co ja będę wtedy robił – zawołał pułkownik O'Sullivan i z wisielczym humorem dodał: – Pewnie zostanę jakimś taksówkarzem. Zresztą już zaczynam nabierać wprawy.

Daleko pod nimi przesunęło się Wilno. Pędząc wciąż na zachód z szybkością dwukrotnie przewyższającą ruch obrotowy Ziemi, dotrą do Berlina o siódmej rano tamtejszego czasu.


Na “Freyi” była piąta trzydzieści (Adam Munro jechał właśnie z Kremla na lotnisko), kiedy w kajucie kapitana zadzwonił interkom z mostka. Człowiek, zwany Swobodą, słuchał przez chwilę, potem odpowiedział po ukraińsku.

Larsen obserwował go z drugiej strony stołu spod przymkniętych powiek. Nie zrozumiał oczywiście ani słowa, ale dostrzegł, że wiadomość wprawiła terrorystę w zakłopotanie. Przez następne parę minut siedział w milczeniu, marszcząc brwi i wpatrując się w stół, dopóki w drzwiach nie pojawił się któryś z jego ludzi, by zastąpić go w pilnowaniu Norwega. Swoboda zostawił kapitana pod czułą opieką lufy karabinowej i poszedł na mostek. Po dziesięciu minutach wrócił, najwyraźniej niezadowolony.

– Co się stało? Znów jakieś kłopoty? – spytał ze złośliwym uśmiechem Larsen.

– Ambasador niemiecki dzwonił z Hagi. Podobno wydali zakaz przelotu kanałami powietrznymi z Berlina Zachodniego wszelkim samolotom niemieckim, zarówno państwowym, jak prywatnym.

– To logiczne – mruknął Larsen. – Nie mają ochoty przyglądać się z założonymi rękami, jak dwaj zabójcy ich pilota odlatują wolni w siną dal.

Swoboda odprawił wartownika – wysłał go z powrotem na mostek. Sam zajął znowu miejsce za stołem.

– Brytyjczycy zaproponowali kanclerzowi pomoc: chcą przetransportować Miszkina i Łazariewa z Berlina do Tel Awiwu własnym samolotem wojskowym – powiedział.

– Na pana miejscu zgodziłbym się na to. Rosjanie rzeczywiście mogliby zawrócić z drogi samolot niemiecki albo nawet go zestrzelić, a potem stwierdzić, że to był wypadek. Ale do samolotu RAF, w uznanych kanałach powietrznych, strzelać nie będą. Jest pan bliski sukcesu, niech pan tego nie marnuje z powodu takiego drobiazgu. Niech pan się zgodzi na tę propozycję.

Swoboda popatrzył na Norwega: wyglądał na śmiertelnie zmęczonego, jego reakcje były powolne i ospałe.

– Ma pan rację, rzeczywiście mogliby zestrzelić niemiecki samolot. A co do oferty brytyjskiej, to, prawdę mówiąc, już się zgodziłem.

– No, to ostatnia przeszkoda za nami – Larsen próbował zdobyć się tym razem na przyjazny uśmiech. – Uczcijmy to!

Stały przed nim dwie filiżanki kawy, napełnione, gdy Swoboda przebywał poza kabiną. Posunął jedną z nich na środek stołu; Ukrainiec szybko po nią sięgnął. I to był błąd, na który od dawna czekał Larsen…

Rzucił się na Swobodę przez stół z całą nagromadzoną od pięćdziesięciu godzin energią rozwścieczonego niedźwiedzia. Terrorysta szarpnął się do tym, chwycił swoją broń i już miał jej użyć, kiedy pięść twarda jak pień drzewa trafiła go w lewą skroń. Runął wraz z krzesłem na podłogę.

Człowieka mniej sprawnego fizycznie ten cios i upadek mogłyby pozbawić przytomności. Ale Drake, znacznie młodszy od Larsena, był świetnie wytrenowany. Ponieważ nie mógł już liczyć na rewolwer, który w czasie upadku wypadł mu z dłoni i poleciał gdzieś daleko – zerwał się w samą porę, by gołymi rękami bronić się przed szarżą Norwega. Po chwili obaj runęli na ziemię, splątani niczym dwaj zapaśnicy pośród szczątków połamanego krzesła i potłuczonych filiżanek.

Larsen starał się wykorzystać swoją wagę i siłę, Ukrainiec – młodzieńczą zręczność i szybkość. Ta ostatnia przeważyła. Wyśliznąwszy się z uścisku wielkoluda, Swoboda dopadł drzwi. Niewiele brakowało, by je otworzył i uciekł: już dotykał dłonią klamki, gdy Larsen tygrysim skokiem zwalił go z nóg. Kiedy znowu się podnieśli, Norweg znalazł się między Swobodą a drzwiami. Tym razem Ukrainiec zaatakował nogami; potężny kopniak w pachwinę sprawił, że Larsen zgiął się wpół, ale natychmiast przyszedł do siebie i ponownie zaatakował terrorystę.

Swoboda nie przypadkiem zmierzał w stronę drzwi. Pamiętał zapewne, że kabina jest całkowicie dźwiękoszczelna, i zdawał sobie sprawę, że nikt z jego kolegów nie słyszy odgłosów walki. A walka trwała nadal: mocując się, gryząc, tłukąc pięściami, kopiąc – doturlali się znowu w okolice stołu. Gdzieś tutaj leżał rewolwer, który mógł szybko rozstrzygnąć sprawę; jeszcze skuteczniej jednak mógł tego dokonać oscylator przytroczony do pasa Swobody – gdyby w czasie zmagań został naciśnięty, choćby i przypadkowo, czerwony guzik.

W rzeczywistości walka trwała jeszcze dwie minuty. Larsen zdołał w pewnym momencie uwolnić jedną rękę, chwycił Ukraińca za włosy i trzasnął jego głową o dębową nogę stołu. Swoboda wyprężył się gwałtownie, potem bezwładnie osunął się na podłogę. Spod linii włosów spłynęła na czoło cienka strużka krwi.

Ciężko dysząc ze zmęczenia Larsen podniósł się z podłogi i popatrzył na nieprzytomnego przeciwnika. Potem z wielką ostrożnością odwiązał od jego pasa oscylator i trzymając go w lewej dłoni szybko podszedł do okna nad burtą. Okno było zabezpieczone dwiema motylkowymi nakrętkami. Zaczął je odkręcać jedną ręką, nie wypuszczając z drugiej morderczego aparaciku. Jedna nakrętka zsunęła się już z gwintu; zabrał się do drugiej. Za kilka sekund otworzy okno i ciśnie oscylator daleko ponad stalowym podestem w głębinę Morza Północnego.

Na podłodze, za jego plecami, ręka młodego terrorysty zaczęła skradać się po dywanie w stronę porzuconego rewolweru. Dosięgłszy go Swoboda dźwignął się z trudem na jednym ramieniu, potem czołgając się okrążył stół, który zasłaniał mu widoczność. Larsen tymczasem odkręcił drugą mutrę i właśnie ciągnął ku sobie mosiężną ramę okna – kiedy padł strzał.

W niewielkiej zamkniętej przestrzeni kabiny huk był ogłuszający. Larsen zatoczył się na ścianę przy otwartym oknie; spojrzał najpierw na swoją lewą rękę, potem na Swobodę. Również Ukrainiec wpatrywał się, jak zahipnotyzowany, w lewą dłoń kapitana. Teri pierwszy i jedyny strzał trafił dokładnie w oscylator; w krwawiącej dłoni Larsena tkwiły odłamki plastiku i metalu. Przez kilka sekund patrzyli na siebie w śmiertelnym milczeniu, czekając na serię eksplozji, które będą oznaczały śmierć “Freyi”.

Nic takiego nie nastąpiło. Najwidoczniej tępy pocisk roztrzaskał oscylator na kawałki zbyt szybko, aby wzbudzony sygnał zdążył osiągnąć częstotliwość niezbędną do uruchomienia zapalników w bombach.

Ukrainiec podniósł się powoli. Wstał niepewnie, opierając się o stół. Larsen popatrzył przez chwilę na krew kapiącą wciąż z dłoni, potem ponownie przeniósł wzrok na chwiejącego się terrorystę.

– Wygrałem, panie Swoboda. Wygrałem. Nie może pan już zniszczyć mojego statku i mojej załogi.

– To pan o tym wie, kapitanie Larsen – odparł spokojnie człowiek z pistoletem. – Pan i ja. Ale oni… – wskazał przez otwarte okno na światła pozycyjne okrętów NATO w gęstej ciemności przedświtu – oni nie wiedzą nic. Gra toczy się nadal, i to ja ją wygram. Miszkin i Łazariew b ę d ą w Izraelu.

Загрузка...